Читать книгу Obietnica krwi - Brian McClellan - Страница 9

2
Rozdział

Оглавление

Lajos umiera – oznajmił Sabon.

Tamas wszedł do apartamentów Uprzywilejowanego, Odźwiernego Zakary’ego. Szybko przeszedł przez salon i znalazł się w alkowie – komnacie większej od niejednego kupieckiego domu. Ściany barwy indygo obwieszone były malowidłami, przedstawiającymi dawnych Odźwiernych adrańskiej kamaryli. Drzwi prowadziły stąd do innych pomieszczeń, wychodka, kuchni i osobistego burdelu Odźwiernego. Te ostatnie zostały wyrwane z zawiasów, a pomieszczenie zasłane było drzazgami, nie większymi niż palec.

Z łoża Zakary’ego zdarto pościel, ciało zepchnięto, aby zrobić miejsce dla rannego prochowego maga.

– Jak się czujesz? – zapytał Tamas.

Lajos zdołał tylko cicho zakasłać. Naznaczeni byli wytrzymalsi od większości ludzi, a proch strzelniczy, który teraz krążył w żyłach rannego, sprawiał, że ten nie czuł już bólu. Niewielkie pocieszenie, bo połowy Lajosowego ramienia nie było, a w brzuchu ziała dziura wielkości melona. Cud, że mag jeszcze oddychał. Dali mu pół rożka prochu. Już to tylko powinno go zabić.

– Bywało lepiej. – Lajos kaszlnął ponownie, z kącika ust popłynęła mu krew.

Tamas wyjął chusteczkę i starł szkarłatne krople.

– To nie potrwa długo – powiedział.

– Wiem.

Marszałek ścisnął przyjacielowi dłoń.

– Dziękuję – odpowiedział Lajos samym ruchem warg.

Tamas odetchnął głęboko. Nagle wzrok mu się zamglił. Marszałek zamrugał, póki znów nie zaczął widzieć wyraźnie. Oddech rannego zmienił się w rzężenie. Marszałek już miał puścić dłoń konającego, gdy nagle Lajos ścisnął mu palce. Otworzył oczy.

– Wszystko w porządku, przyjacielu – powiedział. – Zrobiłeś to, co należało. Bądź spokojny. – Spojrzenie uciekło mu w bok, a potem zastygł bez ruchu. Nie żył.

Tamas zamknął zmarłemu oczy, następnie odwrócił się do Sabona. Delivijczyk stał po drugiej stronie komnaty, przypatrując się resztkom drzwi haremu, wiszącym na jednym zawiasie. Marszałek podszedł tam, zajrzał do środka. Żołnierze już godzinę temu przegnali kobiety, zabierając je do innych części pałacu wraz z resztą dziwek Uprzywilejowanych.

– Furia niewiasty – mruknął Sabon.

– W rzeczy samej – zgodził się Tamas.

– Nijak nie zdołalibyśmy tego przewidzieć.

– Im to powiedz. – Marszałek ruchem głowy wskazał cztery ciała, ułożone w rzędzie pod ścianą, a także piąte, które zaraz miało do nich dołączyć. Pięciu prochowych magów. Pięciu przyjaciół. Wszystko przez jedną Uprzywilejowaną, której nie uwzględnili w swoich planach. Tamas właśnie wpakował kulkę w łeb Odźwiernemu, człowiekowi, któremu zwykle ściskał dłoń. Naznaczeni towarzyszyli mu jedynie na wszelki wypadek, gdyby w starcu tliła się jeszcze wola walki. Nie spodziewali się jeszcze jednej Uprzywilejowanej, ukrytej w burdelu. Przeszła przez drzwi niczym brzytwa gilotyny przez melon. Na dłoniach miała rękawice Uprzywilejowanych, jej palce tańczyły, a płynąca z nich magia rozdzierała ludzi Tamasa na strzępy. Prochowy mag mógł bezbłędnie trafić w cel oddalony o mile. Mógł samą myślą prowadzić kulę po najbardziej zawiłej trasie i spożywać czarny proch, aby stać się silniejszym i szybszym od zwykłych ludzi. Niewiele to jednak było warte przeciwko czarom Uprzywilejowanego, rzucanym z niewielkiego dystansu.

Tamas, Sabon i Lajos jako jedyni mieli czas zareagować, a i tak ledwie zdołali odeprzeć jej wściekły atak. Umknęła, a echo niszczycielskich czarów podążało jej śladem przez korytarze pałacu. Zapewne miały na celu zniechęcenie ewentualnego pościgu. Jej ostatni strzał okazał się śmiertelny dla Lajosa, uderzyła jednak na oślep. Równie dobrze Sabon albo nawet sam Tamas mogli umrzeć na łóżku Odźwiernego. Ta myśl zmroziła marszałkowi krew w żyłach.

Oderwał spojrzenie od drzwi.

– Trzeba za nią iść. Znaleźć ją i zabić. Na wolności jest niebezpieczna.

– To zadanie dla pogromcy magów – stwierdził Sabon. – Zastanawiałem się właśnie, dlaczego trzymasz go przy sobie.

– Rozwiązanie, do którego nie chciałem się uciekać – przyznał Tamas. – Żałuję, że nie mam maga, którego mógłbym z nim posłać.

– Jego towarzyszka jest Uprzywilejowaną – odparł Sabon. – Pogromca i Uprzywilejowana powinni stanowić twardy orzech do zgryzienia dla samotnej Uprzywilejowanej z kamaryli.

Wskazał zniszczone drzwi.

– Jeśli chodzi o kamarylę, to nie lubię walczyć fair – odparł Tamas. – I pamiętaj, że jest pewna różnica między członkiem królewskiej kamaryli a wynajętym zbirem.

– Kim w ogóle była ta kobieta? – zapytał Sabon. Zdawało się, że w jego głosie zabrzmiał wyrzut.

– Nie mam pojęcia – warknął Tamas. – Znam wszystkich członków kamaryli. Spotykałem się z nimi, jadałem z nimi. Ona była obca.

Delivijczyk pozostawił gniewne słowa marszałka bez komentarza.

– Jakiś szpieg?

– Raczej nie. Dziewczyny z burdelu są dokładnie sprawdzane. Zresztą nie wyglądała na dziwkę. Była silna, ogorzała. Może kochanka Odźwiernego? Jeszcze jej nigdy nie widziałem.

– Może Odźwierny szkolił kogoś w tajemnicy?

– Nie wolno ukrywać terminatorów. Uprzywilejowani są zbyt podejrzliwi, aby na coś takiego pozwolić.

– I te podejrzenia często mają solidne podstawy – stwierdził Sabon. – Ona jednak nie znalazła się tam bez powodu.

– Wiem. Zajmiemy się nią w stosownym czasie.

– Gdyby byli tutaj jeszcze inni...

– Więcej naszych by zginęło – uciął Tamas. Jeszcze raz policzył ciała, jakby miał nadzieję, że tym razem będzie ich mniej. Pięciu. Pięciu spośród jego siedemnastu magów. – Dlatego właśnie podzieliliśmy się na dwie grupy. – Odwrócił się od zabitych. – Są jakieś wiadomości od Taniela?

– Jest w mieście.

– Doskonale. Wyślę go razem z pogromcą.

– Jesteś pewien? Dopiero co wrócił z Fatrasty. Musi odpocząć, zobaczyć się z narzeczoną...

– Jest z nim Vlora?

Sabon wzruszył ramionami.

– Miejmy nadzieję, że się szybko zjawi. Jeszcze tutaj nie skończyliśmy. – Marszałek uniósł dłoń, aby uciszyć wszelkie protesty. – Taniel może sobie odpocząć, gdy przewrót stanie się faktem.

– Co ma być zrobione, będzie zrobione – powiedział cicho Sabon.

Potem obaj umilkli, myśląc o poległych towarzyszach. Po chwili Tamas dostrzegł uśmiech na pomarszczonej, ciemnej twarzy Sabona. Delivijczyk był zmęczony i wyglądał mizernie, ale się cieszył.

– Udało się nam.

Marszałek ponownie spojrzał na ciała swoich przyjaciół, podkomendnych.

– Tak – powiedział. – Udało. – Zmusił się, by odwrócić wzrok.

W kącie stało malowidło, bohomaz w złoconych ramach, na srebrnym trójnogu, jak na Odźwiernego kamaryli przystało. Przedstawiało Zakary’ego w kwiecie wieku, silnego młodzieńca o szerokich barach i stanowczej minie.

Zakary na portrecie bardzo różnił się od martwego starca skulonego w kącie. Kula trafiła go w głowę, zabijając na miejscu, ale z martwego gardła wydobyło się chrapliwe: „Nie możesz złamać Obietnicy Kresimira”.

Cenka zrobił się biały jak prześcieradło, gdy pierwszy z Uprzywilejowanych wykrzyczał te słowa. Zażądał, by marszałek sprowadził Adamata, tutaj, w samo serce ich zbrodni. Tamas miał nadzieję, że podwładny się mylił. Miał nadzieję, że detektyw niczego nie znajdzie.

Wyszli ze skrzydła zajmowanego przez kamarylę, Tamas przodem, Sabon tuż za nim.

– Potrzebuję nowego ordynansa – oznajmił marszałek po drodze. Te słowa sprawiły mu ból, w końcu ciało Lajosa jeszcze nawet nie ostygło.

– Naznaczonego? – zapytał Sabon.

– Nie możemy poświęcić żadnego. Nie teraz.

– Mam kogoś na oku – odparł Sabon. – Nazywa się Olem.

– Żołnierz? – upewnił się Tamas. Wydawało mu się, że skądś zna to imię. Podniósł rękę, zatrzymując ją tuż pod poziomem oczu. – Takiego wzrostu? Płowe włosy?

– Tak.

– Jaką ma Zdolność?

– Nie musi spać. W ogóle.

– Przydatne – ocenił marszałek.

– Właśnie. Ma też całkiem niezłe trzecie oko, więc może ostrzegać przed Uprzywilejowanymi. Do czasu egzekucji zostanie we wszystko wprowadzony i będziesz go miał u swego boku.

Zdolny nie mógł się równać z prochowym magiem. Ale Zdolni trafiali się znacznie częściej. Ich umiejętności były w zasadzie talentem, a nie mocą magiczną. Ale skoro ten umiał korzystać z trzeciego oka, nadawał się do tej roboty.

Tamas podszedł do okratowanych drzwi kaplicy. Z ciemności przy murze wyłoniło się dwóch żołnierzy z muszkietami gotowymi do strzału. Tamas skinął im głową, wskazał drzwi.

Jeden z wojaków dobył zza pasa długi sztylet i wsunął ostrze pomiędzy skrzydła.

– Zamknął na zasuwę – wyjaśnił, manipulując nożem. – Ale nawet nie zadał sobie trudu, żeby czymś zabarykadować drzwi. Niezbyt się wysilił, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie.

Udało mu się pokonać zamek i wspólnie z towarzyszami pchnęli skrzydła.

Kaplica była ogromna, podobnie jak wszystkie pomieszczenia pałacu. Jednak w przeciwieństwie do pozostałych komnat uniknęła ciągłego odnawiania przy okazji królewskich kaprysów i najpewniej wyglądała tak jak przed dwustu laty. Sufit zdawał się równie odległy co i niebiosa, a w połowie wysokości ścian, między kolumnami, umieszczono loże rodziny królewskiej i możnowładców, tak przestronne, że można by było w nich wóz drabiniasty ustawić w poprzek. Marmurowe kafelki, którymi wyłożono posadzkę, tworzyły zawiłe mozaiki rozmaitych kształtów i rozmiarów, zaś sufit zdobiły malowidła przedstawiające postaci świętych, którzy pod ojcowskim okiem Kresimira opiekują się Dziewięcioma Narodami.

W prezbiterium, na niewielkim podwyższeniu stały dwa ołtarze, a obok nich hebanowa kazalnica. Pierwszy ołtarz, mniejszy i bliższy wiernym, poświęcono Adomowi, świętemu założycielowi Adro. Drugi, większy, obmurowany marmurem i przykryty satyną, wzniesiono ku czci Kresimira. I właśnie obok tego ołtarza kulił się teraz Manhouch XII, władca Adro, wraz z żoną Nataliją, księżną Taronii. Natalija spoglądała ponad ołtarzem, a jej usta poruszały się w cichej modlitwie. Manhouch był blady, oczy miał zaczerwienione, usta zaciśnięte w cienką linię. Szeptał coś rozpaczliwie do biskupa. Zamilkł, gdy Tamas zbliżył się do nich.

– Stój – zawołał biskup do króla, który już zbiegał po schodach podestu, na spotkanie Tamasowi. Na starej twarzy ordynariusza widniało napięcie.

Marszałek patrzył, jak Manhouch zmierza w jego stronę z dłonią schowaną za plecami. Widział burze emocji szalejących na młodej, arystokratycznej twarzy. Dzięki potężnym magom kamaryli Manhouch, mężczyzna dobrze już po trzydziestce, wyglądał jak siedemnastoletni gołowąs. Ów wygląd miał być dowodem na ponadczasowy charakter monarchii, jednak Tamasowi zawsze trudno było brać na poważnie kogoś o aparycji nastolatka. Marszałek zatrzymał się i uważnie spoglądał na króla, który zwolnił, czyniąc ostatnich kilka kroków. Dzieliło go od Tamasa zaledwie pięć, gdy wydobył zza pleców pistolet. Uczynił to płynnym ruchem, z takiej odległości nie mógł przecież chybić – zresztą to właśnie Tamas uczył go strzelać. Jednak sam czyn stanowił odzwierciedlenie faktu, jak dalece władca był oderwany od rzeczywistości. Monarcha pociągnął za spust.

Tamas sięgnął ku broni umysłem i wchłonął moc płonącego prochu. Czuł, jak energia zaczyna krążyć mu w żyłach, rozgrzewając niczym kieliszek dobrej wódki. Przekierował siłę uderzenia na posadzkę, roztrzaskując płytki pod nogami króla. Manhouch odskoczył. Kula wypadła smętnie z lufy, potoczyła się po posadzce i zatrzymała u stóp marszałka.

Tamas zrobił krok do przodu, chwycił broń za lufę i wyjął królowi z dłoni. Zaledwie fragmentem świadomości zarejestrował oparzenie.

– Jak śmiesz. – Pod warstwą pudru wykwitł rumieniec gniewu. – Powierzyliśmy wam swoje bezpieczeństwo. – Drżał lekko.

Tamas spojrzał ponad Manhouchem, na biskupa, wciąż trwającego przy ołtarzu. Stary kapłan opierał się o ścianę, wysoka, haftowana tiara przechyliła mu się na bok.

– Zakładam – Tamas potrząsnął pistoletem – że dostał to od ciebie?

– Nie w takim celu – zaświszczał starzec. Zadarł podbródek. – To miało być dla króla. Żeby mógł honorowo odebrać sobie życie, a nie zginąć z rąk bezbożnego zdrajcy.

Tamas sięgnął zmysłami w poszukiwaniu innych ładunków prochowych, ale żadnego nie znalazł.

– Przyniosłeś tylko jeden pistolet, z jedną kulą – stwierdził. – Grzeczność wymagałaby, byś dał im dwie. – Zerknął na modlącą się królową.

– Nie ważyłbyś... – zaczął biskup.

– Nie zrobi tego! – przerwał mu król. – Nie zabije nas. Nie może. Jesteśmy bożymi wybrańcami. – Drżąc, zaczerpnął głęboko powietrza.

Tamas poczuł drgnienie litości. Wiedział, że Manhouch jest starszy, niż na to wygląda, jednak w rzeczywistości był niczym dziecko. Nie tylko ze swojej winy. Chciwi doradcy, zidiociali nauczyciele, pobłażliwi czarodzieje. Istniało wiele powodów, dlaczego był tak złym – nie, fatalnym – królem. Ale tak czy owak, był królem. Marszałek zdławił współczucie. Manhouch musi ponieść konsekwencje.

– Manhouchu Dwunasty – zaczął marszałek – jesteś aresztowany za całkowite zaniedbanie spraw swojego ludu. Będziesz osądzony za zdradę, sprzeniewierzenie majątku oraz morderstwo poprzez zagłodzenie.

– Sąd – wyszeptał Manhouch.

– Sąd nad tobą już się rozpoczął – oznajmił Tamas. – Jestem twoim sędzią i ławą przysięgłych. Zostałeś uznany za winnego wobec ludu i wobec Kresimira.

– Nie udawaj, że przemawiasz w bożym imieniu! – oburzył się kapłan. – Manhouch jest naszym królem! Uświęconym wolą Kresimira!

Tamas roześmiał się ponuro.

– Szybko wzywasz Kresimira na świadka, gdy ci to odpowiada. Czy to Jego imię masz na ustach, tarzając się w jedwabiach z nałożnicą albo gdy obżerasz się delikatesami, za które mogłoby się pożywić pół setki chłopów? Biskupie, twe miejsce nie jest po bożej prawicy. Kościół już pobłogosławił ten zamach stanu.

Ordynariusz szeroko otworzył oczy.

– Wiedziałbym.

– A czy arcybiskupi mówią ci o wszystkim? Nie sądzę.

Manhouch zebrał się na odwagę i spojrzał Tamasowi w oczy.

– Nie masz żadnych dowodów! Żadnych świadków! To nie jest proces!

Tamas gwałtownie machnął ręką, wskazując świat za murami kaplicy.

– Tam są moje dowody! Ludzie nie mają pracy i głodują. Twoi magnaci chędożą dziwki i jeżdżą na polowania, napełniają talerze mięsem, a kielichy winem, zaś prosty człowiek kona z głodu w rynsztoku. Świadkowie? Planowałeś poprzez Ugody oddać cały kraj Kezowi. Uczyniłbyś nas wasalami obcej potęgi tylko po to, aby umorzono ci długi.

– Bezpodstawne oskarżenia, padające z ust zdrajcy – słabo bronił się Manhouch.

Tamas tylko potrząsnął głową.

– W południe zostaniesz stracony, razem ze swoimi doradcami, królową i setkami krewnych.

– Kamaryla cię zniszczy.

– Oni już zostali straceni.

Król pobladł jeszcze bardziej. Dygotał na całym ciele i osunął się na podłogę. Biskup oderwał się od ściany i uczynił kilka kroków. Tamas przez chwilę spoglądał na Manhoucha, pamięć nieproszona podsunęła mu wspomnienie małego królewicza, sześcio-, może siedmiolatka, którego marszałek kołysał na kolanach. Zdusił tę myśl.

Biskup dotarł do Manhoucha i przykucnął u jego boku.

– To przez twoją żonę? – Spojrzał w górę na Tamasa.

Tak.

– Nie – odparł marszałek głośno. – To dlatego, że Manhouch udowodnił niezbicie, że życie całego narodu nie może zależeć od kaprysów jednego zdegenerowanego głupca.

– Zamierzasz pozbawić tronu władcę pobłogosławionego przez boga, stać się tyranem i nadal twierdzisz, że kochasz Adro? – zapytał kapłan.

Tamas zerknął na Manhoucha.

– Bóg już dawno się od niego odwrócił. Gdybyś nie był taki zaślepiony przez te swoje wyszywane złotem szaty i młode konkubiny, to również byś to zauważył. Manhouch zasługuje na otchłań za swoje zaniedbania względem Adro.

– Z pewnością się tam z nim spotkasz – zapewnił marszałka ordynariusz.

– Nie wątpię, biskupie. Jestem pewien, że w kompanii, jaką tam spotkam, nie będę się nudził. – Tamas upuścił nienabity pistolet u stóp Manhoucha. – Masz czas do południa, aby pojednać się z bogiem.

Obietnica krwi

Подняться наверх