Читать книгу Bogowie Krwi i Prochu - Brian McClellan - Страница 11
Prolog
ОглавлениеUprzywilejowany Robson znieruchomiał z jedną nogą na błotnistym trakcie, drugą na stopniu powozu i z jastrzębim nosem nastawionym na gorący wiatr fatrastańskiego pustkowia. Powietrze było tu wilgotne, śmierdzące, a woń dymu z kominów dalekiego miasta wydawała się sklejać mu nos. Gdyby ktoś mnie widział, pomyślał, mógłby stwierdzić, że wyglądam jak pies łapiący wiatr – choć tylko głupiec ośmieliłby się głośno porównać Uprzywilejowanego do istoty tak niskiej jak pies – i miałby, muszę przyznać, sporo racji.
Magia Uprzywilejowanych dostrojona była do żywiołów i do Nieświata. Dzięki temu Robson oraz wszyscy jego bracia i siostry dysponowali głęboką wiedzą o świecie, której nikt inny nie był w stanie posiąść. Wiedza ta, rodzaj szóstego zmysłu, dawała mu bezcenną przewagę w wielu różnych sytuacjach, ale w tej jedyne, czego doświadczał, to nieokreślony niepokój, przeczucie czegoś groźnego, wywołujące mrowienie w opuszkach palców. Blisko minutę trwał tak nieruchomo z nogą na stopniu, po czym godnie zstąpił na ziemię.
W polu widzenia nie było nikogo. Na południu i na zachodzie farmy i równina zalewowa ciągnęły się aż po horyzont. Od wschodu, od oceanu, wiał słony wiatr, na północy zaś stolica Fatrasty, Landfall, królowała nad krajem z wysokości dwustustopowego wapiennego płaskowyżu. Miasto odległe było o niespełna dwie mile, znajdowało się praktycznie w zasięgu głosu, a obecność tajnej policji lady kanclerz gwarantowała, że z tej strony nie nadejdzie żadne niebezpieczeństwo.
Robson nie oddalał się od powozu. Nałożył rękawice, przez chwilę poruszał palcami. Sprawdzał, czy może nawiązać kontakt z Nieświatem. Wyczuwał zwykłe trzaski i iskry magii, blisko, tuż poza zasięgiem, gotowe poddać się jego woli. Skrzywił wargi w lekkim uśmiechu na myśl o tym, jaką przyniosło mu to ulgę. Choć to przecież zwykły drobiazg, głupstwo! Uprzywilejowanemu rzucić wyzwanie mógł tylko prochowy mag, a ich w Landfall nie było. Skąd więc ten niepokój?
Zbadał okolicę aż po horyzont, drugi raz i trzeci, wytężając wszystkie zmysły. Nic, tylko nieliczni farmerzy i zwykły ruch na gościńcu, omijający jego powóz. Złączył się z Nieświatem lekkim ruchem środkowego palca, jakby pociągał za niewidzialną nić, aż wreszcie zgromadził tyle energii, by otoczyć ciało tarczą stwardniałego powietrza.
Ostrożności nigdy za wiele.
– Jeszcze chwila, Thom – powiedział do stangreta podrzemującego na koźle.
Błoto chlupotało pod butami Robsona na ścieżce, prowadzącej w bok od gościńca, w stronę kilku rozbitych obok siebie brudnych namiotów. Na zdeptanym teraz polu bawełny, na niewielkim wzniesieniu, rozłożono obóz. Robotnicy wynosili ziemię z dziury wygrzebanej w samym jego środku. Im bliżej obozu, tym większy był niepokój Robsona, lecz mag mu się nie poddawał. Wręcz przeciwnie, na widok wychodzącego z namiotu starszego mężczyzny przywołał na twarz chłodny uśmiech.
– Uprzywilejowany Robsonie. – Starszy mężczyzna ukłonił się kilkakrotnie, nim ośmielił się wyciągnąć dłoń na powitanie. – Jestem Cressel. Profesor Cressel. Kieruję pracami wykopaliskowymi. Jestem ci bardzo wdzięczny, panie, że nie zwlekałeś z przybyciem.
Robson potrząsnął wyciągniętą dłonią, notując w pamięci, jak Cressel drgnął i skulił się, czując pod palcami haftowaną tkaninę rękawicy. Profesor był chudy, zgarbiony od wieloletniego ślęczenia nad księgami, łysy z wyjątkiem jednego pasma siwych włosów, a na czubku nosa nosił kwadratowe okulary. Przekroczył już sześćdziesiątkę, był więc o dwadzieścia lat starszy od maga, zdecydowanie górującego nad nim wzrostem i posturą. Na Uniwersytecie Landfall cieszył się doskonałą opinią.
Cressel wyrwał rękę z uścisku Uprzywilejowanego najszybciej, jak na to pozwalała grzeczność. To zaciskał pięści, to je rozwierał, patrząc nieruchomym wzrokiem na gościniec. Wszystko wskazywało na to, że jest płochliwym człowiekiem.
– Otrzymałem informację, że to ważne – powiedział Robson.
Cressel gapił się na niego przez kilka długich chwil.
– Och tak, tak! – zareagował z opóźnieniem. – To bardzo ważne. A przynajmniej wydaje się ważne mnie.
– Wydaje się? Wydaje? Za dwie godziny siadam do kolacji z samą lady kanclerz, a tobie się wydaje, profesorze?
Na czole Cressela pojawiły się krople potu.
– Bardzo mi przykro, Uprzywilejowany. Nie wiedziałem przecież, że...
– Skoro już tu jestem – przerwał mu mag – może powiesz mi, panie, o co chodzi.
Kiedy podeszli bliżej obozu, Robson zauważył, że wokół namiotów stoi w luźnym kręgu kilkunastu strażników, uzbrojonych w muszkiety i pałki. W środku było ich więcej, łatwi do rozpoznania w żółtych kurtkach pilnowali pracujących robotników.
Robson miał poważne zastrzeżenia do obozów pracy. Na ich więźniów nie można było liczyć, słabi z niedożywienia pracowali leniwie, powoli. Fatrasta była jednak obszarem frontowym, więc wysyłano tu więcej kryminalistów i skazańców z Dziewięciu niż gdziekolwiek indziej. Lady kanclerz dawno temu uznała, że jedyne, co dało się z nimi zrobić, to umożliwić im zapracowanie na wolność. Dzięki temu miasto dysponowało zasobami do prowadzenia wielkich prac publicznych, a także mogło wynajmować robotników organizacjom prywatnym, jak w tym przypadku Uniwersytetowi Landfall.
– Czy orientujesz się, panie, co tu robimy? – spytał Cressel.
– Słyszałem, że wykopujecie jakieś pozostałości po Dynizyjczykach – odparł mag. Wszędzie było tego pełno, reliktów po starej cywilizacji, która wycofała się z kontynentu na długo przedtem, nim pojawił się tutaj ktoś z Dziewięciu. Wyrastały w środku parków, służyły za fundamenty domów, a jeśli było coś z prawdy w krążących uparcie plotkach, pod bagnistą równiną otaczającą Landfall znajdowały się kamienne ruiny miasta. Niektóre z wydobywanych pamiątek zachowały nawet ślady starej magii, co czyniło je szczególnie interesującymi dla naukowców i Uprzywilejowanych.
– Tak. Oczywiście, to prawda. A więc do istoty sprawy. – Profesor nadal wykręcał sobie ręce. – Rzecz w tym, Uprzywilejowany Robsonie, że kiedy odkopaliśmy czterdzieści stóp artefaktu, sześciu moich robotników oszalało.
Robson zrezygnował z rozważań nad ekonomiczną sensownością obozów pracy. Spojrzał na profesora z nagłym zainteresowaniem.
– Twierdzisz, panie, że oszaleli?
– Tak. Dostali nagłego ataku gwałtownego szaleństwa.
– Proszę mi pokazać ten artefakt.
Profesor poprowadził maga do wnętrza obozu, ku wielkiej dziurze w ziemi, mającej mniej więcej dwadzieścia jardów średnicy i tyleż samo głębokości. Jej środek wypełniał obelisk o średnicy czterech stóp kwadratowych, otoczony rusztowaniami. Odpadające ze ścian schnące błoto ukazywało gładki szary wapień, bez najmniejszych wątpliwości wydobywany w kamieniołomach zajmujących centrum płaskowyżu Landfall. Po wielkich literach, wyrytych na jednej ze ścianek, Robson rozpoznał język jako starodynizyjski – nic niezwykłego, często spotykało się go na rozsianych po mieście ruinach. Ale poczuł też, jak skręca mu się żołądek. Magia, zawsze obecna na granicach postrzegania świata czarodzieja, znikła, jakby obelisk wywołał w niej nieprzezwyciężoną odrazę.
– Wygląda całkiem zwyczajnie – powiedział głośno. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos, tylko po to, by ukryć drżenie palców. – Po prostu kolejny kawał kamienia, pozostały nam po Dynizyjczykach.
– Myśmy też tak myśleli. – Cressel poprawił umazane błotem okulary. – Ten zabytek nie wydaje się niezwykły, od innych różni się wyłącznie tym, że znajduje się w pewnym oddaleniu od centrum miasta.
– Jeśli nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, dlaczego uparliście się go odkopać? – spytał mag, nie ukrywając rozdrażnienia.
– Osiadł w miękkiej ziemi równiny zalewowej. Istnieje oczywiście problem wody, ale poza tym to miało być łatwe.
– I jest?
– Na razie... tak. – Cressel zawahał się i dodał: – Póki nie zdarzyły się te przypadki szaleństwa.
– A co się właściwie stało?
– Robotnicy. – Cressel machnął ręką w kierunku długiego sznura więźniów, wynoszących kosze ziemi i gruzu po drewnianych rampach i opróżniających je na granicy jamy. – Wysokość obiektu szacujemy na osiemdziesiąt stóp, co czyniłoby go największym ze znalezionych dotychczas w mieście. W zeszłym tygodniu, jakieś sześćdziesiąt stóp w dole, czy raczej dwadzieścia, licząc od podstawy obelisku, odkryliśmy niezwykłe inskrypcje. Tego samego dnia mieliśmy pierwszy przypadek szaleństwa.
– Zbieżność to nie przyczynowość – rzucił mag zirytowany.
– Prawda, oczywiście. Założyliśmy, że ten człowiek doznał udaru cieplnego, ale następnego dnia mieliśmy drugi przypadek. A potem trzeci. Powtarzało się to każdego dnia. Po szóstej ofierze postanowiliśmy skontaktować się z tobą, panie, bo zawsze bardzo interesowałeś się uniwersytetem, więc pomyśleliśmy...
– ...że zrobię wam uprzejmość – dokończył Robson kwaśno. Postanowił zmniejszyć roczną darowiznę na uniwersytet o kilka tysięcy krana. Niech nie myślą o nim, że jest aż taki hojny. Cenił uniwersytet, fascynowało go dążenie do wiedzy, poznania przeszłej i tworzenia przyszłej, ale teraz uczeni posunęli się za daleko. Był przecież człowiekiem zajętym.
– W jakim sensie niezwykłe były te inskrypcje? – spytał.
– Nie zapisano ich w starodynizyjskim. Nikt na Uniwersytecie nie rozpoznał tego pisma. Powinieneś zejść i zobaczyć je na własne oczy, panie. – Cressel, nie czekając, poszedł rampą w dół jamy. – Ciekaw jestem opinii Uprzywilejowanego.
Robson poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie mógł się ruszyć, jakby wrósł w ziemię, a strach ścisnął mu żołądek żelazną pięścią. Nie potrafił powiedzieć, skąd wzięło się to uczucie. Prawie wszystkie starożytne ruiny na tym kontynencie pokryte były napisami w starodynizyjskim. Odkrycie na którymś z obelisków napisów w innym języku miałoby zapewne historyczne znaczenie, ale problemy z odczytaniem inskrypcji to nie powód, żeby się aż tak przestraszyć.
Zastanawiał się, czy zmysły dobrze mu radzą: unikać tego czegoś za wszelką cenę. Przecież to nic wielkiego, powiedzieć Cresselowi „nie”. Mógł nakazać zamknięcie wykopaliska, a obelisk zniszczyć prochem lub magią. Ale Uprzywilejowani nie zawdzięczali swej reputacji powściągliwości.
Robson ruszył do jamy za Cresselem. Schodzili prowizorycznym, chwiejnym rusztowaniem, robotnicy natychmiast ustępowali im z drogi. Już wkrótce stali na ziemi, wpatrując się w punkt odległy o kilka zaledwie stóp od dna. Rzeczywiście, na jednym z kamieni widać było skomplikowaną inskrypcję. Kamień starannie oczyszczono z błota, aż wydawał się niemal biały, a wijące się, ozdobne litery nie przypominały żadnych znanych magowi. Przyglądał się im przez kilka długich chwil.
– Czy te przypadki szaleństwa miały jakąś cechę wspólną? – spytał z roztargnieniem. Za jego plecami słychać było stłumiony odgłos kopania ziemi motykami i łopatami, od którego tu, na dole, wibrowało powietrze.
– Wydaje się, że poddają się mu tylko ci, którzy spędzili tu większą część dnia. Po trzecim przypadku zakazałem straży i pracownikom uniwersytetu schodzenia tu, chyba że jest to absolutnie konieczne.
Ale robotnikom już nie, pomyślał Robson. A co tam. Nauka wymaga ofiar.
Przechylił głowę na bok. Zaczął dostrzegać w inskrypcji pewien porządek. Cressel miał rację, to było jakieś pismo. Ale pismo jakiego języka? Uprzywilejowani w wieku Robsona dysponowali szeroką wiedzą, nieustępującą wiedzy profesorów w ich specjalizacjach, ale Robsonowi nie zdarzyło się widzieć niczego choćby trochę podobnego.
Pismo wydawało się stare, o wiele starsze od powszechnego na otaczających ich zabytkach pisma dynizyjskiego, a dynizyjski był jednym z najstarszych języków znanych współczesnej lingwistyce. Powoli, z wahaniem Robson uniósł dłoń. Sięgnął do Nieświata, by podporządkować sobie chaotyczną magię spoza świata. Ale magia znów usunęła się przed jego dotykiem, musiał walczyć, by utrzymać ją przy sobie blisko, na wypadek gdyby nagle jej potrzebował. Obelisk wydawał mu się w jakiś sposób groźny. Nie chciał dać się zaskoczyć. A kiedy był już pewien, że jest przygotowany na każdą ewentualność, dotknął kamienia z inskrypcją dłonią w rękawicy.
Przez głowę Uprzywilejowanego jak błyskawica przemknęła wizja. Zobaczył mężczyznę, znajomą twarz otoczoną kręconymi jasnymi włosami. Mężczyzna wyciągał ręce, jakby chciał przytulić świat do piersi. Otaczała go biel, jaskrawa i bezlitosna. Robson wcale nie miał pewności, czy biel tę tworzy mężczyzna, czy odwrotnie: biel go pożera.
Oderwał dłoń od obelisku. Wizja znikła, a Robson uświadomił sobie, że drży gwałtownie, a ubranie ma przesiąknięte potem. Cressel przyglądał mu się, wstrząśnięty.
Mag zatarł dłonie. Czubki palców prawej rękawicy znikły niczym spalone, choć skóra pod nią była nietknięta. Pozostawił zaskoczonego Cressela na platformie, a sam wbiegł na górę i popędził do powozu, nie zwalniając ani na chwilę.
– Thom!
Podrzemujący stangret drgnął i obudził się.
– Panie?
– Thom, chcę, żebyś zawiózł informację do lady kanclerz.
– Tak jest, panie. Jaką?
– Powiedz jej, że znalazłem.
Thom podrapał się po głowie.
– I to wszystko?
– Tak, to wszystko. Więcej nie musisz wiedzieć. Dla twojego własnego bezpieczeństwa. Jedź!
Odprowadził wzrokiem powóz, który wjechał na gościniec tak gwałtownie, że niemal zepchnął z niego karawanę mułów i klnącego pod niebiosa handlarza. Robson wyjął chusteczkę. Chciał przetrzeć spocone czoło, ale okazało się, że chusteczka już jest przesiąknięta potem.
– Uprzywilejowany...
Obrócił się. Profesor wreszcie go dogonił.
– Uprzywilejowany... – wydyszał Cressel. – Co się dzieje? Dobrze się czujesz, panie?
– Oczywiście, oczywiście, czuję się bardzo dobrze. – Robson machnął ręką. Poszedł w kierunku obozu. Archeolog natychmiast do niego dołączył.
– Ale... ale wyglądałeś, panie, jakbyś zobaczył ducha.
Robson przypomniał sobie swoją krótką wizję, zatrzymał ją w wyobraźni kilka chwil, zmarszczył brwi.
– Nie, nie ducha – powiedział. – Widziałem boga.