Читать книгу Z mgły zrodzony - Brandon Sanderson - Страница 23
8
ОглавлениеVin wystrzeliła w powietrze. Z trudem stłumiła krzyk, pamiętając, aby Odpychać dalej pomimo strachu. Kamienna ściana śmigała w dół z ogromną prędkością o kilka stóp od niej. Ziemia w dole znikła, a błękitna linia wskazująca na sztabkę stawała się coraz cieńsza i bledsza.
Co się stanie, jeśli zniknie całkiem?
Zaczęła zwalniać. Im słabsza była linia, tym bardziej zwalniała. Po kilku sekundach lotu zatrzymała się i pozostała zawieszona w powietrzu ponad ledwie widoczną niebieską kreską.
– Zawsze lubiłem widok stąd.
Spojrzała w bok. Kelsier stał niedaleko od niej, była tak skoncentrowana, że nie zauważyła, że znajduje się o kilka stóp od szczytu muru.
– Pomóż! – zawołała, ciągle Odpychając się desperacko, żeby nie spaść. Mgły pod jej stopami wirowały i tańczyły.
– Nie musiałaś się bardzo martwić – rzekł Kelsier. – Łatwiej jest utrzymać równowagę w powietrzu, jeśli masz trójkąt kotwic, ale z jedną też sobie poradzisz. Twoje ciało jest przyzwyczajone do samorzutnego odzyskiwania równowagi. Część tego, czego nauczyłaś się przy chodzeniu, dotyczy również Allomancji. Jak długo pozostajesz nieruchomo, wisząc na samym skraju twojej umiejętności Odpychania, będziesz całkiem stabilna, twój umysł i ciało skorygują każde odchylenie od podstawowego środka twojego zakotwienia w dole, nie pozwalając spadać ci na boki. Gdybyś teraz Odepchnęła się od czegoś innego, lub poruszyła za daleko w bok, no cóż... straciłabyś zaczepienie w dole i nie odpychałabyś się. I wtedy byłyby problemy – spadłabyś jak ołowiany ciężarek z wysokiego słupa.
– Kelsier... – szepnęła.
– Mam nadzieję, że nie boisz się wysokości, Vin – odparł. – To byłby spory problem dla Zrodzonego z Mgły.
– Nie... boję... się... wysokości – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Ale też nie jestem przyzwyczajona, by wisieć w powietrzu sto stóp nad tą cholerną ulicą!
Kelsier zachichotał, a Vin poczuła potężne pociągnięcie za pas i poleciała w kierunku muru. Chwycił ją i przeniósł ponad kamienną poręczą, po czym postawił na szczycie, obok siebie. Wysunął rękę przez poręcz i po chwili sztabka wystrzeliła w górę, szorując po murze, aby wskoczyć w jego dłoń.
– Dobra robota – rzekł. – Teraz w dół.
Rzucił sztabkę przez ramię, wprost w ciemne mgły po drugiej stronie muru.
– Naprawdę wybieramy się na zewnątrz? – dopytywała się Vin. – Poza mury miasta? Nocą?
Kelsier uśmiechnął się znów w ten sam, irytujący sposób. Podszedł i wspiął się na blanki.
– Kontrolowanie siły Odpychaniem i Pociąganiem jest trudne, ale możliwe. Lepiej trochę spaść, potem się Odepchnąć, żeby zwolnić. Puścić, znowu trochę spaść i Odepchnąć się znowu. Jeśli dobierzesz właściwy rytm, dotrzesz na dół całkiem bezpiecznie.
– Kelsier? – zawołała, podchodząc do muru. – Ja...
– Jesteś teraz na szczycie murów, Vin – rzekł, robiąc krok i zawisając w powietrzu. Unosząc się lekko, w równowadze, dokładnie tak, jak jej to opisywał. – Są tylko dwie możliwe drogi na dół. Albo skaczesz, albo będziesz musiała zostać i wyjaśnić patrolowi strażników, czemu Zrodzona z Mgły musi użyć ich schodów.
Vin obejrzała się z troską i zobaczyła kołyszące się w ciemnej mgle światło latarni.
Obejrzała się na Kelsiera, ale jego już nie było. Zaklęła, wychyliła się przez mur i desperacko spojrzała w dół, w kłęby mgły. Nie miała lęku wysokości, ale kto by się nie bał, stojąc na murze i spoglądając w przepaść, gdzie czeka go zguba? Poczuła mrowienie w sercu i ucisk w żołądku.
Mam nadzieję, że Kelsier zszedł mi z drogi, pomyślała, sprawdzając niebieską linię, by się upewnić, że jest dokładnie nad sztabką. Zeszła z muru.
Natychmiast zaczęła spadać. Odepchnęła się odruchowo stalą, ale jej trajektoria była niewłaściwa, zaczęła spadać w bok od sztabki, nie na nią. W konsekwencji jej manewr Odepchnął ją jeszcze dalej i zaczęła spadać.
Przerażona Pchnęła raz jeszcze, tym razem mocniej, rozjarzając stal. Nagły wysiłek podrzucił ją w górę. Zatoczyła krótki łuk wzdłuż szczytu muru. Przechodzący strażnicy podskoczyli przerażeni, ale ich twarze po chwili stały się niewidoczne, a Vin znów spadała w kierunku ziemi.
Otumaniona przerażeniem odruchowo sięgnęła i Pociągnęła sztabkę, usiłując skierować się ku niej. Sztabka posłusznie wyleciała jej na spotkanie.
Koniec ze mną.
Nagle jej ciało podskoczyło, pociągnięte za pas. Zaczęła spadać wolniej, a po chwili dryfowała łagodnie w powietrzu. Z mgły wyłonił się Kelsier, stał tuż pod nią i – oczywiście – uśmiechał się.
– No i co, wesoło było – rzekł.
Nie odpowiedziała.
Kelsier usiadł na pobliskim kamieniu, dając jej czas, aby ochłonęła. Wreszcie zapaliła trochę cyny z ołowiem, żeby uczucie pewności pomogło jej uspokoić nerwy.
– Dobrze sobie poradziłaś – rzekł Kelsier.
– Prawie się zabiłam.
– Każdy tak ma za pierwszym razem – odparł Kelsier. – Odpychanie stalą i Przyciąganie żelazem to niebezpieczne umiejętności. Możesz przebić się kawałkiem metalu, który przyciągniesz do swojego ciała, możesz skoczyć i pozostawić swoją kotwicę zbyt daleko albo popełnić dziesiątki innych błędów. Moje doświadczenie, choć także ograniczone, jest takie, że lepiej wcześniej znaleźć się w tak skrajnych okolicznościach, kiedy ktoś może nad tobą czuwać. W każdym razie teraz chyba rozumiesz, dlaczego każdy Allomanta stara się nosić na sobie możliwie jak najmniej metalu.
Vin skinęła głową, po czym zawahała się i sięgnęła ręką do ucha.
– Mój kolczyk – szepnęła. – Muszę przestać go nosić.
– Czy to klips? – zapytał.
Pokręciła głową.
– To mała zatyczka, pręcik z tyłu zagina się w dół.
– Więc nic się nie stanie – odparł Kelsier. – Metale w twoim ciele nie mogą być Odpychane ani Przyciągane. Inaczej inni Allomanci mogliby ci wyrywać metale z żołądka, kiedy je spalasz.
Dobrze wiedzieć, pomyślała.
– Dlatego też Inkwizytorzy chodzą tak spokojnie z parą stalowych szpil wystających im z głów. Metal przebija ich ciała, więc jest nieosiągalny dla innego Allomanty. Zachowaj kolczyk, jest mały, wiele z nim nie zdziałasz, ale w razie potrzeby możesz go użyć jako broni.
– Dobrze.
– A teraz jesteś gotowa, żeby iść?
Spojrzała w górę, na mur, szykując się do kolejnego skoku. Skinęła głową.
– Nie wracamy – rzekł Kelsier. – Chodź.
Zmarszczyła brwi, kiedy Kelsier ruszył w mgłę. Więc jednak ma jakiś cel, a może tylko chce się przejść nieco dalej? Dziwne, ale jego pełna uprzejmości nonszalancja sprawiała, że trudno go było rozszyfrować.
Pospieszyła za nim, nie chcąc zostać sama we mgle. Krajobraz wokół Luthadelu był nagi, jeśli nie liczyć paru krzaków i kęp zielska. Ciernie i suche liście, pokryte popiołem z ostatniej chmury, ocierały się o jej nogi. Ściółka trzeszczała pod nogami cicho, bo nocna rosa nieco ją zmoczyła.
Od czasu do czasu mijali sterty popiołu, które zostały wywiezione z miasta. W większości popiół jednak był zrzucany do rzeki Channerel, która przepływała przez miasto. Woda rozmywała go, a przynajmniej tak się wydawało Vin, bo inaczej cały kontynent byłby już dawno pogrzebany.
Starała się trzymać jak najbliżej Kelsiera. Przedtem już zdarzało jej się wędrować poza miasto, ale zawsze poruszała się w grupie wioślarzy – robotników skaa, którzy pływali barkami i długimi łodziami po licznych szlakach wodnych Ostatniego Imperium. Była to ciężka praca – większość arystokratów wykorzystywała skaa zamiast koni, żeby ciągnąć barki wzdłuż brzegu – ale sam fakt, że podróżowała, oznaczał już pewną wolność, większość skaa bowiem nigdy nie opuszczała swojego miasta czy plantacji.
Nieustanne wędrówki z miasta do miasta były pomysłem Reena: nie chciał się dać zamknąć. Zazwyczaj znajdował dla nich miejsca na barkach prowadzonych przez szajki złodziejskie, nigdy nie zagrzewając miejsca na dłużej niż rok. Zawsze w biegu, zawsze w ruchu, jakby przed czymś uciekał.
Szli dalej. Nocą nawet nagie wzgórza i pokryte krzakami równiny nabierały złowrogiego wyglądu. Vin milczała, starając się robić możliwie jak najmniej hałasu. Słyszała opowieści o różnych rzeczach, które wypełzały nocą na powierzchnię pod osłoną mgieł – nawet rozjaśnionych cyną, tak jak teraz – i przez cały czas miała wrażenie, że coś ją śledzi.
To wrażenie z każdą chwilą stawało się bardziej irytujące. Wkrótce zaczęła słyszeć szmery w ciemności. Były stłumione i słabe – trzask łamanych roślin, szuranie kroków niesione przez mgłę.
Zaczynam dostawać paranoi! – zganiła się, kiedy podskoczyła po kolejnym, na pół wyimaginowanym dźwięku. Wreszcie poczuła, że już dłużej tego nie zniesie.
– Kelsier! – zawołała gorączkowym szeptem, który w jej wspomaganych cyną uszach brzmiał niebezpiecznie głośno. – Kelsier, tam chyba coś jest!
– Hę?
– Chyba coś za nami idzie!
– Och – odparł – tak, masz rację. To mgielny upiór.
Zatrzymała się jak wryta. Kelsier szedł dalej.
– Kelsier! – zawołała. – Chcesz powiedzieć, że one istnieją?
– Oczywiście – odparł Kelsier. – Jak sądzisz, skąd się biorą te wszystkie historie?
Vin stała oszołomiona, niezdolna wykrztusić słowa.
– Chcesz go zobaczyć? – zapytał.
– Zobaczyć mgielnego upiora? – zapytała. – Czy ty...
Przystanęła.
Zachichotał i uśmiechnął się do niej.
– Mgielne upiory to niezbyt przyjemny widok, ale są dość nieszkodliwe. To w większości padlinożercy. Chodź.
Zawrócił po własnych śladach i skinął, żeby poszła za nim. Niechętnie, ale wiedziona zabójczą ciekawością, poszła za nim. Kelsier szedł szybko, prowadząc ją na szczyt nagiego, pozbawionego zarośli wzgórza. Przycupnął i gestem nakazał jej zrobić to samo.
– Mają niezbyt dobry słuch – wyjaśnił, kiedy przyklękła obok w grubym, pokrytym popiołem żwirze. – Ale ich zmysł węchu... czy może raczej smaku, jest dość wyostrzony. Prawdopodobnie idzie za nami w nadziei, że wyrzucimy coś jadalnego.
Vin zmrużyła oczy i spojrzała w mrok.
– Nie widzę go – mruknęła, usiłując dostrzec we mgle mroczną postać.
– Tam. – Pokazał palcem na niskie wzgórze.
Zmarszczyła czoło i wytężyła wzrok, spodziewając się zobaczyć coś na szczycie pagórka.
Wtedy pagórek się poruszył.
Vin podskoczyła. Ciemna masa – wysoka na dziesięć stóp i dwa razy dłuższa – ruszyła przed siebie dziwnym, powłóczystym krokiem i Vin pochyliła się, żeby zobaczyć go lepiej.
– Rozjarz cynę – poradził Kelsier.
Skinęła głową, przywołując eksplozję dodatkowych mocy Allomantycznych. Wszystko natychmiast stało się jaśniejsze.
To, co zobaczyła, wywołało w niej dreszcze – fascynacji, odrazy i czegoś więcej niż niepokoju. Stworzenie miało dymną, przejrzystą skórę i Vin mogła widzieć jego kości. Miało dziesiątki kończyn, a każda wyglądała, jakby pochodziła od innego zwierzęcia. Były tam ludzkie ręce, bydlęce racice, psie łapy i inne, których nie mogła zidentyfikować.
Niedopasowane członki pozwalały stworzeniu się poruszać, choć było to raczej pełzanie. Wędrowało powoli, jak niezgrabna stonoga. Wiele z członków nawet nie wyglądało na używane – po prostu sterczały z ciała zwierzęcia niczym poskręcane, nienaturalne kolce.
Ciało było bulwiaste i wydłużone. Nie była to jednak bezkształtna masa, lecz... w jego kształcie można było dostrzec pewną logikę. Widać było wyraźny szkielet, oraz – kiedy zmrużyła oczy – wydawało jej się, że widzi przejrzyste mięśnie i ścięgna otulające kości. Stworzenie, poruszając się, kurczyło mięśnie w przedziwne kłębowiska i wyglądało, jakby miało co najmniej tuzin klatek piersiowych. Wzdłuż całego ciała zwisały pod dziwacznymi kątami ramiona i nogi.
I głowy – naliczyła ich sześć. Pomimo przejrzystej skóry odróżniła końską głowę osadzoną obok głowy łani. W jej stronę zwróciła się trzecia głowa i Vin stwierdziła, że spogląda na ludzką czaszkę. Głowa spoczywała na długim kręgosłupie zwieńczającym jakiś zwierzęcy tors, który z kolei opierał się na przedziwnym kłębowisku kości.
Omal nie zwymiotowała.
– Co...? Jak...?
– Upiory mają elastyczne ciała – wyjaśnił. – Mogą ukształtować swoją skórę wokół dowolnej struktury kostnej i czasem są w stanie nawet odtworzyć mięśnie i organy, jeśli mają przykład, z którego mogą czerpać wzorce.
– Chcesz powiedzieć...?
Kelsier skinął głową.
– Kiedy znajdują ciało, otaczają je i trawią powoli mięśnie i organy. A potem, używając tego, co zjadły, jako wzorca, tworzą dokładny duplikat pożartej istoty. Nieco przestawiają części ciała – wydalając kości, których nie potrzebują, dodając te, które chcą mieć w swoim ciele – i tworzą taki kłąb, jak ten, który właśnie widzisz.
Vin obserwowała, jak stworzenie człapie przez pole, węsząc po jej śladach. Z jego podbrzusza zwisał płat oślizłej skóry, ciągnąc się po ziemi. Smakuje zapachy, pomyślała. Idzie za naszym zapachem. Pozwoliła, by jej cyna wróciła do normalnego stanu i upiór znów stał się ciemną plamą. Teraz jednak, kiedy widziała tylko jego sylwetkę, wydał jej się jeszcze bardziej nienaturalny.
– Czy są inteligentne? – zapytała. – Jeśli potrafią podzielić... ciało i użyć jego elementów tam, gdzie chcą?
– Inteligentne? – zapytał Kelsier. – Nie, ten jest młody. Więcej instynktu niż inteligencji.
Vin znowu zadrżała.
– Czy ludzie wiedzą o tych istotach? To znaczy, coś innego, niż legendy?
– Co masz na myśli, mówiąc „ludzie”? – zapytał Kelsier. – Wielu Allomantów wie o nich, jestem pewien, że Zakon też. Zwykli ludzie... cóż, po prostu nie wychodzą nocą. Większość skaa boi się i przeklina mgielne upiory, ale potrafią przeżyć całe życie, nie wiedząc, jak wyglądają.
– I mają szczęście – wymamrotała Vin. – Czemu ktoś czegoś z tym nie zrobi?
Kelsier wzruszył ramionami.
– Nie są aż tak niebezpieczne.
– Ten miał ludzką głowę!
– Prawdopodobnie znalazł trupa – odparł. – Nigdy nie słyszałem, aby upiór zaatakował dorosłego, zdrowego człowieka. Pewnie dlatego wszyscy je omijają. Ale oczywiście szlachta znalazła zastosowanie dla tych istot.
Spojrzała na niego pytająco, ale nie powiedział nic więcej. Wstał i zszedł z pagórka. Vin jeszcze raz rzuciła okiem w stronę nienaturalnej istoty, po czym ruszyła za Kelsierem.
– Po to mnie tu przyprowadziłeś? – zapytała.
Kelsier zachichotał.
– Mgielne upiory może i wyglądają strasznie, ale raczej nie są warte takiej wycieczki. Wybieramy się tam.
Podążyła wzrokiem za jego gestem i zdołała dostrzec zmianę w otaczającym ich krajobrazie.
– Imperialna droga? Zawróciliśmy do głównych bram miasta.
Kelsier skinął głową. Po krótkiej przechadzce – podczas której Vin oglądała się co najmniej trzy razy, żeby sprawdzić, czy upiór ich nie dogonił – wyszli z zarośli i znaleźli się na płaskiej, ubitej ziemi imperialnej drogi. Kelsier zatrzymał się, obserwując drogę w obu kierunkach. Vin zmarszczyła brwi, zastanawiając się, co on robi.
Wtedy zobaczyła powóz. Był zaparkowany przy drodze i Vin zauważyła, że stoi obok niego jakiś człowiek.
– Ho, Sazed – rzekł Kelsier, podchodząc do niego.
Mężczyzna skłonił się.
– Mistrzu Kelsier – rzekł. Jego łagodny głos dobrze niósł się w nocnym powietrzu. Brzmiały w nim nieco wyższe nuty i mówił z prawie melodyjnym akcentem. – Myślałem już, że postanowiłeś się nie zjawiać.
– Znasz mnie, Saze – rzekł Kelsier, jowialnie klepiąc tamtego po ramieniu. – Jestem wcieleniem punktualności. – Obejrzał się i zamachał do Vin. – To małe, lękliwe stworzenie to Vin.
– Ach tak – rzekł Sazed, starannie wymawiając każde słowo.
Vin podeszła bliżej, obserwując go uważnie. Sazed miał długą, płaską twarz i delikatne ciało. Był wyższy od Kelsiera – dość wysoki, by wydawało się to nie całkiem naturalne – a jego ręce były niezwykle długie.
– Jesteś Terrisaninem – powiedziała.
Jego płatki uszu były naciągnięte, a same uszy ozdobione kolczykami wzdłuż całej krawędzi. Miał na sobie przepyszne, kolorowe szaty terrisańskiego lokaja – strój uszyty był z haftowanych, nakładających się na siebie klinów w trzech kolorach domu jego pana.
– Tak, dziecko – rzekł Sazed, kłaniając się. – Znałaś wielu przedstawicieli mojego ludu?
– Nikogo – odparła. – Ale wiem, że arystokracja woli terrisańską służbę i dworzan.
– Istotnie – odrzekł Sazed i spojrzał na Kelsiera. – Jedziemy, mistrzu Kelsier. Jest późno, a my wciąż jesteśmy o godzinę drogi od Fellise.
Fellise, pomyślała Vin. Jedziemy spotkać się z uzurpatorem lordem Renoux.
Sazed otworzył drzwi powozu i zamknął je za nimi, kiedy wsiedli. Vin usiadła w pluszowym fotelu i słuchała, jak Sazed wspina się na kozioł i pogania konie.
***
Kelsier milczał. Zasłonki w oknach były opuszczone, odgradzając ich od mgły. A w kącie wisiała niewielka latarnia, częściowo osłonięta. Vin siedziała naprzeciwko niego, z podkulonymi nogami, ciasno owinięta mgielnym płaszczem, okrywającym jej ramiona i nogi.
Zawsze to robi, pomyślał Kelsier. Gdziekolwiek jest, stara się być możliwie jak najmniejsza, najmniej zauważalna. Jest taka napięta. Nawet kiedy siedziała w otwartej przestrzeni, starała się ukrywać.
Ale jest dzielna, tak czy owak. W czasie swego szkolenia Kelsier nie był aż tak skory, by rzucać się z murów miasta – Gemmel musiał go popchnąć.
Obserwowała go wielkimi, ciemnymi oczami. Kiedy zauważyła, że na nią patrzy, odwróciła wzrok, jeszcze bardziej kuląc się pod płaszczem. Jednak nieoczekiwanie przemówiła.
– Twój brat – powiedziała cicho. – Nie zgadzacie się ze sobą.
Kelsier uniósł brew.
– Nie. Nigdy nam to nie wychodziło. Szkoda. Powinniśmy, a jednak nie... nie umiemy.
– Jest starszy od ciebie?
Skinął głową.
– Często cię bił? – zapytała.
Zmarszczył brwi.
– Bił? Nie, nigdy tego nie robił.
– Nie pozwoliłeś mu? – zdziwiła się. – Może właśnie dlatego cię nie lubi. Jak się obroniłeś? Uciekłeś, czy po prostu byłeś silniejszy od niego?
– Vin, Marsh nigdy nawet nie próbował mnie bić. Kłóciliśmy się, owszem... ale nigdy tak naprawdę nie próbowaliśmy się krzywdzić.
Nie zaprzeczyła, ale widział, że mu nie wierzy.
Co za życie... pomyślał. W podziemiu był mnóstwo takich dzieciaków jak Vin. Oczywiście, wiele ginęło, zanim osiągnęło jej wiek. Kelsier był jednym ze szczęśliwców. Jego matka była pomysłową kochanką potężnego arystokraty, sprytną kobietą, która potrafiła przed swoim panem ukryć fakt, że jest skaa. Kelsier i Marsh wyrośli w uprzywilejowanej sytuacji – uznani za bękartów, ale wciąż arystokratycznych – dopóki ojciec wreszcie nie odkrył prawdy.
– Dlaczego mnie tego wszystkiego uczyłeś? – zapytała Vin. – Chodzi mi o Allomancję.
Kelsier zmarszczył brwi.
– Obiecałem ci przecież.
– Teraz, kiedy znam twoje tajemnice, co może mnie powstrzymać przed ucieczką od ciebie?
– Nic – odparł.
I znów jej nieufne spojrzenie powiedziało mu, że dziewczyna mu nie wierzy.
– Są metale, o których mi nie mówiłeś. Na spotkaniu pierwszego dnia powiedziałeś, że jest ich dziesięć.
Kelsier skinął głową i się pochylił.
– Bo jest. Ale nie pominąłem tych dwóch ostatnich dlatego, że chciałem coś przed tobą ukryć. One po prostu są... trudne do opanowania. Łatwiej będzie, jeśli najpierw poćwiczysz z podstawowymi. Jednak, jeśli chcesz poznać i te dwa, nauczę cię, kiedy dotrzemy do Fellise.
Zmrużyła oczy.
Kelsier wbił wzrok w sufit.
– Nie zamierzam cię oszukać, Vin. Ludzie w moich grupach służą dlatego, że chcą, a ja jestem skuteczny, ponieważ możemy na sobie wzajemnie polegać. Żadnego braku zaufania, żadnych zdrad.
– Z wyjątkiem jednej – szepnęła. – Zdrady, która zesłała cię do Czeluści.
Kelsier zamarł.
– Skąd o tym wiesz?
Wzruszyła ramionami.
Westchnął, pocierając czoło dłonią. Nie tego chciał w tej chwili... chciał drapać swoje blizny, te, które biegły wzdłuż palców i dłoni, wspinając się ku ramionom. Powstrzymał się.
– Nie jest to coś, o czym chciałbym rozmawiać – rzekł.
– Więc był zdrajca – odrzekła.
– Nie wiemy tego na pewno. Nieważne. Moje szajki działają w oparciu o zaufanie. To oznacza, że nie ma przymusu. Jeśli chcesz odejść, możemy w tej chwili wracać do Luthadelu. Pokażę ci dwa ostatnie metale i ruszaj swoją drogą.
– Nie mam dość pieniędzy, żeby przetrwać sama – szepnęła.
Kelsier sięgnął pod płaszcz i wyciągnął sakiewkę z monetami. Rzucił ją na siedzenie obok Vin.
– Trzy tysiące skrzyńców. Pieniądze, które zabrałem Camonowi.
Spojrzała nieufnie na sakiewkę.
– Bierz to – rzekł Kelsier. – To ty na nie zarobiłaś... z tego, co zrozumiałem, to twoja Allomancja stanowiła podstawę ostatnich sukcesów Camona. To ty ryzykowałaś, Popychając uczucia obligatora.
Nie poruszyła się.
Dobrze, pomyślał. Uniósł dłoń i zastukał w dach powozu. Pojazd zatrzymał się i po chwili w oknie pojawiła się głowa Sazeda.
– Saze, zawróć powóz – poprosił Kelsier. – Zabierz nas z powrotem do Luthadelu.
– Tak, mistrzu Kelsier.
Powóz potoczył się w kierunku, z którego nadjechał. Vin milczała, ale wydawała się nieco mniej pewna siebie. Zezowała na sakiewkę.
– Mówię poważnie, Vin – rzekł. – Nie mogę mieć w grupie nikogo, kto nie chce ze mną pracować. To nie jest kara, po prostu tak musi być.
Nie odpowiedziała. Ryzykował, puszczając ją wolno... ale zmuszenie do pozostania było ryzykiem jeszcze większym. Kelsier siedział, próbując czytać w jej myślach, usiłując ją zrozumieć. Czy jeśli odejdzie, zdradzi ich Ostatniemu Imperium? Uznał, że nie. Nie była złą osobą.
Myślała tylko, że wszyscy inni są źli.
– Uważam, że twój plan jest szalony – szepnęła.
– To samo myśli połowa mojej grupy.
– Nie pokonacie Ostatniego Imperium.
– Nie musimy – odparł Kelsier. – Musimy tylko znaleźć armię dla Yedena, a potem opanować pałac.
– Ostatni Imperator was powstrzyma – odrzekła. – Nie możecie go pokonać. Jest nieśmiertelny.
– Mamy Jedenasty Metal – szepnął Kelsier. – Znajdziemy sposób, żeby go zabić.
– Zakon jest zbyt potężny. Znajdą waszą armię i zniszczą ją.
Kelsier pochylił się i spojrzał jej w oczy.
– Uwierzyłaś mi na tyle, żeby skoczyć ze szczytu muru, a ja cię złapałem. Musisz zaufać mi i tym razem.
Było widać, że Vin nie lubi słowa „zaufanie”. Obserwowała Kelsiera uważnie w słabym świetle latarni, milcząc tak długo, że ta cisza stała się nagle kłopotliwa.
Wreszcie chwyciła sakiewkę i szybko wsunęła pod płaszcz.
– Zostaję – rzekła. – Ale nie dlatego, że ci ufam.
Kelsier uniósł brew.
– A dlaczego?
Wzruszyła ramionami, ale kiedy odpowiedziała, wydawała się całkowicie szczera.
– Bo chcę zobaczyć, co się stanie.
***
Posiadanie twierdzy w Luthadelu świadczyło o wysokim statusie rodu arystokratycznego. Jednakże posiadanie twierdzy nie oznaczało, że trzeba było w niej mieszkać, przynajmniej nie przez cały czas. Wiele rodzin utrzymywało rezydencje w miastach poza Luthadelem.
Mniej zatłoczone, czystsze i mniej przestrzegające praw imperialnych Fellise było bogatym miastem. Zamiast potężnych, obwarowanych twierdz wypełniały je eleganckie posesje i wille. Niektóre ulice nawet obsadzono drzewami – w większości osikami, których mlecznobiała kora była najwyraźniej niewrażliwa na odbarwienia popiołem.
Vin obserwowała spowite w mgłę miasto przez okno powozu. Poprosiła, by Kelsier zgasił latarnię wewnątrz. Paląc cynę, mogła spokojnie przyglądać się ładnie rozplanowanym i doskonale utrzymanym ulicom. Była to dzielnica Fellise, do której prawie nigdy się nie zapuszczała. Pomimo wspaniałości bogatych dzielnic, slumsy wyglądały w nim niezmiernie podobnie do slumsów w innych miastach.
Kelsier przyglądał się ze zmarszczonym czołem ulicom.
– Nie lubisz takiego marnotrawstwa – domyśliła się. Mówiła cicho, niemal szeptem. Dźwięk i tak dotrze do wyczulonych uszu Kelsiera. – Widzisz bogactwa tego miasta i myślisz o skaa, którzy na to pracowali.
– Częściowo – zgodził się Kelsier. – Ale jest w tym coś więcej. Biorąc pod uwagę, ile pieniędzy się na to wydaje, to miasto powinno być przepiękne.
Przechyliła głowę.
– Przecież jest.
Kelsier pokręcił głową.
– Domy wciąż są w czarnych plamach. Ziemia jest jałowa i pozbawiona życia. Drzewa wypuszczają brązowe liście.
– Oczywiście, że brązowe. A jakie miałyby być?
– Zielone – odparł. – Wszystko powinno być zielone.
Zielone? – pomyślała Vin. Co za dziwaczny pomysł. Próbowała sobie wyobrazić drzewa z zielonymi liśćmi, ale ów obraz wydał jej się głupi. Kelsier naprawdę miał swoje dziwactwa – choć z drugiej strony człowiek, który spędził tyle czasu w Czeluściach Hathsin, miał prawo do odrobiny zdziwaczenia.
Odwrócił się do niej.
– Nim zapomnę, jest jeszcze parę rzeczy, których powinnaś się dowiedzieć o Allomancji.
Skinęła głową.
– Po pierwsze, pamiętaj, żeby przed snem spalić wszystkie nieużywane metale, jakie w tobie pozostały. Niektóre z metali, których używamy, są trujące i lepiej nie zasypiać z nimi w żołądku.
– Dobrze – odparła.
– Również nie próbuj nigdy spalać metalu, który nie jest jednym z dziesięciu. Ostrzegałem cię już, że niezbyt czyste metale i stopy mogą ci zaszkodzić. Cóż, jeśli spróbujesz spalać metal, który nie jest Allomantyczny, możesz umrzeć.
Dobrze wiedzieć, pomyślała.
– Aha – rzekł Kelsier, odwracając się do okna. – Proszę bardzo, oto jesteśmy: świeżo zakupiony Manor Renoux. Powinnaś zdjąć płaszcz. Tutejsi ludzie są wobec nas lojalni, ale zawsze lepiej zachować ostrożność.
Vin zgadzała się z nim całkowicie. Zdjęła płaszcz i Kelsier schował go w swoim plecaku. Znów wyjrzała przez okno, spoglądając poprzez mgłę na posiadłość, do której się zbliżali. Posesja miała niski kamienny mur i żelazną bramę. Kiedy Sazed się przedstawił, dwóch strażników wpuściło ich na dziedziniec.
I tu droga także była wysadzona osikami, a na szczycie wzgórza było widać spory pałacyk, rozsiewający z okien widmowe światło.
Sazed zatrzymał powóz przed wejściem, po czym podał lejce służącemu i zsiadł z kozła.
– Witamy w Manor Renoux, panienko Vin – rzekł, otwierając drzwi i podając jej dłoń.
Vin spojrzała na zaofiarowaną rękę, ale nie skorzystała i sama wygramoliła się z powozu. Terrisanin nie wydawał się urażony jej odmową.
Stopnie wiodące do pałacyku były oświetlone podwójnym rzędem słupów z latarniami. Kiedy Kelsier wyskoczył z powozu, Vin spostrzegła grupę mężczyzn zbierających się u szczytu szerokich marmurowych schodów. Kelsier wspiął się na górę kilkoma sprężystymi susami, Vin poszła za nim, dostrzegając, jak czyste są stopnie. Muszą być regularnie szorowane, żeby popiół nie pozostawiał plam. Czy skaa służący w tym domu wiedzą, że ich pan to oszust? Jak „łaskawy” plan obalenia Ostatniego Imperium Kelsiera pomoże pospolitym ludziom, którzy sprzątają te schody?
Chudy, podstarzały „lord Renoux” miał na sobie bogaty strój, a na nosie arystokratyczne okulary. Rzadkie, siwiejące wąsy ocieniały usta lorda, który – pomimo wieku – nie korzystał z laski. Z szacunkiem skłonił się Kelsierowi, ale zachował dystyngowaną postawę. Vin natychmiast zrozumiała jedno: ten człowiek wie, co robi.
Camon dość zręcznie umiał się wcielać w arystokratę, ale jego nadęta mina zawsze nieco bawiła Vin, wydając jej się zbyt dziecinna. Oczywiście, istnieli tacy szlachcice jak Camon, ale największy szacunek wzbudzali tacy, jak lord Renoux: spokojni, pewni siebie. Ludzie, którzy swoje szlachectwo objawiali raczej postawą niż umiejętnością pogardliwego wyrażania się o innych. Vin musiała starać się z całych sił, aby nie kulić się za każdym razem, kiedy jego spojrzenie padało na nią. Za bardzo wydawał się szlachcicem, a ona nauczona była odruchowo unikać ich uwagi.
– Posesja wygląda znacznie lepiej – rzekł Kelsier, ściskając dłoń Renoux.
– Tak, sam jestem pod wrażeniem postępów – odparł Renoux. – Moje ekipy sprzątające są bardzo skuteczne. Dajcie nam jeszcze trochę czasu, a dom będzie tak wspaniały, że nie zawaham się ugościć tutaj samego Ostatniego Imperatora!
Kelsier zachichotał.
– Ale by to było dziwne przyjęcie. – Odstąpił na krok i gestem wskazał Vin. – A oto młoda dama, o której mówiłem.
Renoux przyjrzał się jej uważnie i Vin natychmiast odwróciła wzrok. Nie lubiła, gdy ludzie jej się przyglądali w ten sposób – odnosiła wrażenie, że się zastanawiają, jak ją wykorzystać.
– Musimy jeszcze porozmawiać o tym, Kelsierze – rzekł Renoux, wskazując gestem wejście do domostwa. – Godzina jest późna, więc...
Kelsier wszedł do budynku.
– Późna? Przecież dopiero północ. Każ ludziom przygotować coś do jedzenia. Lady Vin i ja nie jedliśmy jeszcze kolacji.
Brak kolacji nie był dla Vin niczym nowym. Renoux jednak natychmiast skinął na służbę, a ta bez chwili ociągania zaczęła się krzątać. Renoux wszedł do budynku i Vin podążyła za nim, ale zatrzymała się w przejściu. Sazed czekał cierpliwie za jej plecami.
Kelsier przystanął również, kiedy zauważył, że została w tyle. Odwrócił się.
– Vin?
– Tu jest tak... czysto – szepnęła, niezdolna do wymyślenia innego określenia. Czasem na wypadach widywała domy szlachty, ale zwykle było to w nocy i w głębokiej ciemności. Nie była przygotowana na jaskrawo oświetlony widok, który teraz ukazał się jej oczom.
Białe marmurowe podłogi błyszczały, odbijając światła kilkunastu lamp. Wszystko było... nieskazitelne. Ściany pozostawiono białe, jeśli nie liczyć tradycyjnych fresków przedstawiających zwierzęta. Nad podwójnymi schodami wisiał lśniący kandelabr, a inne dekoracje pomieszczenia – kryształowe rzeźby, wazony z gałęziami osiki – były nieskażone popiołem, najmniejszą plamą czy odciskiem palca.
Kelsier zachichotał.
– Jej reakcja chyba wiele mówi o powodzeniu twoich wysiłków – rzekł do lorda Renoux.
Weszli do budynku. Skręcili w prawo, wchodząc do Sali, gdzie biel została cokolwiek złagodzona dodatkiem brązowych mebli i draperii.
Renoux przystanął.
– Może lady skorzysta z okazji i orzeźwi się nieco – rzekł do Kelsiera. – Są pewne kwestie hmmm... delikatnej natury, które chciałbym z tobą omówić.
Kelsier wzruszył ramionami.
– Naturalnie – rzekł, idąc za Renoux w stronę drugich drzwi. – Saze, czy możesz dotrzymać towarzystwa Vin, dopóki nie omówimy z lordem Renoux naszych spraw?
– Oczywiście, mistrzu Kelsier.
Kelsier uśmiechnął się, zerkając na Vin, i dziewczyna nagle zrozumiała, że zostawia z nią Sazeda, żeby nie mogła podsłuchiwać.
Rzuciła za nim zirytowane spojrzenie. Czy ty mówiłeś coś na temat zaufania, Kelsierze? Zdecydowanie jednak bardziej irytowała sama siebie, czując własny niepokój. Co ją to obchodzi, że Kelsier uznał za stosowne coś przed nią ukryć? Przez całe życie bywała ignorowana i pomijana i jakoś nigdy do tej pory jej to nie przeszkadzało, gdy inni członkowie gangu wykluczali ją ze swoich sesji planowania.
Usiadła w grubo wyściełanym brązowym fotelu i podciągnęła stopy pod siebie. Wiedziała, w czym tkwi problem. Kelsier okazywał jej zbyt wiele szacunku, co sprawiało, że czuła się zbyt ważna. Zaczynała myśleć, że należy jej się udział w tych sekretnych zwierzeniach. Śmiech Reena w głębi jej mózgu zdyskredytował te naiwne myśli i Vin siedziała teraz zdenerwowana i na siebie, i na Kelsiera, czując wstyd, choć nie do końca wiedziała, z jakiego powodu.
Służba Renoux przyniosła jej na tacy bułeczki i owoce. Postawili obok jej fotela niewielki stolik, a nawet podali jej kryształowy kielich wypełniony lśniącym czerwonym płynem. Nie wiedziała, czy to wino, czy sok, i nie chciała sprawdzać. Za to poskubała trochę jedzenia –instynkt nie pozwolił jej zrezygnować z darmowego posiłku, nawet jeśli przygotowywały go nieznajome ręce.
Sazed stanął tuż za jej fotelem, po prawej. Czekał, wyprostowany, z dłońmi złożonymi na piersi, ze wzrokiem wlepionym przed siebie. Miała to być zapewne postawa pełna szacunku, ale w najmniejszym stopniu nie poprawiała nastroju Vin.
Dziewczyna starała się skoncentrować na otoczeniu. Czuła się niepewnie wśród takiego przepychu – miała wrażenie, że nie pasuje tu tak, jak czarna plama nie pasuje do czystego dywanu. Nie jadła bułeczek, z obawy, że nakruszy na podłogę, martwiła się też, że stopami i nogami – które nosiły ślady popiołu z wędrówki po bezdrożach – pobrudzi meble.
I cała ta czystość kosztem ciężkiej pracy skaa, pomyślała. Właściwie dlaczego się przejmuję, że coś pobrudzę? Wiedziała jednak, że nie potrafi czuć urazy, ponieważ były to jedynie pozory. „Lord Renoux” musiał zachować pewien poziom elegancji, inaczej stałby się podejrzany.
Coś jeszcze sprawiało, że nie czuła wyrzutów sumienia. Służba była zadowolona. Zajmowali się swoimi obowiązkami rzeczowo i profesjonalnie, w ich pracy nie wyczuwało się znużenia. W korytarzach było słychać śmiech. Ci skaa nie byli źle traktowani – niezależnie od tego, czy wiedzieli o planie Kelsiera, czy nie.
Vin zmusiła się zatem do zjedzenia owoców, ziewając od czasu do czasu. Zdaje się, że to będzie naprawdę długa noc. Wreszcie służba zostawiła ją samą, ale Sazed wciąż nad nią stał.
Nie jestem w stanie tak jeść, pomyślała z irytacją.
– Czy mógłbyś nie stać tak nad moim ramieniem?
Suzed skinął głową. Zrobił dwa kroki w przód i stał teraz obok jej fotela, zamiast za nim. Przyjął tę samą sztywną postawę, górując nad nią dokładnie tak samo jak przedtem.
Vin zmarszczyła gniewnie brwi, kiedy spostrzegła uśmiech na jego ustach. Spojrzał na nią z błyskiem w oku, zadowolony z żartu, po czym podszedł i usiadł naprzeciwko niej.
– Nigdy dotąd nie znałam Terrisanina z poczuciem humoru – zauważyła oschle Vin.
Sazed uniósł brew.
– Odniosłem wrażenie, że panienka nie znała żadnego Terrisanina, panienko Vin.
Vin się zawahała.
– No dobrze, nie słyszałam nigdy o Terrisaninie z poczuciem humoru. Podobno jesteście strasznie sztywni i formalni.
– Jesteśmy tylko subtelni, panienko – odparł Sazed. Siedział sztywno, a jednak sprawiał wrażenie... zrelaksowanego. Wydawało się, że jest mu równie wygodnie w wytwornej, sztywnej pozycji siedzącej, jak innym ludziom w półleżącej.
Właśnie tacy mają być. Doskonali służący, całkowicie lojalni wobec Ostatniego Imperium.
– Czy coś panienkę kłopocze, panienko Vin? – zapytał Sazed, widząc, że jest obserwowany.
Ciekawe, ile on wie? Może nawet nie zdaje sobie sprawy, że Renoux nie jest sobą.
– Zastanawiałam się tylko, jak... się tutaj znalazłeś – odparła.
– Chodzi ci o to, jak terrisański lokaj znalazł się w samym środku rebelii zamierzającej obalić Ostatnie Imperium? – zapytał cicho Sazed.
Zaczerwieniła się. Był jednak bardzo dobrze poinformowany.
– To intrygujące zagadnienie, panienko – rzekł. – Z pewnością moja sytuacja nie jest zwyczajna. Powiedziałbym, że przybyłem tu z powodu wiary.
– Wiary?
– Tak – odparł Sazed. – Powiedz, panienko, w co ty wierzysz?
Zmarszczyła brwi.
– A co to za pytanie?
– Myślę, że jedno z ważniejszych.
Vin milczała, ale było widać, że Sazed oczekuje od niej odpowiedzi, więc tylko wzruszyła ramionami.
– Nie wiem.
– Ludzie często tak mówią – rzekł Sazed. – Ale wiem, że rzadko jest to prawdą. Czy wierzysz w Ostatnie Imperium?
– Wierzę, że jest silne – odparła Vin.
– Nieśmiertelne?
Znów wzruszyła ramionami.
– Do tej pory było.
– A Ostatni Imperator? Czy jest Wzniesionym Wcieleniem Boga? Czy wierzysz, że tak jak naucza Zakon, jest Skrawkiem Nieskończoności?
– Ja.. nigdy przedtem się nad tym zastanawiałam.
– A może powinnaś – odrzekł Sazed. – Jeśli po zastanowieniu się dojdziesz do wniosku, że nauki Zakonu ci nie odpowiadają, wówczas będę zachwycony, mogąc zaoferować ci alternatywę.
– Jaką alternatywę?
– To zależy. Moim zdaniem prawdziwa wiara jest jak dobry płaszcz. Jeśli ci pasuje, jest ci w nim ciepło i wygodnie. Niedopasowany może udusić.
Vin zawahała się, lekko marszcząc brwi, ale Sazed tylko się uśmiechnął. Wróciła do przerwanego posiłku. Po krótkim czasie boczne drzwi otwarły się i do Sali wrócili Kelsier i Renoux.
– A teraz – rzekł Renoux, kiedy obaj z Kelsierem usadowili się wygodnie, a grupa służących podała kolejną tacę z posiłkiem – porozmawiajmy o dziecku. Powiedziałeś, że ten człowiek który miał odgrywać mojego dziedzica, nie zrobi tego?
– Niestety – odparł Kelsier, szybko rozprawiając się z jedzeniem.
– To bardzo komplikuje sprawy – odparł Renoux.
Kelsier wzruszył ramionami.
– Po prostu to Vin będzie twoją dziedziczką.
Renoux pokręcił głową.
– Dziewczynka w jej wieku może dziedziczyć, ale byłoby podejrzane, dlaczego wybrałem właśnie ją. W linii Renoux istnieje sporo legalnych kuzynów, którzy byliby znacznie lepszym wyborem. I tak dość trudno byłoby przepchnąć człowieka w średnim wieku. A młoda dziewczyna... nie, zbyt wielu ludzi zaczęłoby interesować się jej pochodzeniem. Nasze fałszywe powiązania rodzinne zniosą pobieżną analizę, ale gdyby ktoś rzeczywiście zechciał wysłać posłańców, aby sprawdzili jej pochodzenie...
Kelsier zmarszczył brwi.
– Poza tym – dodał Renoux – jest jeszcze jeden problem. Jeśli mianują moją spadkobierczynią młodą, niezamężną dziewczynę, stanie się ona natychmiast jedną z najlepszych partii w Luthadelu. Bardzo trudno jej będzie szpiegować, jeśli zostanie otoczona aż takim zainteresowaniem.
Vin zarumieniła się. Z zaskoczeniem stwierdziła, że jej serce ścisnęło się na słowa starego oszusta. A więc Kelsier tylko taką rolę przydzielił mi w swoim planie. Jeśli nie mogę tego robić, do czego się nadam w grupie?
– Więc co proponujesz? – zapytał Kelsier.
– Cóż, nie musi być moją dziedziczką – odparł Renoux. – A gdyby po prostu była młodą krewną, którą zabrałem ze sobą do Luthadelu? Może obiecałem jej rodzicom – odległym, ale lubianym kuzynom – że przedstawię ich córkę na dworze? Każdy uzna, że moim skrytym motywem jest dobrze wydać ją za mąż, najlepiej za kogoś z wysokich rodów, tym samym zdobywając kolejne powiązanie z możnymi. Ona sama jednak nie zwróci szczególnej uwagi – będzie miała niski status, że nie wspomnę o pewnym wiejskim charakterze.
– Co wyjaśni też, dlaczego jest mniej wytworna niż pozostali dworzanie – rzekł Kelsier. – Nie obraź się, Vin.
Vin spojrzała na niego, przyłapana w pół gestu, kiedy chowała owiniętą w serwetkę bułeczkę do kieszeni koszuli.
– Dlaczego miałabym się obrazić?
Kelsier uśmiechnął się.
– Nieważne.
Renoux skinął głową.
– Tak, to będzie znacznie lepsze. Wszyscy uważają, że Ród Renoux w końcu dołączy do wysokiej szlachty, więc z grzeczności przyjmą Vin w swoich szeregach. Jednak ona sama będzie wystarczająco mało ważna, by większość osób ją ignorowało. Idealna sytuacja, jeśli ma wywiązać się ze swojego zadania.
– Podoba mi się to – odrzekł Kelsier. – Niewiele osób oczekuje od człowieka w twoim wieku i o twoich zainteresowaniach handlowych, że będzie interesował się balami i przyjęciami, ale posiadanie młodej przedstawicielki, którą będziesz mógł posłać zamiast uprzejmej odmowy, tylko poprawi twoją reputację.
– W istocie – zgodził się Renoux. – Ale potrzebny jej będzie pewien szlif... i to nie tylko w wyglądzie.
Vin skuliła się pod ich uważnymi spojrzeniami. Wydawało się, jakby jej udział w planie nabrał rozpędu, a ona nagle zrozumiała, co to oznacza. Już w towarzystwie Renoux czuła się niepewnie – a on był tylko udawanym szlachcicem. Jak zareaguje na całą salę prawdziwej szlachty?
– Obawiam się, że będę musiał na jakiś czas wypożyczyć od ciebie Sazeda – rzekł Kelsier.
– Masz absolutną rację – odparł Renoux. – W gruncie rzeczy przecież to nie mój lokaj, tylko twój.
– Właściwie – zaoponował Kelsier – on chyba już nie jest niczyim lokajem, co, Saze?
Sazed przechylił głowę.
– Terrisanin bez pana jest jak żołnierz bez broni, mistrzu Kelsier. Byłem szczęśliwy, służąc lordowi Renoux, zapewne będę także szczęśliwy, wracając na służbę do pana.
– O nie, nie wrócisz do mnie na służbę – rzekł Kelsier.
Sazed uniósł brew.
Kelsier skinął głową w stronę Vin.
– Renoux ma rację. Vin musi się trochę podszkolić, a ja znam wielu arystokratów, którzy nie są tak wytworni jak ty. Czy myślisz, że możesz pomóc ją przygotować?
– Jestem pewien, że mogę pomóc młodej damie – odparł Sazed.
– Dobrze. – Kelsier się uśmiechnął, wcisnął do ust ostatnie ciastko i wstał. – Cieszę się, że to już ustalone, ponieważ zaczynam czuć się zmęczony. A biedna Vin wygląda, jakby miała zamiar zdrzemnąć się z talerzem owoców pod głową.
– Nieprawda – odpowiedziała natychmiast Vin, ale jej słowom zaprzeczyło częściowo stłumione ziewnięcie.
– Sazed – rzekł Renoux – czy możesz odprowadzić ich do pokoi gościnnych?
– Oczywiście, panie Renoux – odparł Sazed, wstając.
Vin i Kelsier ruszyli za wysokim Terrisaninem, a służący natychmiast zajęli się sprzątaniem resztek posiłku. Zostawiłam jedzenie na talerzu, zauważyła Vin, czując ogarniającą ją senność. Nie była pewna, co o tym myśleć.
Weszli po schodach i skręcili w boczny korytarz. Kelsier dogonił Vin.
– Przepraszam, że na chwilę musiałem cię zostawić, Vin.
Wzruszyła ramionami.
– Nie muszę znać wszystkich planów.
– Nonsens – odparł Kelsier. – Twoja dzisiejsza decyzja sprawia, że jesteś częścią grupy w takim samym stopniu jak pozostali. Moja rozmowa z Renoux była jednak natury całkowicie prywatnej. Jest wspaniałym aktorem, ale czuje się bardzo źle, ponieważ ludzie znają okoliczności, w jakich zajął miejsce lorda Renoux. Uwierz mi, nic, o czym rozmawialiśmy, nie ma najmniejszego wpływu na twoją rolę w planie.
Vin się nie zatrzymywała.
– Wierzę ci.
– Dobrze – odparł z uśmiechem Kelsier, poklepując ją po ramieniu. – Saze, potrafię znaleźć drogę do pokoju gościnnego dla panów... przecież to ja w końcu kupiłem ten dom.
– Doskonale, mistrzu Kelsier – rzekł Sazed z pełnym szacunku ukłonem.
Kelsier posłał Vin uśmiech i odwrócił się, ruszając w głąb korytarza charakterystycznym dla siebie, energicznym krokiem.
Vin obserwowała go przez chwilę, po czym poszła za Sazedem do drugiego bocznego korytarza, rozważając w myśli trening Allomancji, rozmowę z Kelsierem w powozie, a także jego obietnicę sprzed kilku minut. Trzy tysiące skrzyńców – mała fortuna w monetach – dziwnie ciążyły jej u pasa.
Wreszcie Sazed otwarł przed nią drzwi, ale wszedł pierwszy, by zapalić latarnie.
– Pościel jest świeża, rano przyślę pokojówki, by przygotowały panience kąpiel. – Odwrócił się, podając jej świecę. – Będzie panienka jeszcze czegoś potrzebować?
Pokręciła głową. Sazed uśmiechnął się, życzył jej dobrej nocy, po czym wyszedł. Vin stała przez chwilę, rozglądając się po pokoju. Potem odwróciła się i wyjrzała na korytarz.
– Sazed?! – zawołała.
Lokaj przystanął i się obejrzał.
– Tak, panienko Vin?
– Kelsier – wyszeptała. – To dobry człowiek, prawda?
Sazed się uśmiechnął.
– Bardzo dobry, panienko. Jeden z najlepszych, jakich znam.
Vin skinęła głową.
– Dobry człowiek – mruknęła. – Chyba nigdy wcześniej nie znałam dobrych ludzi.
Sazed uśmiechnął się, z szacunkiem skłonił głowę i odwrócił się, żeby odejść.
Vin zamknęła drzwi.