Читать книгу Obietnica krwi - Brian McClellan - Страница 11

3
Rozdział

Оглавление

Taniel zatrzymał się na szczycie schodów wiodących do Domu Szlachty. Rankiem o tej porze gmach był ciemny i cichy jak grobowiec. Żołnierze pełnili wartę na stopniach, na ulicy oraz przy wszystkich drzwiach. Natychmiast rozpoznał ciemnoniebieskie kurtki podkomendnych marszałka polnego Tamasa. Wielu znało Taniela z widzenia. A ci, którzy go wcześniej nie spotkali, widzieli teraz srebrną baryłkę prochu, wpiętą w klapę kurtki z koźlej skóry. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia. Taniel odwzajemnił się tym samym, po czym wyjął tabakierę i usypał na wierzchu dłoni kreskę czarnego prochu. Wciągnął ją nosem. Proch ożywił Taniela, przepełnił ciało energią. Wyostrzał umysł i myśli, przyspieszał bicie serca i dawał wytchnienie starganym nerwom. Dla Naznaczonych proch oznaczał życie.

Taniel poczuł klepnięcie w ramię, odwrócił się. Jego towarzyszka była niższa o głowę i smukła niczym podlotek. Nosiła długi płaszcz, który spowijał ją całą, a przy tym ogrzewał, do tego szerokoskrzydły kapelusz kryjący większość twarzy. W powietrzu czuć było chłód wczesnej wiosny, zaś Ka-poel pochodziła ze znacznie cieplejszych stron.

Drobną, piegowatą dłonią wskazała budynek przed nimi pytającym gestem. Taniel uświadomił sobie, że przecież nigdy jeszcze nie widziała gmachu takiego jak Dom Szlachty. Centralny budynek adrańskiej administracji miał sześć kondygnacji, powierzchnię pola bitewnego i był wystarczająco obszerny, aby pomieścić biura wszystkich szlachciców wraz z ich służbą.

– Jesteśmy na miejscu. – W ciszy poranka głos Taniela zabrzmiał zaskakująco głośno. – To tu kazali nam przyjść jego żołnierze. Ale on nie ma tutaj swojego biura. Czyżby to się stało właśnie dzisiaj w nocy? Mogłem wybrać lepszy moment... – Ucichł.

Mówił coś jeszcze bezgłośnie, zdradzając w ten sposób swoje zdenerwowanie. Tamas się wścieknie, gdy usłyszy o Vlorze. Oczywiście to Taniel okaże się wszystkiemu winny. Spostrzegł, że nadal trzyma tabakierę. Ręce mu drżały. Usypał kolejną czarną kreskę, wciągnął proch, po czym odrzucił głowę do tyłu, a serce zabiło szybciej. Kontury pośród ciemności stały się ostrzejsze, dźwięki wyraźniejsze. Taniel odetchnął głębiej pokrzepiony prochowym transem. Uniósł dłoń ku światłu ulicznej lampy. Już nie drżała.

– Pole – odezwał się do dziewczyny – od dłuższego czasu nie widziałem Tamasa. To człowiek surowy dla wszystkich, poza nieliczną garstką najbliższych. Sabona. Lajosa. Są jego przyjaciółmi. Ja jestem tylko jednym z żołnierzy. – Spod szerokiego ronda spojrzały na niego zielone oczy. – Zrozumiano? – zapytał.

Ka-poel krótko skinęła głową.

– Patrz – powiedział. Wyjął szkicownik zza pazuchy. Był to kajet mocno sfatygowany podróżami, podniszczony od częstego używania, oprawiony w wyblakłą cielęcą skórę. Taniel przerzucił kilka kartek, znalazł podobiznę marszałka polnego i pokazał Ka-poel. Szkic zrobiony został węglem i zdążył się nieco rozmazać, lecz bez trudu można było rozpoznać surową twarz Tamasa. Ka-poel przez chwilę przyglądała się rysunkowi, potem oddała kajet.

Taniel pchnął skrzydło gigantycznych drzwi i wszedł do wielkiego holu. Panowała tam zupełna ciemność, wyjąwszy plamę jasnego światła nieopodal schodów z lewej strony, gdzie na ścianie wisiała pojedyncza latarnia, a pod nią, na krześle służącego, drzemała jakaś zmęczona postać.

– Widzę, że Tamas dochrapał się arystokratycznej siedziby.

Taniel słuchał echa własnego głosu i z satysfakcją ujrzał, jak Sabon podskakuje na krześle. Ciemna twarz Delivijczyka pokryta była wyraźną siatką zmarszczek. Taniel dostrzegał to jedynie za sprawą prochowego transu. Miał jednak wrażenie, że przez dwa lata, jakie minęły od ich ostatniego spotkania, Sabon postarzał się o całe dziesięć.

– Nie podoba mi się tu – dodał Taniel, zdejmując z ramienia karabin razem z plecakiem. Położył je na miękkim, czerwonym dywanie. Pochylił się, by rozmasować nogi zesztywniałe po dwudziestu godzinach w powozie. – Zbyt chłodno zimą, zbyt pusto latem. A taka przestrzeń aż prosi się o gości.

Sabon roześmiał się, podchodząc do młodzika. Uścisnął mu dłoń i przyciągnął ku sobie, by objąć.

– Jak tam Fatrasta?

– Oficjalnie? Nadal w stanie wojny z Kezem – odparł Taniel. – Nieoficjalnie, Kez zaproponował rozejm i prawie wszystkie regimenty powróciły już do Dziewięciu. Fatrasta zdobyła niepodległość.

– A zabiłeś dla mnie jednego czy dwóch Uprzywilejowanych z Kezu? – zapytał Sabon.

Taniel podniósł karabin, tak by broń znalazła się w plamie światła. Delivijczyk przesunął palcem po rzędzie nacięć na kolbie i zagwizdał z uznaniem.

– Nawet kilku Stróżów – pochwalił się młodzieniec.

– Ich to ciężko zabić – stwierdził Sabon.

Taniel przytaknął.

– Na Stróża nie wystarczy jedna kula.

– Taniel Dwa Strzały – powiedział Sabon. – Byłeś głównym tematem w Dziewięciu przez ostatni rok. Królewska kamaryla pochorowała się ze strachu. Chcieli, żeby Manhouch cię odwołał. Naznaczony zabijający Uprzywilejowanych, nawet Uprzywilejowanych z Kezu, to niedobry precedens.

– Jak sądzę, już za późno? – Taniel rozejrzał się po wielkim, ciemnym holu. Po prawdzie to w przeciwnym wypadku by go tutaj nie było. Jeśli wszystko poszło według planu, Tamas wyciął kamarylę do nogi oraz uwięził Manhoucha.

– Dokonało się przed kilkoma godzinami – potwierdził Sabon.

Taniel odniósł wrażenie, że spojrzenie starego żołnierza stwardniało.

– Sprawy nie potoczyły się jak trzeba?

– Straciliśmy pięciu ludzi. – Sabon szybko wymienił poległych.

– Niech spoczywają w Kresimirze – powiedział Taniel, ale nawet dla niego samego słowa te zabrzmiały wyjątkowo pusto. Skrzywił się. – A Tamas?

Sabon westchnął.

– Jest... zmęczony. Obalenie Manhoucha to dopiero pierwszy krok. Przed nami jeszcze egzekucja, powołanie nowego rządu, trzeba będzie policzyć się z Kezem, rozwiązać problem głodu, ubóstwa. Lista jest długa.

– Przewidział jakieś problemy ze strony ludności?

– Tamas przewidział prawie wszystko. Rojaliści się znajdą. Głupotą byłoby zakładać, że nie, w mieście, gdzie mieszka milion ludzi. Nie wiemy tylko, ilu i jak będą zorganizowani. Tamas cię potrzebuje. Ciebie i Vlory. Nie przyszła z tobą?

Taniel zerknął w stronę Ka-poel. Była w holu jedyną osobą oprócz nich. Zostawiła rzeczy Taniela zwalone na stos i przewiesiwszy sobie plecak przez ramię, powoli obchodziła pomieszczenie, przyglądając się malowidłom, ledwie widocznym w słabym świetle.

Taniel zorientował się, że zaciska szczęki.

– Nie.

Sabon cofnął się o krok i głową wskazał Ka-poel.

– Sługa – wyjaśnił Taniel. – Z ludu Dynizyjczyków.

– Dzikus, co? – Sabon zastanowił się. – Imperium Dynizyjskie wreszcie otworzyło granice? To ci nowina.

– Nie – odparł Taniel. – Niektóre plemiona Dynizyjczyków mieszkają w zachodniej Fatraście.

– Toż to chłopiec zaledwie.

– Uważaj, kogo nazywasz chłopcem – ostrzegł Taniel Delivijczyka. – Bywa drażliwa w tej kwestii.

– Znaczy dziewczyna. – Sabon rzucił Tanielowi ironiczne spojrzenie. – Można jej ufać?

– Uratowałem jej życie więcej razy niż ona mi – powiedział Taniel. – Dzicy traktują takie sprawy bardzo poważnie.

– Nie tacy znowu dzicy – mruknął Sabon. – Tamas będzie chciał wiedzieć, dlaczego nie ma z tobą Vlory.

– Nie kłopocz się o to.

Tamas zapyta o Vlorę, zanim jeszcze zapyta o Fatrastę. Głupotą byłoby oczekiwać, że zmienił się przez te dwa lata, jakie minęły od ich ostatniego spotkania. Dwa lata. A niech to otchłań. Aż tak długo? Przed dwoma laty Taniel szykował się do wyjazdu, który miał być jedynie krótkim wypadem do Fatrasty, kezańskiej kolonii. „Dla ostudzenia emocji” – jak to określał Tamas. Taniel dotarł do celu na tydzień przed tym, jak Fatrasta ogłosiła swą niepodległość, i zmuszony był opowiedzieć się po jednej ze stron.

Sabon skwitował słowa młodego Naznaczonego krótkim skinieniem głowy.

– W takim razie zaprowadzę was do niego.

Zdjął lampę z haka, podczas gdy Taniel zebrał swoje rzeczy. Ruszyli ciemnymi korytarzami, Ka-poel podążyła za nimi w pewnej odległości. Dom Szlachty był ogromny, sprawiał niesamowite wrażenie. Grube dywany tłumiły odgłos kroków, stąpali więc bezszelestnie niczym duchy. Tanielowi nie podobała się taka cisza, za bardzo kojarzyła się z lasem, gdzie czają się wrogowie. Gdy skręcili za róg, zobaczył światło dochodzące z pomieszczenia na drugim krańcu korytarza. Usłyszał również głosy, podniesione i pełne złości.

Taniel zatrzymał się w progu dobrze oświetlonego salonu, który stanowił przedsionek jakiegoś szlacheckiego biura. Dwóch mężczyzn, zwróconych do siebie twarzami, stało przy ogromnym kominku. Dzieliła ich nie więcej jak stopa, dłonie mieli zaciśnięte, jakby w każdej chwili gotowi byli ruszyć do walki. Trzeci mężczyzna, na pierwszy rzut oka straż osobista, o charakterystycznych, zniekształconych rysach boksera, przypatrywał się wszystkiemu z zakłopotaniem, zastanawiając się, czy powinien interweniować.

– Wiedziałeś! – krzyczał niższy z mężczyzn. Twarz miał czerwoną, stawał na czubkach palców, aby dorównać drugiemu wzrostem. Raz po raz poprawiał ześlizgujące się z nosa okulary. – Powiedz prawdę, czy ty to wszystko tak sobie zaplanowałeś? Wiedziałeś, że trzeba będzie zmienić harmonogram?

Marszałek polny Tamas uniósł otwarte dłonie.

– Oczywiście, że nie wiedziałem – zaprotestował. – Zamierzam wyjaśnić to wszystko rano.

– Podczas egzekucji! Co to za zamach... – Rozmówca marszałka zauważył Taniela i urwał. – Wynocha – rozkazał. – To rozmowa prywatna.

Taniel zdjął kapelusz i oparł się o framugę drzwi, wachlując się od niechcenia.

– A zaczynało się robić ciekawie – stwierdził.

– Co to za chłopak? – niewysoki mężczyzna zwrócił się nagląco do Tamasa.

Chłopak? Taniel zerknął na dowódcę, wiedział, że tamten nie mógł spodziewać się swego podkomendego akurat tego wieczora, a jednak nie okazał zaskoczenia. Tamas zawsze umiał zachować kamienną twarz. Bywało, że Taniel zastanawiał się, czy marszałek w ogóle zdolny jest odczuwać emocje.

– Tanielu, dobrze cię widzieć.

Czyżby? Tamas zdecydowanie nie wyglądał na zadowolonego. Przez ostatnie dwa lata przerzedziły mu się włosy, a wąsy były bardziej siwe niż czarne. Marszałek się starzał. Taniel powoli skłonił głowę.

– Proszę o wybaczenie – Tamas odezwał się po krótkiej przerwie. – Tanielu, oto podskarbi Ondraus. Ondrausie, oto Naznaczony Taniel, jeden z moich magów.

– Chłopiec nie ma tu czego szukać. – Ondraus dostrzegł teraz Ka-poel stojącą za plecami Taniela. Zmrużył powieki. – Dzikus też nie – dodał. – Znów przymknął oczy, jak gdyby nie dowierzając temu, co ujrzał za pierwszym razem. Mruknął coś niezrozumiale.

Taniel nie mógł nie zwrócić uwagi, że został przedstawiony jako prochowy mag. Czy tylko tym był dla marszałka? Tylko kolejnym żołnierzem?

Tamas otworzył usta, jednak Taniel odezwał się pierwszy.

– Panie – zwrócił się do podskarbiego – jestem kapitanem armii Fatrasty, Naznaczonym w służbie Adro i wiem wszystko o tym zamachu stanu. Potrafię z odległości mili jednym strzałem położyć dwóch Uprzywilejowanych i robiłem tak już kilka razy. Trudno mnie uważać za chłopca.

Ondraus parsknął.

– A tak, Tamasie, to przecież ten twój słynny syn.

Taniel przesuwał czubkiem języka po zębach i spoglądał na ojca. Jestem nim, prawda? Ondrausie, dobrze, że mu przypomniałeś. Łatwo o tym zapomina.

– Taniel ma prawo tutaj przebywać – poparł go Tamas.

Ondraus przez chwilę przyglądał się Tanielowi. Powoli gasła złość malująca się na jego twarzy, zastąpiona przez wyraz chłodnej kalkulacji. Odetchnął głęboko.

– Chcę obietnic – zażądał, zwracając się do Tamasa. Teraz skupiony był już na interesach i emocje zniknęły z jego tonu, zastąpiła je nuta daleko bardziej niepokojąca niż wcześniejsza furia. – Pozostali będą równie wściekli, ale jeśli przed egzekucją przekażesz w moje ręce królewskie rejestry, udzielę ci wsparcia.

– Cóż za uprzejmość – odparł Tamas sucho. – Przecież jesteś urzędnikiem królewskim. Masz już dostęp do królewskich rejestrów.

– Nie. Zarządzam kasą miasta – wyjaśnił Ondraus jak dziecku. – Chcę prywatnych ksiąg Manhoucha. Przez dziesięć lat wydawał na błyskotki tyle co ekskluzywna dziwka. Zamierzam zbilansować księgi.

– Uzgodniliśmy, że otworzymy jego szkatuły dla ubogich.

– Po zbilansowaniu ksiąg.

Tamas zastanawiał się przez chwilę.

– Załatwione. Masz czas do egzekucji. Do południa.

– Zgoda.

Ondraus przeszedł przez pokój, ciężko wspierając się na lasce. Gestem przywołał do siebie wielkoluda. Obaj przepchnęli się obok Taniela i zniknęli w ciemności korytarza, ich kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki.

– Nie zaczekał nawet, aż pozwolisz mu odejść – zauważył Taniel.

– Dla Ondrausa świat to niewiele więcej jak liczby i arytmetyka. – Tamas lekceważąco machnął dłonią. Gestem zaprosił Taniela do komnaty i podszedł do niego. Podali sobie ręce. Taniel zajrzał ojcu w oczy, zastanawiając się, czy powinien go teraz uściskać, tak jak mogliby uczynić druhowie po długim rozstaniu. Tamas marszczył brwi, patrząc gdzieś na ścianę, wyraźnie myślami był gdzie indziej, więc Taniel porzucił swój pomysł.

– Gdzie jest Vlora? – zapytał marszałek, z ciekawością patrząc na Ka-poel. – Nie odwiedziłeś jej po drodze w Jilemanie?

– Pojechała drugim powozem – odparł Taniel. Starał się, aby jego głos brzmiał neutralnie. Pierwsze, o co zapytał Tamas. Oczywiście.

– Siadaj – zaprosił go ojciec. – Jest tak dużo spraw do omówienia. Zacznijmy od tego, kim ona jest.

Ka-poel ułożyła plecak i karabin Taniela w kącie, a teraz z zaciekawieniem przyglądała się pokojowi oraz zasłonom. Czas, jaki miała okazję spędzić w miastach Dziewięciu, upłynął jej w podróży, przesiadali się z Tanielem z jednego powozu do drugiego, śpiąc w drodze, by jak najprędzej dotrzeć do Adopestu.

– Ma na imię Ka-poel – przedstawił ją Taniel. – Jest Dynizyjką, z plemienia z zachodniej Fatrasty. Pole, zdejmij kapelusz – pouczył ją i uśmiechnął się do ojca przepraszająco. – Wciąż ją uczę adrańskich obyczajów. Ich zwyczaje bardzo różnią się od naszych.

– Imperium Dynizyjskie otworzyło granice? – spytał Tamas sceptycznym tonem.

– Wielu mieszkańców Dziczy Fatrastańskiej ma krewnych wśród Dynizyjczyków, a dzięki przesmykowi łączącemu Imperium i Fatrastę nie martwią ich specjalnie zamknięte granice.

– A Imperium martwi fatrastańskich generałów?

– Czy martwi? Już na samą myśl dostają zgagi. Jednak nie wygląda na to, żeby wojna domowa w Imperium miała się ku końcowi. Jeszcze przez jakiś czas nie będą wyglądać poza swoje granice.

– A Kez? – dopytywał Tamas.

– Kiedy wyjeżdżałem, właśnie przymierzali się do zawarcia pokoju.

– Szkoda. Miałem nadzieję, że Fatrasta będzie ich zajmować jeszcze przez jakiś czas. – Tamas otaksował syna uważnym spojrzeniem. – Widzę, że wciąż nosisz strój pogranicza.

– A co w tym złego? Wydałem wszystkie pieniądze na podróż do domu. – Taniel obciągnął kurtkę z koźlej skóry. – To najlepsze ubranie na pograniczu, ciepłe, wytrzymałe. Już zapomniałem, jak cholernie zimno potrafi być w Adro. Cieszę się, że je mam.

– Rozumiem. – Tamas podszedł do Ka-poel i obejrzał ją od stóp do głów. Trzymała kapelusz oburącz, odważnie odwzajemniając spojrzenie marszałka. Włosy miała ogniście rude, zaś jasną skórę pokrywały blade piegi, co w Dziewięciu stanowiło osobliwość. Była niewysoka i drobna. Daleko jej było do wielkiego, dzikiego wojownika, jak w Dziewięciu wyobrażano sobie jej pobratymców.

– Fascynujące – stwierdził Tamas. – Jak na nią trafiłeś?

– Była zwiadowcą naszego regimentu – wyjaśnił Taniel. – Pomagała tropić kezańskich Uprzywilejowanych w Dziczy Fatrastańskiej. Służyła u mnie jako obserwator i kilka razy ocaliłem jej życie. Od tamtej pory mnie nie opuszcza.

– Mówi po adrańsku?

– Jest niema. Jednak rozumie.

Tamas pochylił się do przodu i zajrzał Ka-poel w oczy. Obejrzał jej policzki i uszy, jak gdyby oceniał konia. Taniel niemalże spodziewał się, że marszałek zajrzy dziewczynie w zęby. Ka-poel chybaby go wtedy ugryzła. Bez mała na to liczył.

– Jest czarownikiem – poinformował ojca. – Kościanym Okiem. To dynizyjska wersja Uprzywilejowanych, chociaż z tego, co się orientuję, ich magia jest nieco inna od naszej.

– Dzicy czarownicy – powiedział Tamas. – Coś o nich słyszałem. Jest bardzo niska, ile ma lat?

– Czternaście – odparł Taniel. – Tak sądzę. To niewielki lud, ale na polu bitwy prawdziwe z nich demony. Nieźle też sobie radzą z bronią palną. Aha – dodał, jak gdyby nagle coś sobie przypomniał – chciałem ci coś pokazać.

Wskazał swój karabin. Ka-poel natychmiast odwiązała broń od plecaka Taniela. Uśmiechnął się szeroko i podał karabin ojcu.

– Czy to...? To ten, z którego oddałeś tamten strzał? – zapytał Tamas.

– Jasne.

Marszałek chwycił karabin za lufę, okręcił, przyglądając się uważnie.

– Strasznie długi. Dobrze wyważony, gwintowana lufa, zamek skałkowy z zakrytą panewką. Przepiękna robota.

– Spójrz na imię pod lufą.

– Hrusch. No niezgorzej.

– To nie tylko jego projekt – powiedział Taniel. – On sam wykonał tę broń. Spędziłem z nim miesiąc w Fatraście. Pracował nad karabinem przez jakiś czas i dał mi w prezencie.

– Autentyczny? – Tamas spojrzał na syna rozszerzonymi oczami. – Jeszcze nie widziałem lepiej wykonanego karabinu. Kupiliśmy prawa do patentu Hruscha jakiś rok temu i produkujemy karabiny dla wojska, ale widziałem tylko jeden zrobiony przez niego własnoręcznie.

Zachwyt ojca sprawił, że Taniel poczuł ciepło w piersi. Wreszcie coś nowego. Coś, z czego Tamas mógł być dumny.

– Kez też próbował kupić ten patent – poinformował Taniel ojca.

– Naprawdę? Mimo że prowadzą wojnę z Fatrastą?

– Oczywiście. Karabin Hruscha dał im nieźle w kość na pograniczu. Zawsze wypala, nawet w najgorszą pogodę. Hrusch nie sprzedałby im patentu nawet za skrzynię złota i hrabstwo. A kezańscy rusznikarze nie są w stanie skopiować jego prac.

– Nikt nie jest w stanie, chyba że się u niego szkolił. – Tamas raz jeszcze uważnie obejrzał broń, po czym zwrócił ją właścicielowi.

– Podoba ci się? – zapytał Taniel.

– Nadzwyczajny. – Zainteresowanie Tamasa wydało się nagle nikłe, sam marszałek zaś niemalże nieobecny.

Taniel się zawahał.

– W takim razie spodoba ci się i to. – Wyciągnął rękę w stronę Ka-poel.

Przyniosła mu drewnianą skrzynkę z polerowanego mahoniu, niewiele dłuższą niż przedramię dorosłego mężczyzny.

– Prezent – oznajmił Taniel.

Tamas położył pudełko na stole i uniósł pokrywkę.

– Nie do wiary – westchnął.

– Pistolety pojedynkowe z uchwytem w kształcie pętli – powiedział Taniel. – Wykonane przez najstarszego syna Hruscha, który jak mówią, jest nawet lepszym rusznikarzem niż ojciec. Skałkówki z osłoniętą panewką i zamkiem kołowym. Gładkolufowe, ale znacznie celniejsze od innych. – Na widok rozjaśnionej twarzy ojca Taniel znów poczuł ciepło w piersi.

Tamas uniósł jeden z pistoletów, przesunął palcami po oktagonalnej lufie. Blask lampy odbił się od wypolerowanej inkrustacji z kości słoniowej.

– Niewiarygodne. Mógłbym sprowokować jakąś zniewagę tylko po to, żeby ich użyć.

Taniel się zaśmiał. Tamas powiedział to tak, jakby rzeczywiście miał zamiar coś takiego zrobić.

– Są... cudowne – stwierdził marszałek.

Taniel dostrzegł jakiś błysk w ojcowskich oczach. Dumę? Wdzięczność? Nie, uznał, Tamas nie wie nawet, co to znaczy.

– Chciałbym, abyśmy mieli więcej czasu na rozmowę – powiedział Tamas.

– Zatem już do rzeczy? – No przecież. Nie ma czasu na pogawędki. Nie ma czasu, żeby porozmawiać z dawno niewidzianym synem.

– Niestety. – Tamas albo nie zauważył sarkazmu, albo go zignorował. – Sabonie! – zawołał. Delivijczyk zjawił się w drzwiach. – Przyprowadź najemników – polecił marszałek i Sabon ponownie zniknął. – A teraz, gdzie jest Vlora? Potrzebujemy was obojga. Sabon mówił ci, jakie odnieśliśmy straty?

– Mówił. To smutne. Sądzę, że Vlora w końcu się pojawi. – Taniel wzruszył ramionami. – Właściwie to z nią nie rozmawiałem.

Tamas zmarszczył brwi.

– Sądziłem...

– Przyłapałem ją w łóżku z innym mężczyzną. – Taniel poczuł ukłucie satysfakcji na widok szoku, jaki odmalował się na twarzy ojca. Szok najpierw zmienił się we wściekłość, a potem w żal.

– Dlaczego? Kiedy? Od jak dawna? – wyrzucał z siebie marszałek, prawdziwie skonfundowany. Taniel zastanawiał się, kiedy i czy w ogóle widział ojca tak wytrąconego z równowagi.

Wsparł się na karabinie, powstrzymał pogardliwe parsknięcie. Dlaczego Tamas tak się przejmował? Przecież to nie chodziło o jego narzeczoną.

– Od kilku miesięcy, jeśli wierzyć plotkom. Mężczyźnie zapłacono, żeby ją uwiódł. Syn jakiegoś szlachcica, zrobił to dla dreszczyku emocji i dla pieniędzy.

– Zapłacono? – Tamas zmrużył oczy.

– Intryga – wyjaśnił Taniel. – Płaska zemsta. Bez wątpienia uknuta przez jakiegoś bogatego szlachcica. – Nie zdążył się dowiedzieć, kto był za to odpowiedzialny, ale nie miał zbyt wielu wątpliwości. Szlachta nienawidziła Tamasa. Był niskiego urodzenia, a przy tym korzystał ze swego wpływu na króla, by uniemożliwić szlachcicom kupowanie patentów oficerskich. Awansowali tylko ci, którzy na to zasłużyli. Takie postępowanie stało w sprzeczności z tradycją, ale zarazem sprawiło, że armia adrańska była jedną z najlepszych w Dziewięciu. Szlachta za bardzo obawiała się Tamasa, by atakować go bezpośrednio, ale próbowała każdego innego sposobu, nawet poprzez syna.

Tamas zacisnął zęby, unosząc przy tym górną wargę w grymasie wściekłości.

– Tej nocy aresztowałem połowę szlachty. Razem ze swoim królem staną pod gilotyną. Dowiem się, kto to opłacił, a potem...

Taniel poczuł się nagle zmęczony. Lata walczył w nie swojej wojnie, potem miesiące ciężkiej podróży, a kiedy wreszcie wrócił do domu, czekały nań zdrada i przewrót. Jego gniew gdzieś się ulotnił. Usypał na grzbiecie dłoni kreskę czarnego prochu, wciągnął ją.

– Gilotyna wystarczy. Oszczędzaj swoich ludzi.

Oszczędzaj swój gniew, chociaż Kresimir wie, że jest go w tobie aż nadto. Za to nie ma współczucia. Nie dla twego syna, który został zdradzony.

Tamas potarł oczy.

– Powinienem kazać jej patrzeć.

– Może patrzeć, jak będzie chciała – powiedział Taniel. Zabrzmiało to jak warknięcie.

– Ślub?

– Pierścionek przyszpiliłem do tego sukinsyna, z którym była w łóżku. Będą musieli go odcinać jego własną szpadą.

Sabon wszedł do pomieszczenia, a za nim jeszcze dwoje ludzi, na pierwszy rzut oka niezbyt godnych zaufania. Oboje ubrani jak ktoś, kto zwykł sypiać w siodle albo na ławie w oberży. Mężczyzna był wysoki i tyczkowaty, zakola sięgnęły mu już niemal tyłu głowy, choć nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Nosił pas zakrywający cały brzuch, cztery szpady i trzy pistolety, różnej wielkości i kształtu, i rękawice Uprzywilejowanego. Jednak nie białe z barwnymi runami, a granatowe, pokryte złotymi runami. Był więc pogromcą magów: Uprzywilejowanym, który zrezygnował z wrodzonej mocy, by móc wedle woli niwelować magię.

Towarzyszyła mu kobieta, na pierwszy rzut oka około czterdziestki. Na sobie miała kurtkę i spodnie do konnej jazdy. Byłaby wręcz piękna, gdyby nie stara blizna, biegnąca od kącika ust przez całą skroń. Kobieta także nosiła rękawice Uprzywilejowanego, które pozwalały dotykać Nieświata. Jej były białe, z krwistoczerwonymi runami. Taniel zastanawiał się, dlaczego nie należała do jakiejś kamaryli. Nawet nie otwierając trzeciego oka, czuł, że była dość silna.

Najemnicy, jak powiedział Tamas. Rzeczywiście na takich wyglądali. Uprzywilejowana i pogromca magów stanowili niebezpieczne połączenie. Zwykle polowali na Zdolnych, Naznaczonych albo Uprzywilejowanych. Taniel był ciekaw, jaki cel wyznaczy im teraz ojciec.

– Uprzywilejowana wymknęła się naszej obławie w pałacu – poinformował najemników Tamas. – Nie należy do królewskiej kamaryli, ale i tak jest potężna. Chcę, żeby wasza trójka... – zerknął na Ka-poel – wasza czwórka wytropiła ją i zabiła.

Tamas nawykł do wydawania rozkazów i prowadzenia odpraw, a Taniel uświadomił sobie, że jego powrót do domu nie był niczym więcej jak zdaniem raportu i otrzymaniem nowego przydziału. Łowy na Uprzywilejowaną. Zerknął na najemników. Wydawali się zawodowcami. W Fatraście musiał sobie radzić, mając o wiele mniej do dyspozycji. Uprzywilejowana, którą mieli ścigać, zabiła pięciu doświadczonych prochowych magów w czasie krótszym niż oddech. Była niebezpieczna, a Taniel nigdy jeszcze nie polował w mieście. Uznał, że takie wyzwanie będzie trzymało jego myśli z dala od... innych spraw.

Znowu uniósł pokrywę tabakiery i usypał na dłoni prochową kreskę, ignorując niezadowolone spojrzenie ojca.


Nila zatrzymała się na chwilę i zapatrzyła w płomienie paleniska pod dużym żelaznym kotłem. Zatarła spierzchnięte dłonie i ogrzała nad ogniem. Woda wkrótce się zagotuje, a wtedy skończy pranie dla wszystkich mieszkańców rezydencji. Obok szafki leżał niewielki stos brudów, ale większość ubrań państwa i liberii służby już od zeszłego wieczora moczyła się w dużych kadziach pełnych ciepłej wody zmieszanej z ługowym mydłem. Teraz trzeba je było zagotować, wypłukać i rozwiesić, by wyschły. Wpierw jednak musiała wyprasować galowy mundur diuka. O dziesiątej miał spotkanie z królem. Do wyznaczonej godziny wciąż pozostało sporo czasu, lecz całe to płukanie, szorowanie oraz prasowanie należało skończyć, zanim zjawią się kucharze, by przygotować śniadanie.

Drzwi do pralni otworzyły się i w progu stanął pięcioletni chłopiec, przecierając zaspane oczy.

– Nie możesz spać, paniczu? – zapytała Nila.

– Nie – odparł. Jakob, jedyne dziecko diuka Eldaminse’a, był słabego zdrowia. Jasne włosy okalały bladziutką twarz o zapadłych policzkach. Chłopczyk był niewysoki, jak na swój wiek, jednak bystry i o wiele milszy w obyciu, niż można by się spodziewać po synu diuka. Kiedy przyszedł na świat, Nila miała trzynaście lat i terminowała w pralni Eldaminse’ów. Gdy tylko opanował sztukę chodzenia, mały Jakob zapałał do Nili gorącą sympatią, ku niezadowoleniu matki oraz guwernantki.

– Usiądź tutaj – powiedziała Nila, układając przy ogniu czysty, suchy kocyk. – Ale tylko na chwilkę, potem masz wracać do łóżka, zanim Ganny się obudzi.

Usadowił się na kocyku i patrzył, jak dziewczyna rozgrzewa żelazka na palenisku i rozkłada ubrania jego ojca. Wkrótce powieki zaczęły mu opadać i ułożył się na boczku.

Nila przyciągnęła dużą balię do żelaznego kotła. Właśnie miała przelać do niej wrzątek, kiedy drzwi otworzyły się raz jeszcze.

– Nila! – Ganny stała w progu, opierając dłonie na biodrach. Miała dwadzieścia sześć lat i była nad wiek surowa. Świetnie nadawała się na guwernantkę dziedzica diuka. Włosy o kakaowej barwie zbierała w ciasny kok z tyłu głowy. Nawet w koszuli nocnej wyglądała stosowniej niż Nila w swojej prostej sukience i z niesfornymi, kasztanowymi lokami.

Nila przyłożyła palec do ust.

– Wiesz, że nie powinno go tutaj być – Ganny ściszyła głos.

– A co miałam mu powiedzieć? Zabronić?

– Oczywiście!

– Daj mu spokój. Wreszcie zasnął.

– Przeziębi się tutaj.

– Leży przy ogniu.

– Jeśli diuszesa go tutaj znajdzie, to wpadnie w furię! – Ganny pogroziła Nili palcem. – Nie będę cię broniła, jak cię wyrzuci na ulicę.

– A czy kiedykolwiek mnie broniłaś?

Ganny zacisnęła usta w wąską kreskę.

– Dzisiaj zaproponuję diuszesie, żeby cię zwolniła. Masz zły wpływ na Jakoba.

– Ja... – Nila spojrzała na śpiącego chłopca i zamknęła usta. Nie miała ani rodziny, ani koneksji. Diuszesa już teraz jej nie lubiła. Diuk Eldaminse miał w zwyczaju kłaść się ze służącymi, a ostatnio coraz częściej jej się przyglądał. Nila nie chciała jeszcze zwady z Ganny, nawet biorąc pod uwagę fakt, że tamta wykorzystywała swoją przewagę przy każdej okazji.

– Przepraszam, Ganny – powiedziała. – Zaraz zabiorę go z powrotem do łóżka. Czy masz jakieś ubrania, które mogę ci wyczyścić?

– Od razu lepiej – stwierdziła guwernantka. – A teraz...

Przerwało jej łomotanie do głównych wrót, wystarczająco głośne, żeby słychać je było nawet w kuchni, na tyłach rezydencji.

– Kto to może być o tak wczesnej porze? – Ganny owinęła się ciaśniej szlafrokiem i ruszyła w stronę holu. – Obudzą pana i panią.

Nila oparła dłonie na biodrach i spojrzała na Jakoba.

– Wpakowałeś mnie w kłopoty, paniczu.

Zatrzepotały unoszone powieki.

– Przepraszam.

Przyklękła przy nim.

– W porządku, a teraz idź spać. Zaniosę cię do łóżka.

Ledwie go podniosła, kiedy usłyszała wrzask dobiegający z przedniej części domu. Potem kolejne okrzyki i łomot stóp na schodach prowadzących do głównego holu. Usłyszała gniewne męskie głosy, a żaden z nich nie należał do nikogo ze służby.

– Co się dzieje? – zapytał Jakob.

Postawiła go na nogi, żeby nie poczuł, że trzęsą się jej ręce.

– Szybko. Do balii – nakazała.

Jakobowi zadrżała dolna warga.

– Dlaczego? Co się dzieje?

– Schowaj się!

Wspiął się do balii. Narzuciła na niego brudne rzeczy, usypując wysoki stos, a potem wybiegła na korytarz.

Prosto na jakiegoś żołnierza. Mężczyzna wepchnął ją z powrotem do kuchni. Zaraz za nim pojawiło się kolejnych dwóch, potem jeszcze jeden, trzymający Ganny za kark. Ten ostatni pchnął guwernantkę na podłogę. Jej oczy były pełne strachu zmieszanego z upokorzeniem.

– Te dwie wystarczą – stwierdził jeden. Miał na sobie granatowy mundur adrańskiej armii, z dwoma belkami na piersi i srebrnym medalem za służbę koronie za morzami. Zaczął rozpinać pas, powoli zbliżając się do Nili.

Dziewczyna chwyciła gorące żelazko z paleniska i rąbnęła żołnierza w twarz. Upadł przy akompaniamencie krzyków towarzyszy.

Ktoś złapał ją za ramiona, ktoś inny za nogi.

– Ostra sztuka – ocenił któryś.

– Będzie ślad – odezwał się inny.

– Co to ma wszystko znaczyć?! – Ganny wreszcie udało się stanąć na nogi. – Nie wiecie, czyj to dom?!

– Zamknij się. – Żołnierz, którego uderzyła Nila, wstał. Napuchła oparzelina zajęła pół jego twarzy. Pięścią uderzył Ganny w brzuch. – Zaraz weźmiemy się i za ciebie – obiecał, następnie odwrócił się w stronę Nili.

Dziewczyna szarpała się w uścisku dłoni zbyt silnych, by mogła im się wyrwać. Odwróciła się w stronę balii, mając nadzieję, że Jakob tego wszystkiego nie zobaczy, i zamknęła oczy w oczekiwaniu na cios.

– Heathlo! – usłyszała szczeknięcie.

Otworzyła oczy, gdy trzymające ją ręce nagle puściły.

– Żołnierzu, co wy, do otchłani, wyprawiacie?! – Człowiek, który zadał pytanie, nosił taki sam mundur jak pozostali, wyjąwszy złoty trójkąt przypięty do srebrnej klapy. Miał płowe włosy i schludnie przystrzyżoną brodę. Z kącika ust zwisał mu papieros. Nila jeszcze nigdy nie widziała brodatego żołnierza.

– Tylko się trochę bawimy, panie sierżancie. – Heathlo posłał Nili złowrogie spojrzenie i odwrócił się w stronę przybysza.

– Bawicie? My się nie bawimy, żołnierzu. Jesteśmy w armii. Znacie rozkazy marszałka polnego.

– Ale, panie sierżancie...

Sierżant pochylił się i podniósł z podłogi żelazko. Spojrzał na nie, a potem na oparzenie na twarzy żołnierza.

– Chcecie, żebym wam zrobił jeszcze jedno takie z drugiej strony?

Spojrzenie Heathla stwardniało.

– Ta suka mnie uderzyła.

– Następnym razem jak zobaczę, że próbujesz zgwałcić obywatelkę Adro, to cię uderzę w jeszcze przyjemniejsze miejsce. – Sierżant wskazał Heathla papierosem. – To nie Gurla.

– Zamelduję o tym kapitanowi – parsknął Heathlo.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Heathlo – wtrącił się jeden z żołnierzy – nie prowokuj. Sierżancie, przepraszamy, on jest nowy na kompanii i w ogóle...

– Trzymajcie go w ryzach – polecił sierżant. – Może jest nowy, ale po was spodziewałbym się czegoś lepszego.

Pomógł Ganny wstać, a potem, zwrócony w stronę Nili, dotknął palcami czoła.

– Panienko, szukamy syna diuka Eldaminse’a.

Guwernantka spojrzała na Nilę. Praczka widziała doskonale, że Ganny jest przerażona.

– Był z tobą – powiedziała.

Nila zmusiła się, aby spojrzeć w niebieskie oczy sierżanta.

– Dopiero co zaniosłam go do łóżka.

– Idźcie – rozkazał żołnierzom. – Znaleźć go.

Natychmiast się oddalili, ale sierżant nadal stał i powoli rozglądał się po kuchni.

– Nie ma go w łóżku.

– Ma zwyczaj błąkać się po domu – tłumaczyła Nila. – Położyłam go właśnie do łóżka, ale jestem pewna, że wystraszył się hałasu. Co się dzieje?

To nie był przypadek. Ci żołnierze dokładnie wiedzieli, czyj to dom. Sierżant wspominał o marszałku polnym. W Adro tylko jeden człowiek miał taki stopień: marszałek polny Tamas.

– Diuk Eldaminse i jego rodzina są aresztowani pod zarzutem zdrady – uświadomił ją sierżant.

Ganny zbladła, wydawało się, że zaraz zemdleje.

Nila poczuła ucisk w dołku. Zdrada. Takie oskarżenie mogło rzutować na całą służbę. Nie było ucieczki. Kiedyś słyszała opowieść o jakimś arcydiuku, bliskim kuzynie Żelaznego Króla, który intrygował przeciwko koronie. Cała jego rodzina oraz wszyscy służący skończyli pod ostrzem gilotyny.

– Możecie odejść w każdej chwili – oznajmił sierżant. – Przyszliśmy tylko po diuka i jego rodzinę. – Marszcząc brwi, podszedł do balii. – Pewnie będziecie chcieli poszukać nowych pracodawców. Jednak, jeśli możecie, powinniście opuścić miasto na przynajmniej kilka dni.

Wetknął papierosa między wargi i podniósł z balii parę spodni.

– Olem! – rozległo się od progu.

Sierżant odwrócił głowę w stronę wchodzącego żołnierza.

– Znalazłeś chłopca? – zapytał, zapominając o balii.

– Nie, ale przyszło wezwanie dla ciebie. Od marszałka polnego.

– Dla mnie? – zdziwił się Olem.

– Masz się natychmiast zameldować u komendanta Sabona.

– W porządku. – Olem zgasił papierosa na kuchennym stole. – Miej oko na Heathla. Nie pozwól mu się szarpać z żadną z kobiet. Jeśli będziesz musiał pozwolić chłopakom napchać kieszenie, żeby ich zająć, zrób to.

– Ale rozkazy...

– Prędzej czy później pokusi ich, żeby złamać któryś rozkaz. Wolałbym, żeby łamali takie, przez które nie zawisną na szubienicy.

– Słusznie.

Olem po raz ostatni rozejrzał się po kuchni.

– Bierzcie wszystko, co tu macie wartościowego, i idźcie stąd – polecił. – Diuk po nic tu nie wróci, więc... – Zanim wyszedł, dotknął czoła, zwrócony w stronę Ganny i Nili.

Więc bierzcie, co chcecie – dokończyła Nila w myślach.

Ganny zerknęła na Nilę, a potem wybiegła na korytarz. Po chwili praczka usłyszała jej kroki dobiegające ze schodów dla służby.

Wyłowiła klucze kamerdynera ze skrytki nad kominkiem i otworzyła szafkę ze srebrami. Wszystko, co chowała pod materacem na piętrze, było nic niewarte w porównaniu z kawalątkiem choćby sztućca, który teraz wsadzała do jutowego worka.

Poczekała, aż z korytarza przestaną dobiegać głosy żołnierzy, i wyciągnęła Jakoba z balii. Pomogła mu zdjąć koszulę nocną, po czym wręczyła parę brudnych spodni oraz koszulę jednego z chłopców do posług. Ubrania były za duże, ale musiały wystarczyć.

– Co robimy? – zapytał malec.

– Zabiorę cię w jakieś bezpieczne miejsce.

– A co z panną Ganny?

– Myślę, że odeszła na dobre.

– A matka i ojciec?

– Nie wiem. Myślę, że chcieliby, żebyś ze mną poszedł. – Wzięła z kąta paleniska garść chłodnych popiołów i wymieszała z wodą na dłoni. – Stój spokojnie – poleciła, rozsmarowując chłopcu popiół na włosach i policzkach. Chwyciła go za rękę i wraz z workiem pełnym sreber zarzuconym na ramię ruszyła w stronę tylnego wyjścia.

Na uliczce za rezydencją czekało dwóch żołnierzy. Nila szła w ich stronę z opuszczoną głową.

– Hej, ty tam – zawołał jeden. – Czyje to dziecko?

– Moje – odparła.

Żołnierz uniósł Jakobowi podbródek.

– Nie wygląda na syna diuka.

– Mamy ich zatrzymać, póki nie znajdziemy chłopca? – zapytał drugi.

– Sierżant Olem powiedział, że możemy iść – powiedziała Nila.

– Dobra – zgodził się żołnierz. – No to idźcie. Dzisiaj w nocy jesteśmy zajęci.

Obietnica krwi

Подняться наверх