Читать книгу Rytmatysta - Brandon Sanderson - Страница 8
ОглавлениеLilly biegła korytarzem, jej lampka zgasła. Odrzuciła ją na bok, oliwa zachlapała malowaną ścianę i elegancki dywan. Płyn błyszczał w blasku księżyca.
Dom był pusty. Cichy, jeśli pominąć jej przerażone dyszenie. Nie próbowała już krzyczeć – wydawało się, że nikt jej nie słyszy.
Zupełnie jakby całe miasto umarło.
Wpadła do salonu i zatrzymała się gwałtownie niepewna, co robić. W rogu tykał szafkowy zegar, oświetlony blaskiem księżyca padającym przez szerokie panoramiczne okna. Lilly widziała przez nie miasto, budowle wznosiły się na dziesięć pięter albo i więcej, a między nimi krzyżowały się tory kolei sprężynowej. Jamestown, w którym spędziła całe życie – szesnaście lat.
Umrę, pomyślała.
Desperacja wygrała z przerażeniem. Lilly odsunęła na bok stojący na środku fotel na biegunach, po czym pośpiesznie zwinęła dywan, by odsłonić drewnianą podłogę. Sięgnęła do torebki przywiązanej do szlufki spódnicy i wyjęła białą jak kość kredę.
Uklękła na deskach, wpatrzyła się w podłogę i próbowała oczyścić umysł. Skup się, pomyślała.
Dotknęła podłogi końcem kredy i zaczęła rysować wokół siebie okrąg. Dłoń drżała jej tak bardzo, że linia była nierówna. Profesor Fitch byłby niezadowolony, widząc taką niechlujną Linię Strzeżenia. Zaśmiała się pod nosem – rozpaczliwy odgłos przypominający raczej płacz.
Pot kapał z czoła Lilly, tworząc ciemne plamy na drewnie. Jej dłoń drżała, gdy kreśliła kilka prostych linii wewnątrz okręgu – Linie Zakazu, by wzmocnić obronny krąg. Obrona Matsona... jak to szło? Dwa mniejsze okręgi, z punktami wiązania, w których należało umieścić Linie Tworzenia...
Drapanie.
Gwałtownie poderwała głowę i spojrzała przez korytarz w stronę drzwi prowadzących na ulicę. Za szybą z mlecznego szkła poruszał się cień.
Drzwi zadygotały.
– Och, Mistrzu... – szepnęła. – Proszę... Proszę...
Drzwi przestały się poruszać. Przez krótką chwilę panował spokój, po czym wejście otworzyło się gwałtownie.
Lilly próbowała krzyknąć, ale nie mogła dobyć głosu. W obramowanym księżycowym blaskiem wejściu stała postać w meloniku, z krótką peleryną na ramionach. Mężczyzna wspierał dłoń na lasce.
Padające z tyłu światło sprawiało, że Lilly nie widziała jego twarzy, ale w tej lekko przechylonej głowie i spowitych cieniem rysach było coś niewiarygodnie przerażającego. Sugestia nosa i brody odbijających księżycowy blask. Oczy, które wpatrywały się w nią z głębi atramentowej ciemności.
Istoty wpadły do środka, omijając mężczyznę. Rozwścieczone kłębiły się na podłodze, ścianach, sklepieniu. Ich białe jak kość sylwetki wręcz emanowały blaskiem.
Każda była płaska jak kartka papieru.
Każda powstała z kredy.
Każda była wyjątkowa – malutkie rysunkowe potwory z kłami i szponami. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, wpadły na korytarz, całe setki, drżały i wibrowały bezgłośnie, gdy ruszyły w jej stronę.
Lilly w końcu krzyknęła.