Читать книгу Słowa światłości - Brandon Sanderson - Страница 16

Оглавление

Naszą pierwszą wskazówką byli Parshendi. Wiele tygodni przed tym, jak porzucili zbieranie serc klejnotów, ich wzorzec walki się zmienił. Po walce pozostawali na płaskowyżach, jakby na coś czekali.

Z osobistego dziennika Navani Kholin, Jeseses roku 1174.

Oddech.

Oddech człowieka był jego życiem. Wydychanym, odrobina po odrobinie, z powrotem na świat. Kaladin odetchnął głęboko, z zamkniętymi oczyma, i przez jakiś czas nie słyszał niczego innego. Jego własne życie. Wdech, wydech, w rytm bicia grzmotu w piersi.

Oddech. Jego własna mała burza.

Na zewnątrz przestało padać. Kaladin pozostał w ciemności. Kiedy królowie i bogaci jasnoocy umierali, ich ciał nie palono jak pospólstwa. Miast tego Dusznikowano je w kamienne lub metalowe rzeźby, na zawsze znieruchomiałe.

Ciała ciemnookich palono. Stawały się dymem, wznoszącym się w stronę nieba i tego, co tam czekało, niczym spalona modlitwa.

Oddech. Oddech jasnookich nie różnił się od ciemnookich. Nie był słodszy ani bardziej swobodny. Oddech królów i niewolników mieszał się, znów był wdychany i wydychany, raz za razem.

Kaladin wstał i otworzył oczy. Spędził arcyburzę w ciemności tego niewielkiego pomieszczenia z boku nowych koszar mostu czwartego. Samotny. Podszedł do drzwi, ale się zatrzymał. Zacisnął palce na płaszczu, który wisiał na haku. W ciemnościach nie widział ciemnoniebieskiej barwy ani glifu Kholinów – w kształcie pieczęci Dalinara – na plecach.

Wydawało się, że każdą zmianę w jego życiu oznaczała burza. Ta była wielka. Otworzył drzwi i wyszedł na światło jako wolny człowiek.

Na razie zostawił płaszcz.

Most czwarty zaczął wiwatować na jego widok. Wyszli wcześniej, by wykąpać się i ogolić podczas pożegnania burzy, jak to mieli w zwyczaju. Skała golił każdego, kolejka już się prawie skończyła. Rogożerca nucił pod nosem, przesuwając brzytwą po łysiejącej głowie Drehy’ego. Powietrze pachniało wilgocią, a zalane wodą zagłębienie ogniska było jedynym śladem, jaki pozostał po potrawce, którą spożyli poprzedniego wieczoru.

W wielu aspektach to miejsce nie różniło się zbytnio od składu drzewnego, który jego ludzie niedawno opuścili. Długie, prostokątne koszary wyglądały podobnie – Dusznikowane, nie wybudowane, przypominały ogromne kamienne kłody. Po bokach miały jednak kilka mniejszych pomieszczeń dla sierżantów, z drzwiami wychodzącymi bezpośrednio na zewnątrz. Wymalowano je symbolami plutonów, które wcześniej je zamieszkiwały – ludzie Kaladina musieli je zamalować.

– Moash! – zawołał Kaladin. – Blizna, Teft!

Wszyscy trzej podbiegli do niego, rozchlapując wodę w kałużach. Mieli na sobie strój mostowych – proste spodnie odcięte pod kolanami i skórzane kamizele na nagich piersiach. Blizna chodził mimo rany stopy i bardzo starał się nie utykać. Kaladin nie kazał mu odpoczywać. Rana nie była poważna, a on go potrzebował.

– Chcę, żebyście się rozejrzeli, co dostaliśmy – powiedział Kaladin, odprowadzając ich na bok.

W koszarach mieściło się pięćdziesięciu żołnierzy i pół tuzina sierżantów. Po bokach znajdowały się kolejne koszary. Kaladin dostał cały kompleks – dwadzieścia budynków – by pomieścić nowy batalion składający się z dawnych mostowych.

Dwadzieścia budynków. Fakt, że Dalinar bez trudu znalazł kompleks dwudziestu budynków dla mostowych, świadczył o straszliwej prawdzie – cenie zdrady Sadeasa. Tysiące zabitych. W pobliżu niektórych koszar pracowały skryby, nadzorując parshmenów, którzy wynosili sterty ubrań i innych rzeczy osobistych. Własność zmarłych.

Część z tych kobiet miała zaczerwienione oczy i wydawała się wyczerpana. Sadeas uczynił tysiące kobiet w obozie Dalinara wdowami, a pewnie tyle samo dzieci sierotami. Gdyby Kaladin potrzebował kolejnego powodu, by nienawidzić tego człowieka, znalazł go tutaj, w widocznym cierpieniu tych, których mężowie zaufali mu na polu bitwy.

W oczach Kaladina nie było większego grzechu od zdrady sojuszników w bitwie. Być może poza zdradą własnych ludzi – zamordowaniu ich po tym, jak w bitwie ryzykowali życie. Natychmiast poczuł gniew na myśl o Amaramie i tym, co zrobił. Piętno niewolnika znów zapłonęło na jego czole.

Amaram i Sadeas. Dwaj ludzie w życiu Kaladina, którzy prędzej czy później musieli zapłacić za to, co zrobili. Wolałby, żeby zapłacili z odsetkami.

Kaladin wciąż szedł z Teftem, Moashem i Blizną. W tych koszarach, powoli opróżnianych z rzeczy osobistych, również tłoczyli się mostowi. Wyglądali zupełnie jak mężczyźni z mostu czwartego – takie same kamizele i długie do kolan spodnie. A jednak w innych aspektach zupełnie nie przypominali drużyny mostu numer cztery. Rozczochrani, z brodami, które od wielu miesięcy nie widziały brzytwy, mieli puste spojrzenia. Zgarbione plecy. Twarze bez wyrazu.

Każdy z nich był samotny, nawet w otoczeniu towarzyszy.

– Pamiętam to uczucie – powiedział cicho Blizna. Niski, żylasty mężczyzna miał ostre rysy i ślady siwizny na skroniach, choć dopiero niedawno skończył trzydzieści lat. – Nie chcę, ale pamiętam.

– Mamy tych tutaj zmienić w armię? – spytał Moash.

– Kaladin zrobił to z mostem czwartym, prawda? – spytał Teft, unosząc palec. – Znów to zrobi.

– Przemiana kilku tuzinów ludzi to coś zupełnie innego niż przemiana setek – powiedział Moash i kopniakiem odrzucił z drogi złamaną gałąź.

Moash, wysoki i masywny, miał bliznę na brodzie, ale żadnego piętna niewolnika na czole. Chodził wyprostowany, z uniesioną głową. Pomijając ciemnobrązowe oczy, mógłby uchodzić za oficera.

Kaladin prowadził ich obok kolejnych koszar i szybko przeliczał. Prawie tysiąc mężczyzn, a choć poprzedniego dnia powiedział im, że byli wolni – i mogli wrócić do poprzedniego życia, jeśli chcieli – nieliczni wydawali się skłonni robić coś poza siedzeniem. Pierwotnie było czterdzieści drużyn mostowych, ale wielu zginęło podczas ostatniego natarcia, a w innych drużynach już wcześniej brakowało ludzi.

– Podzielimy ich na dwadzieścia drużyn – powiedział Kaladin – po około pięćdziesięciu.

Syl sfrunęła z nieba w postaci świetlistej wstęgi i zaczęła krążyć wokół niego. Mężczyźni nie pokazywali po sobie, że ją zobaczyli – dla nich była niewidzialna.

– Nie możemy osobiście szkolić każdego z tego tysiąca, a w każdym razie na początku. Wyszkolimy tych spośród nich, którzy będą chętni, a później odeślemy ich, by dowodzili i szkolili swoje własne drużyny.

– To możliwe – powiedział Teft, drapiąc się po brodzie.

Najstarszy z mostowych, jako jeden z niewielu zachował brodę. Większość pozostałych zgoliła swoje jako oznakę dumy, coś, co odróżniało most czwarty od zwykłych niewolników. Teft z tego samego powodu bardzo dbał o swoją. Była jasnobrązowa, przetykana siwizną, a przycinał ją krótko, prawie jak żarliwiec.

Moash skrzywił się, spoglądając na mostowych.

– Zakładasz, że wśród nich będą jacyś „chętni”, Kaladinie. Wszyscy wydają mi się równie przybici.

– Niektórzy wciąż mają w sobie wolę walki – sprzeciwił się Kaladin, ruszając z powrotem w stronę koszar mostu czwartego. – Na początek ci, którzy wczoraj dołączyli do nas przy ognisku. Teft, musisz wybrać pozostałych. Zorganizuj i połącz drużyny, później wybierz czterdziestu mężczyzn, po dwóch z każdej drużyny, którzy jako pierwsi zostaną wyszkoleni. Będziesz dowodził tym szkoleniem. Ta czterdziestka będzie zaczynem, który wykorzystamy, by pomóc pozostałym.

– Pewnie mogę to zrobić.

– Dobrze. Dam ci kilku ludzi do pomocy.

– Kilku? – powtórzył Teft. – Przydałoby mi się więcej niż kilku...

– Kilku musi ci wystarczyć – powiedział Kaladin.

Wszedł na ścieżkę i skręcił na zachód, w stronę królewskiego kompleksu, który wznosił się na wzgórzu ponad pozostałymi obozami.

– Większość z nas będzie potrzebna, by utrzymać przy życiu Dalinara Kholina.

Moash i pozostali zatrzymali się obok niego. Kaladin patrzył na pałac. Z pewnością nie wyglądał na mieszkanie króla – tutaj wszystko budowano z kamienia.

– Jesteś skłonny zaufać Dalinarowi? – spytał Moash.

– Dla nas oddał swoje Ostrze Odprysku – zauważył Kaladin.

– Był nam to winny – powiedział Blizna i chrząknął. – Uratowaliśmy jego burzowe życie.

– To mogła być tylko poza – stwierdził Moash, zakładając ręce na piersi. – Gra polityczna, on i Sadeas próbujący się wzajemnie zmanipulować.

Syl wylądowała na ramieniu Kaladina, przyjmując postać młodej kobiety w cienkiej, zwiewnej sukni, błękitno-białej. Uniosła złożone ręce i spojrzała na królewski kompleks, gdzie udał się Dalinar.

Powiedział Kaladinowi, że zamierzał zrobić coś, co rozzłości wielu ludzi. „Zabiorę im ich gierki...”.

– Musimy utrzymać go przy życiu – powiedział Kaladin, spoglądając na pozostałych. – Nie wiem, czy mu ufam, ale jako jedyny na całych Równinach okazał choć odrobinę współczucia mostowym. Jeśli zginie, jak myślicie, ile czasu minie, zanim jego następca postanowi sprzedać nas z powrotem Sadeasowi?

Blizna prychnął pogardliwie.

– Niech spróbuje, w końcu przewodzi nam Świetlisty Rycerz.

– Nie jestem Świetlistym.

– W porządku, nieważne – powiedział Blizna. – Czymkolwiek jesteś, będą mieli problem, by nas zabrać.

– Myślisz, że pokonam ich wszystkich, Blizno? – spytał Kaladin, patrząc starszemu mężczyźnie w oczy. – Tuziny Odpryskowych? Dziesiątki tysięcy żołnierzy? Myślisz, że jeden człowiek tego dokona?

– Nie jeden człowiek – upierał się Blizna. – Ty.

– Nie jestem bogiem, Blizno – powiedział Kaladin. – Nie powstrzymam dziesięciu armii. – Odwrócił się do pozostałej dwójki. – Postanowiliśmy zostać tutaj, na Strzaskanych Równinach. Dlaczego?

– A co by nam dała ucieczka? – spytał Teft, wzruszając ramionami. – Nawet jako wolni ludzie i tak skończylibyśmy zwerbowani do takiej czy innej armii na tych wzgórzach. Albo umarlibyśmy z głodu.

Moash pokiwał głową.

– To miejsce jest równie dobre, jak wszystkie inne, tak długo, jak długo jesteśmy wolni.

– Dalinar Kholin to nasza największa szansa na prawdziwe życie – powiedział Kaladin. – Jako jego strażnicy, nie siła robocza wcielona do wojska. Wolni ludzie, mimo piętna na naszych czołach. Nikt inny nam tego nie da. Jeśli chcemy wolności, musimy utrzymać przy życiu Dalinara Kholina.

– A Skrytobójca w Bieli? – spytał cicho Blizna.

Słyszeli, co ten człowiek wyprawiał na całym świecie, zabijając królów i arcyksiążąt wszystkich nacji. Te wieści rozchodziły się po obozach, od kiedy zaczęły docierać przez łączotrzciny. Cesarz Aziru, martwy. Zamęt w Jah Keved. Pół tuzina innych narodów pozostawionych bez władcy.

– Już zabił naszego króla – stwierdził Kaladin. – Stary Gavilar był jego pierwszą ofiarą. Miejmy nadzieję, że tu już skończył. Tak czy inaczej, musimy chronić Dalinara. Za wszelką cenę.

Kiwali głową jeden po drugim, choć niechętnie. Nie miał do nich pretensji. Zaufanie do jasnookich niewiele im dało – nawet Moash, który wcześniej dobrze mówił o Dalinarze, najwyraźniej tracił do niego sympatię. I w rzeczy samej, do wszystkich jasnookich. Właściwie Kaladina zaskakiwało jego własne zaufanie. Ale niech to burza, Syl lubiła Dalinara, i to się liczyło.

– Teraz jesteśmy słabi – powiedział Kaladin, ściszając głos. – Ale jeśli na jakiś czas przystaniemy na ten układ, i będziemy chronić Kholinów, dobrze nam zapłacą. Będę mógł was wyszkolić, ale tak porządnie, jako żołnierzy i oficerów. Poza tym wyszkolimy pozostałych. Jako dwa tuziny byłych mostowych nigdy byśmy sobie nie poradzili. Ale gdybyśmy byli doskonale wyszkoloną jednostką najemników liczącą tysiąc żołnierzy, z najlepszym dostępnym wyposażeniem? Gdyby doszło do najgorszego i musielibyśmy opuścić obozy, chciałbym to zrobić jako zwarta jednostka, zahartowana i trudna do zignorowania. Dajcie mi rok z tym tysiącem, a uda mi się.

– No, i to jest plan, który mi się podoba – stwierdził Moash. – Czy nauczę się walczyć mieczem?

– Nadal jesteśmy ciemnookimi, Moashu.

– Nie ty – odezwał się stojący po drugiej stronie Blizna. – Widziałem twoje oczy podczas...

– Przestań! – Kaladin odetchnął głęboko. – Po prostu przestań. Więcej o tym nie mów.

Blizna umilkł.

– Ale zrobię was oficerami – powiedział im Kaladin. – Waszą trójkę oraz Sigzila i Skałę. Będziecie porucznikami.

– Ciemnoocy porucznicy? – spytał Blizna.

W kompaniach składających się z samych jasnookich ten stopień był często odpowiednikiem sierżanta.

– Dalinar mianował mnie kapitanem – wyjaśnił Kaladin. – To najwyższy stopień, jaki odważył się nadać ciemnookiemu. Cóż, ja muszę mieć pełną hierarchię dowodzenia dla tysiąca ludzi, więc będziemy potrzebować czegoś między sierżantem a kapitanem. To oznacza, że wasza piątka zostanie porucznikami. Dalinar mi pewnie na to pozwoli. Jeśli będziemy potrzebowali innego stopnia, mianujemy starszych sierżantów. Skała zostanie kwatermistrzem i zajmie się zapewnieniem wyżywienia dla całego tysiąca. Mianuję Lopena jego zastępcą. Teft, ty się zajmiesz wyszkoleniem. Sigzil będzie naszym sekretarzem. Jako jedyny umie czytać glify. Moash i Blizna...

Spojrzał w stronę obu mężczyzn. Jeden niski, drugi wysoki, szli w taki sam sposób, swobodnym krokiem, niebezpiecznie, z włóczniami zawsze na ramionach. Nigdy ich nie zostawiali. Ze wszystkich, których szkolił w drużynie mostu czwartego, tylko ci dwaj instynktownie rozumieli. Byli zabójcami.

Jak sam Kaladin.

– Nasza trójka – powiedział im – skupi się na ochronie Dalinara Kholina. Kiedy to tylko będzie możliwe, jeden z nas trzech będzie osobiście go strzegł. Często jeden z pozostałych dwóch będzie pilnował jego synów, ale nie dajcie się zwieść, to Czarnego Ciernia mamy utrzymać przy życiu. Za wszelką cenę. On jest jedyną gwarancją wolności dla mostu czwartego.

Pozostali pokiwali głowami.

– Dobrze – stwierdził Kaladin. – Chodźmy po pozostałych. Czas, żeby świat zobaczył was takimi, jakimi ja was widzę.

***

Za zgodą wszystkich, Hobber usiadł jako pierwszy, żeby zrobić sobie tatuaż. Szczerbaty mężczyzna był jednym z pierwszych, którzy uwierzyli w Kaladina. Kaladin dobrze pamiętał ten dzień – wyczerpany po biegu z mostem, marzył tylko, żeby się położyć i gapić w niebo. Miast tego zdecydował uratować Hobbera, zamiast pozwolić mu umrzeć. Tamtego dnia uratował również siebie.

Reszta drużyny mostu czwartego stała w namiocie dookoła Hobbera, przyglądając się w milczeniu, jak tatuażystka pracuje na jego czole, zasłaniając piętno niewolnika glifami, które przygotował Kaladin. Hobber od czasu do czasu krzywił się z bólu, ale cały czas się uśmiechał.

Kaladin słyszał kiedyś, że bliznę można zasłonić tatuażem i okazało się, że rzeczywiście to działa. Po wpuszczeniu tuszu, to glify przyciągały wzrok i ledwie było widać, że pod spodem jest blizna.

Po zakończeniu pracy tatuażystka wyjęła lustro, by Hobber mógł się przejrzeć. Mostowy z wahaniem dotknął czoła. Skóra była zaczerwieniona od ukłuć, ale ciemny tatuaż doskonale zasłaniał piętno niewolnika.

– Co to oznacza? – spytał Hobber ze łzami w oczach.

– Wolność – odpowiedział Sigzil, zanim Kaladin zdążył to zrobić. – Glif oznacza wolność.

– Te mniejsze na górze – powiedział Kaladin – oznaczają datę, kiedy zostałeś uwolniony, i tego, kto cię uwolnił. Nawet jeśli zgubisz potwierdzenie wyzwolenia, ktokolwiek spróbuje uwięzić cię jako uciekiniera, bez trudu znajdzie dowód, że tak nie jest. Może zwrócić się do skryb Dalinara Kholina, które zachowają kopię twojego potwierdzenia.

Hobber pokiwał głową.

– Dobrze, ale to za mało. Dodajcie do tego „Most czwarty”.

– Chcesz dać do zrozumienia, że zostałeś wyzwolony z mostu czwartego?

– Nie. Nie zostałem uwolniony z mostu czwartego, lecz przez niego. Za nic nie oddałbym czasu, który tu spędziłem.

Gadał jak szaleniec. Most numer cztery oznaczał śmierć – dziesiątki mężczyzn zginęło, biegając z tym przeklętym mostem. Nawet kiedy Kaladin postanowił ich uratować, stracił stanowczo zbyt wielu. Hobber byłby głupcem, gdyby nie wykorzystał okazji do ucieczki.

A jednak siedział uparcie dopóki Kaladin nie narysował odpowiednich glifów dla tatuażystki – spokojnej, krępej ciemnookiej kobiety, która wyglądała, jakby sama jedna mogła podnieść most. Usiadła na zydlu i zaczęła dodawać dwa glify do czoła Hobbera, tuż pod tym oznaczającym wolność. Przez cały czas wyjaśniała – znowu – że miejsce tatuażu będzie przez wiele dni obolałe i w jaki sposób Hobber powinien o nie dbać.

Przyjął nowy tatuaż z uśmiechem na twarzy. Czysta głupota, ale inni tylko pokiwali głowami i ściskali ramię Hobbera. Kiedy on skończył, jego miejsce pośpiesznie zajął Blizna i zażądał tego samego kompletnego zestawu tatuaży.

Kaladin cofnął się nieco, założył ręce na piersi i potrząsnął głową. Za namiotem na ruchliwym targowisku sprzedawano i kupowano. „Obóz” był tak naprawdę miastem, wybudowanym po wewnętrznej stronie przypominającej krater olbrzymiej formacji skalnej. Przedłużająca się wojna na Strzaskanych Równinach przyciągała wszelkiego rodzaju kupców, jak również rzemieślników, artystów, a nawet rodziny z dziećmi.

W pobliżu stał Moash, na jego twarzy malował się niepokój. Nie był jedynym z drużyny, który nie miał piętna niewolnika. Teft też go nie miał. Zostali mostowymi, choć nie byli wcześniej niewolnikami. W obozie Sadeasa bieganie z mostem było karą za różnego rodzaju wykroczenia.

– Jeśli nie macie piętna niewolnika – powiedział głośno Kaladin – nie musicie robić sobie tatuażu. I tak jesteście z nami.

– Nie – powiedział Skała – ja sobie to zrobię.

Usiadł po Bliźnie i zrobił sobie tatuaż na czole, choć nie miał piętna. W rzeczy samej, wszyscy, którzy nie zostali napiętnowani – w tym Beld i Teft – usiedli i zrobili sobie tatuaże na czołach.

Tylko Moash zdecydował się na tatuaż na ramieniu. Dobrze. W przeciwieństwie do większości z nich nie będzie musiał chodzić ze znakiem niewolnictwa na czole.

Moash wstał, a jego miejsce zajął kolejny mężczyzna. Miał marmurkową, czerwono-czarną skórę. Mostowi byli różnorodną gromadką, ale Shen był wśród nich wyjątkowy. Parshmen.

– Nie mogę go wytatuować – stwierdziła artystka. – To własność.

Kaladin otworzył usta, ale inni mostowi go uprzedzili.

– Został uwolniony, jak my – powiedział Teft.

– Jest jednym z drużyny – dodał Hobber. – Zrób mu tatuaż, bo nie zobaczysz ani kuli od żadnego z nas.

Od razu się zarumienił i posłał spojrzenie Kaladinowi – który miał zapłacić za wszystko, wykorzystując kule otrzymane od Dalinara Kholina.

Inni mostowi również się odezwali i tatuażystka w końcu poddała się z westchnieniem. Przyciągnęła zydel i zaczęła pracować na czole Shena.

– I tak go nie będzie widać – mruknęła, choć Sigzil miał niemal równie ciemną skórę jak Shen, a tatuaż był widoczny.

W końcu Shen popatrzył w lustro i wstał. Spojrzał na Kaladina i skinął głową. Shen niewiele mówił, a Kaladin nie wiedział co o nim myśleć. Właściwie, łatwo było o nim zapomnieć, zazwyczaj szedł gdzieś z tyłu grupy mostowych. Niewidzialny. Parshmeni często tacy byli.

Po zakończeniu pracy nad Shenem pozostał tylko Kaladin. Usiadł i zamknął oczy. Wbijanie igieł bolało bardziej niż się spodziewał.

Po chwili tatuażystka zaczęła przeklinać pod nosem.

Kaladin otworzył oczy, kiedy przetarła jego czoło.

– Co się dzieje? – spytał.

– Tusz nie chce się trzymać! – powiedziała. – Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Kiedy wycieram ci czoło, ścieram tusz! Tatuaż się nie trzyma.

Kaladin westchnął i zorientował się, że w jego żyłach płynie odrobina Burzowego Światła. Nawet nie zauważył, kiedy je wciągnął, ale robił się coraz lepszy w utrzymywaniu go. Ostatnimi czasy, kiedy się poruszał, często przyjmował odrobinę. Utrzymywanie Burzowego Światła przypominało napełnianie bukłaka winem. Jeśli napełniło się go do końca, a później otworzyło, wino wylewało się szybko, a później płynął już tylko cienki strumyk. Podobnie było ze Światłem.

Pozbył się go i miał nadzieję, że tatuażystka nie zauważyła wypływającego z jego ust obłoczku świecącego dymu.

– Spróbuj jeszcze raz – powiedział, gdy wyjęła nowy tusz.

Tym razem tatuaż chwycił. Kaladin przesiedział proces, zaciskając z bólu zęby, po czym podniósł wzrok, gdy tatuażystka podstawiła mu lustro. Twarz, która patrzyła na Kaladina, wyglądała obco. Starannie ogolony, włosy związane z tyłu, by odsłonić skórę do tatuażu, piętna niewolnika zasłonięte i na chwilę zapomniane.

Czy mogę znów stać się tym mężczyzną? – pomyślał, unosząc dłoń do policzka. On umarł, prawda?

Syl wylądowała na jego ramieniu i również spojrzała w lustro.

– Życie ponad śmiercią, Kaladinie – wyszeptała.

Nieświadomie wciągnął Burzowe Światło. Tylko odrobinę, ułamek zawartości kuli. Płynęło w jego żyłach jak fala ciśnienia, jak wiatry uwięzione w niewielkiej przestrzeni.

Tatuaż na jego czole się roztopił. Ciało wypchnęło tusz, który zaczął spływać mu po twarzy. Tatuażystka znów zaklęła i chwyciła ścierkę.

Kaladinowi pozostał w oczach obraz rozpływającego się tatuażu. Znikająca wolność, a pod spodem blizny uwięzienia. Nad którymi dominowało jedno piętno.

Shash. Niebezpieczny.

Kobieta wytarła jego twarz.

– Nie wiem czemu tak się dzieje! Myślałam, że tym razem chwyci! Ja...

– Nic się nie stało – powiedział Kaladin, wziął od niej ścierkę i dokończył wycieranie. Odwrócił się do pozostałych, mostowych zmienionych w żołnierzy. – Wygląda na to, że blizny jeszcze ze mną nie skończyły. Spróbuję raz jeszcze kiedy indziej.

Pokiwali głowami. Musiał im później wyjaśnić, co się działo – znali jego zdolności.

– Chodźmy – powiedział Kaladin i rzucił tatuażystce niewielką sakiewkę kul, po czym wziął włócznię, którą wcześniej ustawił obok wejścia.

Pozostali dołączyli do niego, oparli włócznie o ramiona. W obozie nie musieli być uzbrojeni, ale chciał, żeby przyzwyczaili się, że mogą już swobodnie nosić broń.

Targowisko było zatłoczone i pełne życia. Namioty oczywiście zwinięto i schowano na czas burzy poprzedniej nocy, ale już wyrosły ponownie. Być może dlatego, że myślał o Shenie, zauważył parshmenów. Pobieżne spojrzenie ukazało mu ich dziesiątki. Pomagali ustawiać ostatnie namioty, nieśli sprawunki jasnookich, pomagali sklepikarzom ustawiać towary.

Co oni myślą o wojnie na Strzaskanych Równinach? – zastanawiał się Kaladin. Wojna, która ma na celu pokonanie i być może podporządkowanie jedynych wolnych parshmenów na świecie?

Gdyby tylko mógł uzyskać od Shena odpowiedź na takie pytanie. Wydawało się, że parshmen na wszystko reagował wzruszeniem ramionami.

Kaladin prowadził swoich ludzi przez targowisko, które wydawało się o wiele bardziej przyjazne niż to w obozie Sadeasa. Choć ludzie gapili się na mostowych, nikt nie szydził, a ci, którzy targowali się przy pobliskich kramach, choć robili to energicznie, nie zaczynali krzyczeć. Wydawało się nawet, że jest mniej uliczników i żebraków.

Chcesz w to wierzyć, pomyślał Kaladin. Chcesz wierzyć, że powszechna opinia na temat Dalinara jest prawdą. Że to honorowy jasnooki z opowieści. Ale o Amaramie ludzie też mówili takie rzeczy.

Idąc, mijali żołnierzy. Zbyt nielicznych. Mężczyzn, którzy byli na służbie w obozie, kiedy inni wyruszyli na katastrofalną wyprawę, podczas której Sadeas zdradził Dalinara. Kiedy mijali jeden oddział patrolujący targowisko, Kaladin zauważył, że dwaj żołnierze z przodu unoszą przed siebie dłonie, skrzyżowane w nadgarstkach.

Jak poznali stare pozdrowienie mostu czwartego, i to tak szybko? W ich wykonaniu nie był to pełen salut, jedynie drobny gest, ale skinęli głowami Kaladinowi i jego ludziom. Nagle spokój panujący na targowisku objawił Kaladinowi inne oblicze. Być może nie chodziło o porządek i dobre zorganizowanie armii Dalinara.

W tym obozie panowała atmosfera milczącego przerażenia. Zdrada Sadeasa kosztowała życie tysięcy. Każdy pewnie znał kogoś, kto zginął na płaskowyżach. I wszyscy się zastanawiali, czy dojdzie do eskalacji konfliktu dwóch arcyksiążąt.

– Miło, że widzą w nas bohaterów, prawda? – spytał idący obok Kaladina Sigzil. Odprowadził wzrokiem inny oddział żołnierzy.

– Jak myślicie, jak długo przetrwa ta życzliwość? – spytał Moash. – Ile jeszcze, nim zaczną mieć do nas pretensje?

– Ha! – Górujący nad nimi Skała klepnął Moasha w ramię. – Dziś nie narzekamy! Za często to robisz! Nie zmuszaj mnie, żebym cię kopnął. Nie lubię kopać. Palce stóp mnie bolą.

– Kopnąć mnie? – prychnął Moash. – Przecież ty nawet nie chcesz nosić włóczni, Skało.

– Włócznie nie służą do kopania narzekaczy. A wielkie unkalackie stopy jak moje są do tego wręcz stworzone! Ha! Czyż to nie oczywiste?!

Opuścili targowisko i Kaladin poprowadził ich w stronę dużego prostokątnego budynku w pobliżu koszar. Ten został zbudowany z obrabianego kamienia, a nie Dusznikowany, co pozwalało na o wiele większą finezję. Takie budowle coraz częściej pojawiały się w obozach, w miarę jak przybywali kamieniarze.

Dusznikowanie było szybsze, ale też droższe i mniej elastyczne. Na ten temat wiedział właściwie tyle, że ma ograniczone możliwości. Dlatego wszystkie koszary wyglądały niemal identycznie.

Wewnątrz potężnego budynku Kaladin zaprowadził swoich ludzi do lady, przy której posiwiały brzuchaty mężczyzna nadzorował kilku parshmenów przenoszących bele niebieskiej tkaniny. Rind, główny kwatermistrz Kholinów, któremu Kaladin poprzedniego wieczoru posłał instrukcje. Mężczyzna był co prawda jasnooki, ale tak niskiej rangi, że niewiele różnił się od ciemnookich. Takich jak on zwano „dziesiątakami”.

– Ach! – powiedział Rind wysokim głosem, który kontrastował z jego brzuszys­kiem. – W końcu jesteście! Przygotowałem je dla was, kapitanie. Wszystko, co mi zostało.

– Zostało? – powtórzył Moash.

– Mundury Kobaltowej Gwardii! Zamówiłem nowe, a tu mam to, co zostało w magazynie. – Rind spochmurniał. – Widzicie, nie spodziewałem się, że tak szybko będziemy potrzebować tak wielu.

Obejrzał Moasha od stóp do głów, po czym podał mu mundur i wskazał boks, w którym mógł się przebrać.

Moash go przyjął.

– Będziemy nosić na wierzchu nasze skórzane kamizele?

– Ha! Te naszyte tak grubo kośćmi, że wyglądaliście w nich jak jakieś dzikusy z zachodu w świąteczny dzień? Słyszałem o tym. Ale nie, oświecony Dalinar polecił, by wyposażono was w napierśniki, stalowe hełmy i nowe włócznie. Jeśli potrzebujecie, kolczuga na czas bitwy.

– Jak na razie – stwierdził Kaladin – wystarczą mundury.

– Będę w tym głupio wyglądał – mruknął Moash, ale poszedł się przebrać.

Rind rozdał wszystkim mundury. Posłał zdziwione spojrzenie Shenowi, ale bez słowa wydał mu mundur.

Mostowi zebrali się w grupce i rozmawiali podekscytowanymi głosami, rozkładając mundury. Od dawna żaden z nich nie nosił ubrań innych niż skóry mostowych lub łachmany niewolników. Ucichli, gdy pojawił się Moash.

To były nowe mundury, bardziej nowoczesne w stylu niż to, co Kaladin nosił za swoich czasów w wojsku. Sztywne niebieskie spodnie i wypolerowane na wysoki połysk czarne buty. Zapinana na guziki biała koszula, poza kołnierzykiem i brzegami mankietów w całości przykryta kurtką, która sięgała do pasa.

– Teraz wyglądasz jak żołnierz! – powiedział ze śmiechem kwatermistrz. – Nadal uważasz, że wyglądasz głupio?

Gestem wskazał Moashowi lustro na ścianie.

Mężczyzna poprawił mankiety i wręcz się zarumienił. Kaladin rzadko widywał go tak wytrąconego z równowagi.

– Nie – przyznał.

Pozostali również zaczęli się przebierać. Niektórzy wchodzili do boksów, ale większość się nie kłopotała. Byli mostowymi i niewolnikami, ostatnio większość czasu paradowali w przepaskach biodrowych.

Teft ubrał się najszybciej ze wszystkich, wiedział też, gdzie zapinać guziki.

– Minęło mnóstwo czasu – szepnął, zapinając pas. – Nie wiem, czy zasługuję na to, żeby znów coś takiego nosić.

– Tym właśnie jesteś, Teft – powiedział Kaladin. – Nie pozwól, by zawładnął tobą niewolnik.

Teft chrząknął i przypiął nóż we właściwym miejscu u pasa.

– A ty, synu? Kiedy ty przyznasz się, kim jesteś?

– Zrobiłem to.

– Przed nami. Przed nikim innym.

– Nie zaczynaj od nowa.

– Na burzę, zacznę, kiedy będę miał ochotę – warknął Teft. Pochylił się i odezwał przyciszonym głosem. – Przynajmniej mnie udziel prawdziwej odpowiedzi. Jesteś Mocowiązcą. Nie jesteś jeszcze Świetlistym, ale staniesz się nim, zanim to wszystko się skończy. Inni mają rację, że cię naciskają. Dlaczego nie pójdziesz do tego tam Dalinara i nie wciągniesz trochę Burzowego Światła, żeby rozpoznał w tobie jasnookiego?

Kaladin spojrzał na kłębiących się mężczyzn, którzy usiłowali włożyć mundury, i Rinda, który z wyraźną frustracją usiłował wyjaśnić, jak zapiąć kurtki.

– Wszystko, co kiedykolwiek miałem, Tefcie – szepnął – odebrali mi jasnoocy. Rodzinę, brata, przyjaciół. Więcej. Więcej niż umiesz sobie wyobrazić. Widzą, co mam, i zabierają to. – Uniósł dłoń i zobaczył unoszące się z niej świetliste smużki, ponieważ wiedział, czego szuka. – Zabiorą to. Jeśli dowiedzą się, co mogę, odbiorą mi to.

– Na oddech Keleka, jak mogliby to zrobić?

– Nie wiem – odparł Kaladin. – Nie wiem, Tefcie, ale nie przestaję czuć przerażenia za każdym razem, kiedy o tym myślę. Nie mogę pozwolić, by to mieli, nie mogę pozwolić, by mi to odebrali... albo was. Milczymy na temat tego, co potrafię. Nie rozmawiajmy o tym więcej.

Teft mamrotał pod nosem, gdy pozostali mężczyźni w końcu się ubrali, choć Lopen – ze względu na brak jednej ręki wywinął pusty rękaw na drugą stronę i wepchnął go do środka, żeby nie zwisał – pomacał naszywkę na ramieniu.

– Co to?

– Insygnia Kobaltowej Gwardii – powiedział Kaladin. – Osobistej straży Dalinara Kholina.

– Oni nie żyją, gancho – stwierdził Lopen. – A my nimi nie jesteśmy.

– Racja – zgodził się Blizna. Ku przerażeniu Rinda wyciągnął nóż i odciął naszywkę. – Jesteśmy mostem czwartym.

– Most czwarty był waszym więzieniem – zaprotestował Kaladin.

– Nieważne – stwierdził Blizna. – Jesteśmy mostem czwartym.

Pozostali zgodzili się, odcinali naszywki i rzucali je na ziemię.

Teft przytaknął i też to zrobił.

– Będziemy chronić Czarnego Ciernia, ale nie zastąpimy tego, co miał wcześniej. Jesteśmy samodzielną drużyną.

Kaladin podrapał się po czole, ale to właśnie osiągnął, zbierając ich razem i czyniąc z nich zwartą jednostkę.

– Narysuję dla ciebie insygnia w postaci pary glifów – powiedział Rindowi. – Będziesz musiał zamówić nowe naszywki.

Korpulentny mężczyzna pozbierał z westchnieniem porzucone insygnia.

– Pewnie będę musiał. Mam tu twój mundur, kapitanie. Ciemnooki kapitan! Kto by pomyślał? Będziesz jedynym w całej armii. Jedynym w historii, o ile wiem!

Nie wydawało się, że uważa to za coś obraźliwego. Kaladin miał niewielkie doświadczenie z jasnookimi z niskich dahnów jak Rind, choć w obozach byli liczni. W jego rodzinnym mieście była jedynie rodzina pana miasta – wyższy środkowy dahn – i ciemnoocy. Dopiero gdy dotarł do armii Amarama, zorientował się, że jasnookich był pełen przekrój, a wielu z nich wykonywało pospolite prace i z trudem wiązało koniec z końcem, zupełnie jak zwykli ludzie.

Kaladin podszedł do ostatniego węzełka na ladzie. Jego mundur wyglądał inaczej. Składała się na niego również niebieska kamizelka i dwurzędowy niebieski płaszcz z białą podszewką i srebrnymi guzikami. Długi płaszcz należało nosić rozpięty, mimo rzędów guzików po obu stronach.

Często widywał takie mundury. Na jasnookich.

– Most czwarty – powiedział, odcinając z ramienia insygnia Kobaltowej Gwardii i rzucając je na ladę, gdzie leżały pozostałe.

Słowa światłości

Подняться наверх