Читать книгу Droga Królów - Brandon Sanderson - Страница 19

Оглавление

„Mężczyzna stał na krawędzi urwiska i patrzył, jak jego ojczyzna obraca się w pył. Pod nim, jakże daleko, wznosiły się wody. I usłyszał płacz dziecka. To były jego własne łzy”.

Zebrane drugiego dnia Tanates roku 1171, trzydzieści sekund przed śmiercią. Badanym był szewc cieszący się niejaką renomą.

Kharbranth, Miasto Dzwonków, nie było miejscem, które Shallan spodziewałaby się kiedykolwiek odwiedzić. Choć zawsze marzyła o podróżach, oczekiwała, że spędzi większość młodości zamknięta w rodzinnej posiadłości, a książki z biblioteki ojca będą jej jedyną ucieczką. Oczekiwała, że poślubi jednego z sojuszników ojca, a później spędzi resztę życia zamknięta w jego posiadłości.

Jednakże oczekiwania są jak delikatna porcelana. Im mocniej się je ściska, tym bardziej prawdopodobne, że pękną.

Z zapartym tchem przyciskała do piersi oprawiony w skórę szkicownik, kiedy robotnicy portowi wprowadzali statek do doków. Kharbranth był ogromny. Miasto, położone na stromym zboczu, miało kształt klina, jakby wybudowano je w szerokim pęknięciu, z najszerszą częścią leżącą wzdłuż wybrzeża. Budynki były przysadziste, miały kwadratowe okna i wyglądały, jakby powstały z błota lub gliny. Może z kremu? Pomalowano je na jaskrawe kolory, przeważnie na czerwono lub pomarańczowo, choć zdarzał się też niebieski i żółty.

Już słyszała dzwonki, brzęczące na wietrze, dźwięczące czystymi głosami. Musiała wygiąć szyję, żeby spojrzeć w stronę najwyższej krawędzi miasta – Kharbranth był jak góra wznosząca się nad nią. Jak wielu ludzi mieszkało w takim miejscu? Tysiące? Dziesiątki tysięcy? Znów zadrżała – przestraszona, a jednak podekscytowana – po czym zamrugała, zapisując w pamięci obraz miasta.

Na pokładzie kręcili się marynarze. Radość wiatru była wąskim jednomasztowym statkiem, ledwie mieszczącym ją, kapitana, jego żonę i pół tuzina załogi. Z początku wydawała się niezwykle mała, ale kapitan Tozbek był spokojnym i ostrożnym człowiekiem, doskonałym marynarzem, nawet jeśli do tego poganinem. Ostrożnie prowadził swój statek wzdłuż wybrzeża i zawsze znajdował osłoniętą zatoczkę na czas arcyburz.

Kapitan nadzorował pracę załogi, która rzucała cumy. Był niskim mężczyzną, wzrostu Shallan, a długie białe thayleńskie brwi zaczesywał do góry. Wyglądało to tak, jakby miał dwa wachlarze nad oczami, każdy długi na stopę. Nosił prostą wełnianą czapkę i czarny płaszcz ze srebrnymi guzikami. Wyobrażała sobie, że blizna na jego szczęce jest pamiątką po gwałtownej bitwie morskiej z piratami. Poprzedniego dnia, z rozczarowaniem usłyszała, że podczas sztormu dostał w twarz luźną liną.

Jego żona, Ashlv, już schodziła po trapie, by zgłosić ich statek. Kapitan zauważył, że Shallan mu się przygląda, więc podszedł bliżej. Od lat prowadził interesy z jej rodziną i ojciec mu ufał. I dobrze, ponieważ plan, który wymyśliła wraz z braćmi, nie pozwalał, by zabrała ze sobą damę dworu lub niańkę.

Ten plan sprawiał, że Shallan robiła się nerwowa. Bardzo, ale to bardzo nerwowa. Nie znosiła dwulicowości. Ale stan finansów rodu... Potrzebowali albo nagłego przypływu dużej gotówki, albo innej znaczącej przewagi w lokalnych intrygach vedeńskich rodów. Inaczej mogli nie przetrwać roku.

Zacznijmy od najważniejszego, pomyślała Shallan, zmuszając się do zachowania spokoju, Znalezienia Jasnah Kholin. Chyba że znowu wyprowadziła się bez ciebie.

– Wysłałem chłopaka w waszym imieniu, jasności – powiedział Tozbek. – Jeśli księżniczka nadal tu jest, wkrótce się tego dowiemy.

Shallan z wdzięcznością skinęła głową, nadal ściskając szkicownik. W mieście wszędzie byli ludzie. Niektórzy nosili znajome ubrania – mężczyźni spodnie i wiązane z przodu koszule, kobiety spódnice i kolorowe bluzki. Oni mogli pochodzić z jej ojczyzny, Jah Keved. Ale Kharbranth był wolnym miastem. Nieduże i znajdujące się w niepewnej sytuacji politycznej państwo-miasto obejmowało niewielkie terytorium, ale otwierało swoje doki dla wszystkich przepływających statków i nie pytało o narodowość ani pozycję. Wielu do niego przybywało.

A to oznaczało, że wielu z widzianych przez nią ludzi wyglądało egzotycznie. Szaty z jednego kawałka tkaniny owiniętego wokół ciała należały do mężczyzn i kobiet z Tashikku, daleko na zachodzie. Długie płaszcze, sięgające do kostek, ale z przodu rozchylone, jak peleryny... skąd one pochodziły? Rzadko widziała tak wielu parshmenów, jak ci pracujący w dokach, przenoszący towary na grzbietach. Podobnie jak parshmeni należący do jej ojca, byli krępi, o grubych kończynach, z dziwną marmurkową skórą – część blada lub czarna, część szkarłatna. Każdy z nich miał inny wzór plam.

Shallan goniła za Jasnah Kholin od miasta do miasta przez dobre sześć miesięcy i zaczynała już sądzić, że nigdy jej nie dogoni. Czy księżniczka jej unikała? Nie, to nie wydawało się prawdopodobne – po prostu Shallan nie była na tyle ważna, by na nią zaczekać. Jasność Jasnah Kholin była jedną z najpotężniejszych kobiet na świecie. I jedną z najbardziej niesławnych. Jako jedyny członek prawowiernego królewskiego rodu była zdeklarowaną heretyczką.

Shallan próbowała nie czuć niepokoju. Najpewniej odkryją, że Jasnah znów się wyprowadziła. Radość wiatru zostanie na noc w porcie, a Shallan wynegocjuje z kapitanem cenę – z dużym rabatem, ze względu na inwestycje jej rodziny w statki Tozbeka – za którą zabierze ją do kolejnego portu.

Tozbek z pewnością zakładał, że rozstanie się z nią już przed kilkoma miesiącami. Nigdy nie wyczuwała w nim niechęci – honor i lojalność sprawiały, że zgadzał się spełniać jej kolejne prośby. Jednak jego cierpliwość musiała się kiedyś wyczerpać, podobnie jak jej pieniądze. Już wykorzystała połowę kul, które ze sobą zabrała. Nie porzuciłby jej oczywiście w nieznanym mieście, ale mógłby z wielkim żalem nalegać na zabranie jej z powrotem do Vedenaru.

– Kapitanie! – zawołał marynarz, biegnąc po trapie. Nosił kamizelkę i luźne spodnie, a jego mocno opalona skóra świadczyła, że dużo pracował na słońcu. – Żadnej wiadomości, panie. Urzędnik w dokach mówi, że Jasnah jeszcze nie wyjechała.

– Ha! – powiedział kapitan, odwracając się do Shallan. – Polowanie skończone!

– Heroldowie niech będą błogosławieni – odparła cicho Shallan.

Kapitan uśmiechnął się, a jego ekstrawaganckie brwi wyglądały jak promienie światła wypływające z oczu.

– Z pewnością to wasza piękna twarzyczka sprowadziła ten korzystny dla nas wiatr! Jasności Shallan, wiatrospreny były pod waszym urokiem i doprowadziły nas tutaj.

Shallan zarumieniła się, rozważając odpowiedź, która nie była szczególnie odpowiednia.

– Ach! – powiedział kapitan, wskazując na nią. – Widzę, że macie odpowiedź, widzę to w waszych oczach, panienko. Wyplujcie ją. Wiecie, słów nie należy więzić. To wolne istoty, a jeśli zostaną zamknięte, wywołują niepokój w żołądku.

– To nieuprzejme – sprzeciwiła się Shallan.

Tozbek zaryczał ze śmiechu.

– Miesiące podróży, a wy to wciąż powtarzacie! A ja wciąż mówię, że jesteśmy marynarzami! Zapominamy o grzeczności w chwili, kiedy wchodzimy na pokład statku, a teraz nie da się już nas uratować.

Uśmiechnęła się. Surowe opiekunki i guwernantki uczyły ją, by trzymała język za zębami – niestety, jej bracia z jeszcze większą determinacją zachęcali ją, by postępowała odwrotnie. Miała w zwyczaju zabawiać ich dowcipnymi komentarzami, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Wspominała z sympatią godziny spędzone przy ogniu w wielkiej sali, kiedy trzej młodsi z jej czterech braci gromadzili się wokół niej i słuchali, jak naśmiewa się z najnowszego pochlebcy ojca albo wędrownego żarliwca. Często wymyślała głupie wersje rozmów, wkładając je w usta ludzi, których widzieli, ale nie słyszeli.

Przez to pojawiła się w niej, jak to określały guwernantki, „skłonność do bezczelności”. A marynarze nawet bardziej niż jej bracia doceniali złośliwe komentarze.

– Cóż – zwróciła się do kapitana, zarumieniona, ale gotowa na rozmowę. – Pomyślałam sobie po prostu coś takiego. Powiedziałeś, że moja uroda skłoniła wiatry, by szybko zawiodły nas do Kharbranthu. Ale czy to nie sugeruje, że podczas innych podróży mój brak urody sprawił, że dotarliśmy za późno?

– Cóż... no...

– Czyli w rzeczywistości – dokończyła Shallan – mówisz mi, że jestem piękna dokładnie przez jedną szóstą czasu.

– Bzdura! Panienko, jesteście jak wschód słońca!

– Jak wschód słońca? Chcesz przez to powiedzieć, że jestem stanowczo zbyt szkarłatna – pociągnęła za długie rude włosy – i często sprawiam, że ludzie na mój widok zrzędzą?

Roześmiał się, przyłączyło się do niego kilku innych marynarzy.

– Dobrze – powiedział kapitan Tozbek – jesteście jak kwiat.

Skrzywiła się.

– Mam uczulenie na kwiaty.

Uniósł brew.

– Naprawdę – przyznała. – Uważam, że są urocze, ale, gdybyś dał mi bukiet, wkrótce dostałabym ataku tak gwałtownego, że szukałbyś po ścianach zaginionych piegów, które obluzowałam siłą kichnięć.

– Jeśli to nawet prawda, i tak mówię, że jesteście śliczna jak kwiatek.

– Jeśli tak, to młodzieńcy w moim wieku muszą cierpieć na podobne uczulenie... bo wyraźnie trzymają się ode mnie na dystans. – Skrzywiła się. – Widzisz, mówiłam, że to nie będzie grzeczne. Młode kobiety nie powinny okazywać takiej irytacji.

– Ach, panienko – powiedział kapitan, uchylając wełnianej czapeczki. – Chłopcy i ja będziemy tęsknić za waszym ostrym językiem. Nie jestem pewien, co bez was zrobimy.

– Pewnie pożeglujecie – odparła. – I będziecie jeść, i śpiewać, i wpatrywać się w fale. Wszystko, co robicie teraz, tyle tylko, że będziecie mieli na to więcej czasu, gdyż nie będziecie się potykać o młodą dziewczynę, siedzącą na pokładzie, rysującą i mamroczącą pod nosem. Ale masz moje podziękowania, kapitanie, za podróż, która była cudowna... nawet jeśli nieco zbyt długa.

Z uznaniem uchylił czapkę.

Shallan uśmiechnęła się – nie spodziewała się, że samotność będzie tak wyzwalająca. Bracia obawiali się, że będzie przerażona. Uważali ją za nieśmiałą, ponieważ nie lubiła się kłócić i zachowywała milczenie, kiedy rozmawiały duże grupy. I może rzeczywiście była nieśmiała – opuszczenie Jah Kevad wydawało się wielkim wyzwaniem. Ale też cudownym. Wypełniła trzy szkicowniki rysunkami istot i ludzi, których spotkała, a choć ciągły niepokój o finanse domu wisiał nad nią jak chmura, równoważyła go przyjemność związana z całym doświadczeniem.

Tozbek zajął się formalnościami związanymi z pobytem w porcie. Był dobrym człowiekiem. Co się tyczyło pochwały jej rzekomej urody, przyjęła ją jako życzliwą, nawet jeśli przesadzoną oznakę sympatii. Odznaczała się bladą cerą w czasach, kiedy za prawdziwie piękną uznawano opaloną skórę Alethich, a choć miała też jasnoniebieskie oczy, o nieczystej krwi jej rodziny wyraźnie świadczyły rude włosy. Ani jednego prawdziwie czarnego kosmyka. Piegi zblakły w okresie dojrzewania – chwała niech będzie Heroldom – ale kilka pozostało wciąż widocznych na jej nosie i policzkach.

– Panienko – powiedział kapitan po naradzie z marynarzami. – Wasza jasność Jasnah, ona z pewnością będzie w Konklawe.

– Och, tam, gdzie jest Palanaeum?

– Tak, tak. Król też tam mieszka. To sam środek miasta, jeśli można tak powiedzieć. Tyle tylko, że na szczycie. – Podrapał się po brodzie. – W każdym razie, jasność Jasnah Kholin jest siostrą króla, na pewno nie zatrzymała się nigdzie indziej, nie w Kharbrancie. Yalb pokaże wam drogę. Później dostarczymy waszą skrzynię.

– Bardzo dziękuję, kapitanie – powiedziała. – Shaylor mkabat nour. – „Wiatry doprowadziły nas bezpiecznie”. Wyraz podziękowań w języku thayleńskim.

Kapitan uśmiechnął się szeroko.

– Mkai bade fortenthis!

Nie miała pojęcia, co to znaczy. Całkiem nieźle czytała po thayleńsku, ale mowa to coś zupełnie innego. Uśmiechnęła się do niego, co wydawało się właściwą odpowiedzią, gdyż roześmiał się i wskazał na jednego z marynarzy.

– Zaczekamy w tym porcie dwa dni – powiedział. – Widzicie, jutro będzie arcyburza, więc nie możemy wypłynąć. Jeśli z jasnością Jasnah nie pójdzie tak, jak liczyliście, zabierzemy was do Jah Keved.

– Dziękuję raz jeszcze.

– To nic takiego, panienko – odparł. – I tak byśmy to zrobili. Możemy zabrać stąd towary i inne takie. Poza tym daliście mi naprawdę śliczny portret mojej żony do powieszenia w kajucie. Śliczny.

Podszedł do Yalba i wydał mu polecenia. Czekając, Shallan schowała szkicownik z powrotem do skórzanej teczki. Yalb. Jej vedeńskiemu językowi trudno było wypowiedzieć to imię. Dlaczego Thaylenowie tak lubili łączyć litery bez samogłosek?

Yalb zamachał do niej. Ruszyła w jego stronę.

– Bądźcie ostrożni, panienko – ostrzegł kapitan. – Nawet w tak bezpiecznym mieście jak Kharbranth kryją się niebezpieczeństwa. Miejcie oczy dookoła głowy.

– Chyba wolałabym je jednak mieć w jednym miejscu, kapitanie – odparła, ostrożnie wstępując na trap. – Gdyby krążyły dookoła, ktoś mógłby się zbyt łatwo zbliżyć do mojej głowy z pałką.

Kapitan roześmiał się i pomachał jej na pożegnanie, kiedy ruszyła trapem, trzymając się relingu. Podobnie jak wszystkie vorińskie kobiety, trzymała lewą dłoń – bezpieczną – w ukryciu, odsłaniając jedynie swobodną dłoń. Ciemnookie kobiety z pospólstwa nosiły rękawiczkę, ale po kobietach z jej klasy spodziewano się większej skromności. Jej bezpieczną dłoń osłaniał przerośnięty mankiet lewego rękawa, zapięty ciasno na guziki.

Suknia miała tradycyjny voriński krój, dopasowany w ramionach, biuście i talii, z luźną spódnicą. Uszyto go z błękitnego jedwabiu, z guzikami z boków skorupy chulla. Teczkę niosła przyciśniętą bezpieczną dłonią do piersi, a swobodną ściskała reling.

Zeszła z trapu do pełnego gorączkowej aktywności portu. Posłańcy biegali we wszystkie strony, kobiety w czerwonych płaszczach zapisywały towary w księgach rachunkowych. Kharbranth był vorińskim królestwem, podobnie jak Alethkar i Jah Keved, ojczyzna Shallan. Nie byli poganami, a pisanie było kobiecą sztuką – mężczyźni poznawali jedynie glify, zostawiając litery i czytanie swoim żonom i siostrom.

Nie pytała, ale była pewna, że kapitan Tozbek umiał czytać. Widziała jak trzymał książki, czuła się z tym niezręcznie. Czytanie nie pasowało mężczyźnie. A przynajmniej mężczyźnie, który nie był żarliwcem.

– Chcecie pojechać? – spytał ją Yalb. Jego wiejski thayleński dialekt był tak silny, że z trudem go zrozumiała.

– Tak, poproszę.

Skinął głową i odbiegł, pozostawiając ją w porcie w otoczeniu grupy parshmenów, którzy z wysiłkiem przenosili drewniane skrzynie z jednego pirsu na drugi. Parshmeni byli tępi, ale dobrze pracowali. Nigdy nie narzekali, zawsze robili, co im powiedziano. Ojciec wolał ich od zwykłych niewolników.

Czy Alethi rzeczywiście walczyli przeciwko parshmenom na Strzaskanych Równinach? To wydawało jej się dziwne. Parshmeni nigdy nie walczyli. Byli potulni i właściwie niemi. Oczywiście, z tego, co słyszała, ci na Strzaskanych Równinach – Parshendi, tak ich nazywano – różnili się od zwyczajnych parshmenów. Silniejsi, wyżsi, bystrzejsi. Może wcale nie byli parshmenami, tylko ich odległymi krewnymi.

Ku swemu zaskoczeniu, wszędzie w dokach widziała oznaki życia zwierzęcego. Kilka węgorzy niebieskich falowało w powietrzu, polując na szczury lub ryby. Malutkie kraby kryły się między pęknięciami w deskach doku, a grupka hasperów trzymała się grubych bali. W ulicy prowadzącej do portu kryła się w cieniach norka, wyglądając kąsków, które mogły upaść na ziemię.

Shallan nie mogła się powstrzymać, otworzyła teczkę i zaczęła szkicować atakującego węgorza. Czy on się nie bał tych wszystkich ludzi? Trzymała szkicownik bezpieczną dłonią, zaciskając ukryte palce na szczycie, i rysowała pałeczką węgla. Nim skończyła, jej przewodnik powrócił z mężczyzną ciągnącym dziwaczne urządzenie z dwoma wielkimi kołami i siedzeniem osłoniętym baldachimem. Z wahaniem opuściła szkicownik. Spodziewała się palankinu.

Mężczyzna ciągnący machinę był niski i ciemnoskóry, miał szeroki uśmiech i pełne wargi. Gestem wskazał, by Shallan usiadła, a ona zrobiła to ze skromnym wdziękiem, który wyćwiczyły w niej guwernantki. Tragarz zadał pytanie w szorstkim, zwięzłym języku, którego nie rozpoznawała.

– Co to znaczy? – spytała Yalba.

– Chce wiedzieć, czy wolicie, żeby pociągnął was dłuższą, czy krótszą drogą. – Yalb podrapał się po brodzie. – Nie jestem do końca pewien, czym się różnią.

– Podejrzewam, że jedna potrwa dłużej – zauważyła Shallan.

– Bardzo sprytnie. – Yalb odezwał się do mężczyzny w tym samym języku, a tamten odpowiedział.

– Dłuższa droga umożliwi obejrzenie miasta – stwierdził Yalb. – Krótka prowadzi prosto do Konklawe. Nie ma zbyt wielu ładnych widoków. Pewnie zauważył, że jesteście nowi w mieście.

– Aż tak się wyróżniam? – spytała Shallan, rumieniąc się.

– No, nie, oczywiście, że nie, jasności.

– A chciałeś przez to powiedzieć, że jestem równie wyraźnie widoczna jak brodawka na nosie królowej.

Yalb się roześmiał.

– Obawiam się, że tak. Ale pewnie nie można przybyć gdzieś po raz drugi, jeśli wcześniej nie było się tam po raz pierwszy. Każdy musi się czasem wyróżniać, więc równie dobrze można to robić w tak śliczny sposób, jak wy!

Minęło trochę czasu, nim przyzwyczaiła się do delikatnego flirtu ze strony marynarzy. Nigdy nie byli zbyt otwarci i przypuszczała, że żona kapitana porozmawiała z nimi surowo, kiedy zauważyła, że Shallan się rumieni. W posiadłości jej ojca słudzy – nawet ci, którzy byli pełnymi obywatelami – obawiali się wyjść ze swoich ról.

Tragarz wciąż czekał na odpowiedź.

– Krótszą drogą poproszę – powiedziała Yalbowi, choć marzyła o malowniczej trasie.

W końcu była w prawdziwym mieście i wybrała najkrótszą drogę? Ale jasność Jasnah okazała się równie nieuchwytna jak dziki pieśnik. Lepiej się pośpieszyć.

Główna droga przecinała zbocze trawersami i nawet tak krótka trasa pozwoliła jej zobaczyć spore fragmenty miasta. Okazało się upajająco bogate, pełne dziwnych ludzi, widoków i dzwonków. Shallan usadowiła się wygodnie i wszystko to chłonęła. Grupy budynków łączył kolor, który zdaje się sygnalizował przeznaczenie. Sklepy sprzedające takie same towary – fiolet dla ubrań, zieleń dla żywności. Domy miały swoje własne wzory, choć Shallan nie umiała ich zinterpretować. Odcienie były łagodne, stonowane, jakby wyblakłe.

Yalb szedł obok wózka, a tragarz coś do niej mówił. Yalb tłumaczył, trzymając ręce w kieszeniach kamizelki.

– Mówi, że miasto jest niezwykłe ze względu na lait.

Shallan pokiwała głową. Wiele miast budowano w laitach – rejonach chronionych przed arcyburzami przez pobliskie formacje skalne.

– Kharbranth jest jednym z najlepiej chronionych dużych miast na świecie – mówił dalej Yalb, tłumacząc – a dzwonki są tego symbolem. Powiadają, że umieszczono je po raz pierwszy, żeby ostrzegać przed nadejściem arcyburzy, ponieważ wiatry były tak delikatne, że ludzie nie zawsze to zauważali. – Yalb się zawahał. – Mówi takie rzeczy, ponieważ chce dostać duży napiwek, jasności. Słyszałem tę historię, ale uważam, że jest głupia. Jeśli wiatr wiał na tyle mocno, by poruszyć dzwonki, to ludzie by go dostrzegli. Poza tym, ludzie nie zauważyli, że pada im na przeklęte łby?

Shallan uśmiechnęła się.

– W porządku. Może mówić dalej.

Mężczyzna mówił dalej krótkimi słowami – jaki to w ogóle był język? Shallan słuchała tłumaczenia Yalba, chłonąc widoki, dźwięki i – niestety – zapachy. Dorastała przyzwyczajona do czystej woni świeżo odkurzonych mebli i podpłomyków piekących się w kuchni. Podróż przez ocean nauczyła ją nowych aromatów, słonej wody i czystego morskiego powietrza.

W tym, co tu czuła, nie było nic czystego. Każda mijana boczna uliczka emanowała swoją własną niepowtarzalną mieszanką obrzydliwych smrodów, na przemian z korzennymi woniami ulicznych sprzedawców jedzenia, a to zestawienie jeszcze bardziej przyprawiało o mdłości. Całe szczęście, tragarz wprowadził ich na środek ulicy i zapachy złagodniały, choć musieli zwolnić, ruch bowiem był tam większy. Gapiła się na tych, których mijali. Ci mężczyźni w rękawiczkach, o błękitnawej skórze, pochodzili z Natanatanu. Ale kim byli ci wysocy, dostojni ludzie w czarnych szatach? I mężczyźni z brodami obwiązanymi sznurem, przez co wyglądały jak pręty?

Dźwięki przypominały Shallan konkurujące ze sobą trele dzikich pieśników w rodzinnej posiadłości, ale zwielokrotnione. Setki głosów wołających do siebie ludzi, mieszające się z trzaskiem drzwi, turkotem kół na kamieniu, krzykami węgorzy niebieskich. Wszechobecne dzwonki brzęczały w tle, głośniej, kiedy powiał wiatr. Wisiały w oknach sklepów i zwieszały się z krokwi. Pod każdą uliczną latarnią wisiał dzwonek, a jej wóz miał malutki dzwoneczek na samym szczycie baldachimu. Kiedy znajdowała się w połowie zbocza, fala dzwonów wybiła godzinę. Ich niezsynchronizowane dźwięki tworzyły razem nieznośny zgiełk.

Tłumy przerzedziły się, kiedy dotarli do górnej dzielnicy miasta i w końcu tragarz podciągnął ją do potężnego budynku na samym szczycie miasta. Pomalowany na biało, został wykuty w skale, nie zaś wybudowany z cegieł czy gliny. Kolumny z przodu wyrastały bezpośrednio z kamienia, a tył budynku wtapiał się gładko w zbocze. Dachy zdobiły przysadziste kopuły pomalowane metalicznymi farbami. Do budynku wchodziły lub go opuszczały jasnookie kobiety w sukniach podobnych do tej należącej do Shallan, ze stosownie zasłoniętymi lewymi dłońmi i przyrządami do pisania. Mężczyźni, którzy przechodzili przez wejście, mieli na sobie sztywne spodnie i vorińskie płaszcze w stylu wojskowym, zapinane po bokach i kończące się sztywnym kołnierzem, który otaczał całą szyję. Wielu nosiło miecze u pasa, który zapinali na sięgającym do kolan płaszczu.

Tragarz zatrzymał się i powiedział coś do Yalba. Marynarz zaczął się z nim kłócić, opierając ręce na biodrach. Shallan uśmiechnęła się, widząc jego surową minę, i zamrugała, utrwalając scenę w pamięci, by później ją naszkicować.

– Proponuje, że podzieli się ze mną różnicą, jeśli pozwolę mu zawyżyć opłatę za drogę – powiedział Yalb, kręcąc głową.

Wyciągnął rękę do Shallan i pomógł jej wysiąść z wózka. Stanęła na ziemi i spojrzała na tragarza, który wzruszył ramionami i uśmiechnął się jak dziecko złapane na podkradaniu słodyczy.

Przycisnęła teczkę dłonią okrytą rękawem, a swobodną ręką sięgnęła do sakiewki.

– Ile powinnam mu tak naprawdę dać?

– Dwa czyste odłamki to aż nad to. Ja bym zaproponował jeden. Złodziej chciał zażądać pięciu.

Przed tą podróżą nie korzystała z pieniędzy – podziwiała kule ze względu na ich urodę. Każda składała się ze szklanego paciorka nieco większego od paznokcia z o wiele mniejszym klejnotem pośrodku. Klejnoty mogły pochłaniać Burzowe Światło, to sprawiało, że kule świeciły. Kiedy otworzyła sakiewkę, rubiny, szmaragdy, diamenty i szafiry rozświetliły jej twarz. Wyciągnęła trzy odłamki diamentu, najdrobniejszy nominał. Szmaragdy były najcenniejsze, gdyż Duszniki mogły wykorzystać je do stworzenia żywności.

Przywiozła jedynie napełnione kule, słyszała bowiem, że ciemne uważano za podejrzane i czasem wzywano pożyczającego pieniądze, by ocenił prawdziwość klejnotu. Najcenniejsze kule trzymała oczywiście w bezpiecznej sakiewce, przypiętej do wewnętrznej strony lewego rękawa.

Podała trzy odłamki Yalbowi, który przechylił głowę. Skinęła na tragarza i zarumieniła się, gdyż zorientowała się, że odruchowo wykorzystała Yalba jako pośrednika, pana-sługę. Czy się obraził?

Roześmiał się i wyprostował sztywno, jakby udając pana-sługę, zapłacił tragarzowi z udawaną surowością. Mężczyzna roześmiał się, ukłonił się Shallan i odciągnął wózek.

– To dla ciebie – powiedziała, wyciągając rubinową markę i podając ją Yalbowi.

– Jasności, to zbyt wiele!

– Częściowo chciałam ci podziękować – stwierdziła – ale również zapłacić, żebyś został tutaj i zaczekał kilka godzin, na wypadek gdybym wróciła.

– Zaczekać kilka godzin za ognistą markę? To wypłata za tydzień żeglowania.

– W takim razie powinnam mieć pewność, że nigdzie sobie nie pójdziesz.

– Będę tutaj! – wykrzyknął Yalb i złożył skomplikowany ukłon, który udało mu się wykonać zadziwiająco poprawnie.

Shallan odetchnęła głęboko i ruszyła schodami prowadzącymi w stronę imponującego wejścia do Konklawe. Rzeźbiona skała wyglądała naprawdę zadziwiająco – jej artystyczna dusza pragnęła zatrzymać się i przyjrzeć dokładniej, ale się nie odważyła. Wejście do tak ogromnego budynku przypominało połknięcie. Korytarz oświetlały lampy wypełnione Burzowym Światłem, które emanowały białym blaskiem. Pewnie w ich wnętrzu umieszczono diamentowe broamy – większość eleganckich budynków oświetlano Burzowym Światłem. Broam – najwyższy nominał kuli – świecił równie mocno jak kilkanaście świec.

Rzucały niezmienny, miękki blask na wielu służących, skrybów i jasnookich idących korytarzem. Wydawało się, że budowlę wykuto wokół jednego szerokiego, wysokiego i długiego tunelu, zagłębionego w skale. Po obu jego stronach znajdowały się wielkie sale, a od centralnej promenady odchodziły boczne korytarze. Czuła się o wiele swobodniej niż na zewnątrz. To miejsce, pełne zaaferowanych służących, pomniejszych oświeconych panów i dam, wyglądało znajomo.

Uniosła swobodną rękę, sygnalizując potrzebę, i oczywiście, w jej stronę pośpieszył pan-sługa w gładkiej białej koszuli i czarnych spodniach.

– Jasności? – spytał, odzywając się w ojczystym vedeńskim, prawdopodobnie ze względu na kolor jej włosów.

– Szukam Jasnah Kholin – odparła Shallan. – Doniesiono mi, że znajduje się za tymi murami.

Pan-sługa ukłonił się energicznie. Większość panów-sług szczyciła się wysokim poziomem swoich usług – tą samą manierą, którą Yalb wyszydził przed kilkoma chwilami.

– Wkrótce powrócę, jasności.

Musiał pochodzić z drugiego nahnu, czyli być ciemnookim obywatelem o bardzo wysokiej pozycji. Według vorińskich wierzeń, Powołanie – zadanie, któremu poświęcało się życie – miało ogromne znaczenie. Wybór właściwego zawodu i ciężka praca były najlepszym sposobem zapewnienia sobie dobrego miejsca w zaświatach. Określony krąg wyznawców, z którymi oddawało się cześć, często miał związek z naturą wybranego Powołania.

Shallan założyła ręce na piersi, czekając. Długo rozważała własne Powołanie. Oczywistym wyborem była sztuka, rzeczywiście uwielbiała szkicować. Jednakże to nie sam akt rysowania ją pociągał, lecz nauka, pytania, jakie pojawiały się w jej głowie podczas obserwacji. Dlaczego węgorze niebieskie nie bały się ludzi? Czym się żywiły haspery? Dlaczego populacja szczurów rozkwitała w jednym miejscu, a w innym nie? Dlatego wybrała historię naturalną.

Pragnęła zostać prawdziwą uczoną, pobierać prawdziwe nauki, poświęcić czas poważnym badaniom i studiom. Czy to dlatego zasugerowała ten zuchwały plan, by odnaleźć Jasnah i zostać jej podopieczną? Być może. Jednak nie mogła się rozproszyć. Zostanie podopieczną Jasnah – a więc i jej uczennicą – stanowiło jedynie pierwszy krok.

Rozmyślając nad tym, podeszła do kolumny i swobodną dłonią dotknęła wypolerowanego kamienia. Podobnie jak większość Rosharu – poza pewnymi rejonami wybrzeża – Kharbranth wybudowano na gołych kamieniach. Budynki na zewnątrz ustawiono bezpośrednio na skale, a ten się w nią wgryzał. Domyślała się, że kolumna jest granitowa, choć miała jedynie ograniczoną wiedzę w dziedzinie geologii.

Podłogę pokrywał długi dywan w odcieniu zgaszonego oranżu. Materiał był gruby, miał robić wrażenie cennego, ale jednocześnie znosić duży ruch. Szeroki, prostokątny korytarz wydawał się stary. Według jednej z książek, którą czytała, Kharbranth powstał w cieniodniach, wiele lat przed Ostatnim Spustoszeniem. To by znaczyło, że miasto jest zaiste bardzo stare. Wybudowane przed tysiącami lat, przed grozą Hierokracji, wiele lat przed samym Odstępstwem. W czasach, kiedy Pustkowcy o ciałach z kamienia chodzili ponoć po świecie.

– Jasności? – spytał ktoś.

Odwróciwszy się, Shallan odkryła, że sługa powrócił.

– Tędy, jasności.

Skinęła służącemu głową, a on poprowadził ją szybko ruchliwym korytarzem. Rozważyła po raz kolejny, jak przedstawić się Jasnah. Kobieta była legendą. Nawet Shallan, mieszkająca w odległej posiadłości w Jah Keved, słyszała o błyskotliwej siostrze króla Alethich, heretyczce. Jasnah miała zaledwie trzydzieści cztery lata, jednak wielu uważało, że już uzyskałaby płaszcz mistrza uczonego, gdyby nie potępiała tak głośno religii. A dokładniej potępiała kręgi wyznawców, kongregacje, do których przyłączali się porządni vorińczycy.

Shallan uznała, że niestosowne uwagi się jej nie przysłużą. Musiała zachowywać się właściwie. Trafienie pod opiekę otoczonej uznaniem kobiety było najlepszą drogą do poznania kobiecych sztuk – muzyki, malarstwa, pisania, logiki i nauki. Podobnie młody mężczyzna szkolił się w straży honorowej oświeconego, którego szanował.

Shallan pierwotnie napisała do Jasnah z prośbą o przyjęcie pod opiekę w desperacji – nie spodziewała się, że kobieta odpowie twierdząco. Kiedy to zrobiła – w liście, w którym żądała, by Shallan w ciągu dwóch tygodni towarzyszyła jej w Dumadari – dziewczyna była wstrząśnięta. Od tego czasu goniła za kobietą.

Jasnah była heretyczką. Czy zażąda, by Shallan odrzuciła wiarę? Wątpiła, by mogła to zrobić. Vorińskie nauki dotyczące ludzkiej Chluby i Powołania były jej ucieczką w trudnych dniach, kiedy ojcu się pogorszyło.

Skręcili w węższy korytarz i wchodzili w przejścia coraz bardziej oddalone od głównej jaskini. W końcu pan-sługa zatrzymał się przed zakrętem i gestem wskazał Shallan, by ruszyła dalej. Z korytarza po prawej dochodziły odgłosy rozmowy.

Shallan się zawahała. Czasem zastanawiała się, jak do tego doszła. Była zawsze cicha, nieśmiała, najmłodsza z piątki rodzeństwa i do tego jedyna dziewczyna. Chroniona przez całe życie. A teraz nadzieje całego rodu spoczywały na jej ramionach.

Ich ojciec nie żył. I musiało to pozostać tajemnicą.

Nie lubiła myśleć o tym dniu – niemal wyparła go z pamięci i nauczyła się myśleć o innych rzeczach. Ale skutków jego odejścia nie dało się zignorować. Złożył wiele obietnic – interesy, łapówki, czasem te ostatnie udające te pierwsze. Ród Davar był winien mnóstwo pieniędzy wielu ludziom, a pod nieobecność ojca, który umiał ich ułagodzić, wierzyciele wkrótce zaczną stawiać żądania.

Nie mieli do kogo się zwrócić. Jej rodzina, głównie ze względu na ojca, była znienawidzona nawet przez sojuszników. Arcyksiążę Valam – oświecony, któremu jej ród składał hołd lenny – niedomagał i nie chronił ich już tak jak kiedyś. Kiedy rozejdą się wieści, że jej ojciec nie żyje, a rodzina zbankrutowała, będzie to koniec rodu Davar. Zostaną wchłonięci i poddani innemu rodowi.

Za karę będą pracować do utraty sił – właściwie mogą nawet zostać zamordowani przez niezadowolonych wierzycieli. Zapobieżenie temu zależało od Shallan, a pierwszy krok stanowiła Jasnah Kholin.

Shallan odetchnęła głęboko i wyszła za róg.

Droga Królów

Подняться наверх