Читать книгу Bogowie Krwi i Prochu - Brian McClellan - Страница 13
1
Rozdział
ОглавлениеZ Fort Samnan pozostały tylko ruiny. Wysoka na dwadzieścia stóp palisada z półbali drewna cyprysowego otaczała niegdyś największą fortyfikację przy zachodnim rozgałęzieniu nurtu rzeki Tristan, a także spore, prosperujące miasteczko handlowe z półobronnym centrum, w którym znajdowały się plac zebrań mieszkańców i budynki urzędowe. Czterdziestostopowe wieże strażnicze strzegły go od strony rzeki i od przeciwnej, gdzie na kilkuset akrach ziemi, osuszonej pod uprawy, powstały duże farmy.
Fort był pomnikiem cywilizacji, wzniesionym pośrodku największych bagien znanego świata, co tylko dodatkowo smuciło Vlorę, patrzącą na to, co z niego zostało. Roztrzaskana wielka brama leżała wewnątrz palisady, niemal całkowicie zniszczonej ogniem artyleryjskim, wieże spłonęły i wciąż się tliły, z drewnianego gródka, który skupił na sobie uwagę artylerii, pozostały drzazgi. Ruiny jeszcze nie dogasły, chmura dymu wznosiła się w gorące, wilgotne popołudniowe powietrze na tysiąc stóp.
Krajobraz po bitwie rzadko budził we Vlorze przerażenie. Zawodowy żołnierz szybko by zwariował, gdyby przerażały go walki, które toczy się przecież jedną po drugiej, ale Vlora zawsze czuła coś w rodzaju smutku, tłumiącego szok. Nadal obecny, choć na granicy świadomości, nie pozwalał jej radować się zwycięską bitwą.
Vlora poczuła znajomy smak dymu na języku. Splunęła w błoto. Przyglądała się żołnierzom w szkarłatnych i niebieskich kurtkach, to wyłaniającym się, to ginącym w jego chmurach. Wynosili zwłoki, gromadzili rozrzuconą broń, przeliczali jeńców, szpital polowy operował rannych. Robiono to szybko i sprawnie, nikt nie rabował, nie gwałcił, nie mordował; dla Vlory był to powód do dumy. Ale jej wzrok ciągle zbaczał na ciała poległych. Jakie będą straty? Po obu stronach?
Przeszła przez wartownię po kawałkach drewna, pozostałościach bramy fortu. Zatrzymała się na chwilę, by przepuścić dwóch żołnierzy z noszami. A potem, kiedy po raz pierwszy zobaczyła wnętrze Fort Samnan, odetchnęła głęboko przez zaciśnięte zęby. Kilka budynków wprawdzie stało, ale i tak nie wyglądał on wiele lepiej od gródka.
Frontowe forty konstruowano tak, by współczesna broń, w tym lekka artyleria, znajdowała się za osłoną fortyfikacji, a Palo z ich łukami i przestarzałymi muszkietami operowali poza umocnieniami. Nigdy odwrotnie.
Nagle kątem oka dostrzegła żołnierza, wychodzącego chyłkiem z na pół zrujnowanego budynku z małym pudełkiem pod pachą. Bardziej zaskoczona niż rozgniewana przechyliła głowę na bok. Próbowała przypomnieć sobie stopień i nazwisko.
– Szeregowy Dobri! – krzyknęła.
Żołnierz, niski człowieczek z wielkim nosem i długimi palcami, podskoczył dobrą stopę i wykonał zwrot, usiłując przy tym ukryć pudełko za plecami.
– Tak jest! – Stuknął obcasami i zasalutował. Udało mu się przy tym upuścić pudełko. Wypadło z niego na ziemię kilka kubków i jakieś srebra stołowe. Vlora milczała, żeby tym bardziej osłabić pewność siebie szeregowego, wzbudzić strach.
– Szukacie właściciela tych cennych sreber, Dobri? – spytała niewinnie.
Widziała, jak Dobri robi wielkie oczy. Nadal salutował, wyprężony, i patrzył wprost przed siebie, ale Vlorze wydawało się, że widzi, jak drży. Podeszła do żołnierza z boku i ignorując leżące na ziemi dobra, obeszła go powoli dookoła. Nosił taki sam mundur jak ona, krwawoczerwoną kurtę ze złotymi guzikami i spodnie z czerwonym lampasem i mankietami. Jak ona miał też mosiężną odznakę w klapie kurty: czako w tle dwóch skrzyżowanych muszkietów. Najemny Oddział Strzelców Wyborowych. Mundur pokryty był pyłem, na rękawach i nogawkach widać było smugi sadzy.
Dobri otworzył usta, zamknął je i westchnął. Wiedział, że przegrał.
– Nie, lady Krzemień. Ja je ukradłem.
– Doskonale! – ucieszyła się Vlora. – Przynajmniej pamiętacie, jak bardzo nie znoszę... łgarzy.
Szybko rozważyła sytuację. Bitwa była krótka, lecz gwałtowna. Dobri jako jeden z pierwszych jej żołnierzy znalazł się za palisadą, gdy tylko artyleria rozbiła bramę. Dobry, odważny żołnierz, tyle że ma lepkie palce.
– Dobri, w tej chwili odniesiecie znalezione dobra do kwatermistrzostwa, a następnie zameldujecie się pułkownikowi Olemowi. Powiecie mu, że zgłaszacie się na ochotnika do czyszczenia latryn. Przez trzy tygodnie. Jeśli pułkownik spróbuje dociekać motywów tej decyzji, na waszym miejscu zachowałabym dyskrecję. Chyba że nad latryny przedkładacie pluton egzekucyjny.
– Tak jest, lady Krzemień.
– Moi strzelcy nie kradną – przypomniała mu Vlora. – Jesteśmy najemnikami, nie złodziejami. Odmaszerować!
Nie spuszczała oka z żołnierza, póki nie pozbierał sreber i nie odszedł wprost do namiotu kwatermistrzostwa za palisadą fortu. Zastanowiła się przelotnie, czy nie uczynić z szeregowego dobrego przykładu, w końcu powinna od czasu do czasu udowodnić czymś, że nie od parady nosi przydomek Krzemień, ale jej ludzie już niemal rok walczyli na pograniczu. Zrozumienie i dyscyplina, trzeba je dobrze wyważyć, bo inaczej pojawia się ryzyko buntu.
– Generał Krzemień!
Odwróciła się. Młody sierżant podchodził do niej od strony zrównanego z ziemią forciku.
– Sierżancie Padnir, w czym mogę być wam pomocna?
Sierżant zasalutował.
– Pułkownik Olem chce z panią rozmawiać, pani generał. Mówi, że to pilne.
Vlora zmarszczyła brwi. Padnir był blady mimo upału i patrzył na nią jakby nerwowo. A tymczasem był to człowiek na ogół spokojny, zrównoważony. Pod trzydziestkę, zaledwie kilka lat młodszy od niej, żołnierz ten, jak wielu innych, którymi dowodziła, wykuł się w wojnie Adro z Kezem. Coś musiało pójść bardzo źle, jeśli o niego chodzi. Ten niepokój...
– Oczywiście. Ja tylko sprawdzam, co się dzieje. Już idę.
Poszła za sierżantem, a następnie oboje skręcili w główną ulicę miasteczka. Vlora zatrzymała się raz, przed szeregiem jeńców, klęczących na poboczu i pilnowanych przez garstkę żołnierzy. Sami Palo, tubylcy Fatrasty, o jaskrawoczerwonych włosach i piegowatych ciałach. Jedno spojrzenie powiedziało jej, że to wieśniacy, nie żołnierze.
Ich grupa opanowała Samnan, zadeklarowała, że fort leży na jej ziemi, po czym zabroniła rządowi Fatrasty wkraczania na „ich teren”. Palo zabili kilkudziesięciu osadników, spalili kilka domów i w zasadzie niczego więcej nie dokonali. Niewiele tego na narodowe powstanie.
Rząd Fatrasty zareagował, wysyłając oddział Vlory, Najemny Oddział Strzelców Wyborowych, z zadaniem stłumienia powstania. Nie pierwszy raz Vlora dostawała takie zadanie i brała je, bo Fatrasta dobrze płaciła. Nie sądziła też, by był to raz ostatni.
Kiedy przechodziła obok, kilku jeńców uniosło twarze, spojrzało na nią pustym wzrokiem. Kilku innych przeszyło ją spojrzeniem przepełnionym nienawiścią, a jeszcze kilku zaklęło w swoim języku.
Zignorowała wszystkie te reakcje. Nie lubiła walczyć z tymi ludźmi, gwałtownymi, ale biednymi i słabo uzbrojonymi. To byli partyzanci i pod dowództwem takiej na przykład tajemniczej Czerwonej Ręki potrafili zadać dokuczliwe straty fatrastańskiej armii, która miała pecha, bo obrali ją sobie za cel. Pojedyncze potyczki, choćby takie jak zdobycie Samnan, przeradzały się w rzezie, tyle że w odwrotnym kierunku.
Tak jak Vlora to widziała, ci biedni głupcy mieli swoje racje. To była ich ziemia. Żyli na niej od czasów, kiedy odeszli Dynizyjczycy, a to było jakieś tysiąc lat temu. Na długo przedtem, nim Kresjanie przybyli z Dziewięciu i rozpoczęli kolonizację Fatrasty. Na nieszczęście dla nich, Palo nie stać było na najemników, choćby i jej strzelców, a rząd Fatrasty jak najbardziej.
Minęła jeńców. W zaledwie kilka chwil później po drugiej stronie gródka zobaczyła pułkownika Olema. Olem miał czterdzieści pięć lat i powoli zaczynał wyglądać na swój wiek, a w jego jasnej brodzie pojawiły się pasma siwizny. Zdaniem Vlory dzięki temu wyglądał szlachetniej. Nosił identyczny czerwono-niebieski mundur co jego towarzysze, ale z pojedynczą gwiazdką w jednej klapie kurty, a odznaką Strzelców Wyborowych, z czako i muszkietami, w drugiej. To była oznaka jego rangi.
– Pułkowniku? – przywitała go Vlora.
– Generał Krzemień. – Olem nie podniósł na nią wzroku. Formalnie był drugim oficerem, w rzeczywistości miał jak Vlora stopień generała adrańskiej armii w stanie spoczynku i połowę udziałów w Najemnym Oddziale Strzelców Wyborowych, a więc byli dokładnie równi rangą. Olem wolał pozostać – formalnie – „pułkownikiem Olemem”, ale w rzeczywistości Vlora zasięgała jego rady równie często, jak on zasięgał jej.
Pułkownik przykucnął z rękami na kolanach. Był czymś wyraźnie zdumiony.
Przed nim leżało skulone ciało starego Palo o piegowatej skórze, pomarszczonej jak suszona śliwka. Z ran postrzałowych i od ciosów zadanych bagnetem ciągle sączyła się krew. Zwłoki tubylca otaczały trupy w mundurach Strzelców Wyborowych, dwadzieścia parę ciał. Rozcięto im gardła i rozpłatano brzuchy. Dwa karabiny złamano czysto, na połowy.
– Co tu się stało? – spytała Vlora.
– Oboje możemy się tylko domyślać.
Pułkownik wyprostował się, potarł zapałkę o pas, osłonił płomyk przed wiatrem i zapalił papierosa. Zaciągnął się powoli, nie odrywał wzroku od ciała starego Palo.
Vlora tymczasem patrzyła na swych martwych żołnierzy. W myślach wymieniała ich imiona: Forlin, Jad, Wellans... To była długa lista. Wszyscy szeregowcy, żadnego z nich nie znała dobrze, lecz mimo wszystko to byli jednak jej ludzie.
– Co to za sukinsyn? – Wskazała starego Palo.
– Nie mam pojęcia.
– On to zrobił?
– Na to wygląda – przyznał pułkownik. – Już wynieśliśmy stąd piętnastu rannych.
To twierdzenie skłoniło Vlorę do zastanowienia. O co tu chodziło? Nic się nie zgadzało. Palo walczyli z furią, ale pod bagnetami regularnego wojska padali jak każdy.
– Jakim cudem jeden stary tubylec pokonał, poranił i pozabijał – w myślach policzyła szybko – niemal czterdziestu najlepszych żołnierzy piechoty na tym kontynencie?
– A to – westchnął pułkownik – jest naprawdę dobre pytanie.
– I...? – Obdarzyła Olema długim, gniewnym spojrzeniem, takim, przed jakim jej ludzie rozbiegali się w poszukiwaniu kryjówki. Pułkownik nic sobie z niego nie robił. Jak zwykle.
– Od chłopców usłyszałem, że poruszał się szybko. Za szybko, żeby wzrok mógł za nim nadążyć. Jak... – Olem dopiero teraz podniósł wzrok i spojrzał wprost w oczy Vlory. – Jak mag prochowy.
Vlora przywołała swoje magiczne zmysły. Szukała w Nieświecie. Jako mag prochowy potrafiła wyczuć każdy ładunek prochu i każdy rożek w promieniu setek jardów, ukazywały się w jej głowie niczym punkty na mapie. Skupiła się na ciele starca. Nie wyczuła ani uncji prochu, ale magię owszem. Wyrafinowaną i taką, o której istnieniu nie miała pojęcia. Jeszcze chwila takiego badania i nagle rozbolała ją głowa. Zamknęła oczy.
– No więc – oznajmiła – to nie był mag prochowy. Ale są w nim ślady magii. Nie potrafię powiedzieć o niej nic konkretnego.
– Nic nie wyczułem – przyznał Olem. Miał własną, pomniejszą Zdolność, pozwalającą mu obywać się bez snu, ale nie potrafił jak Vlora tak łatwo sięgać w Nieświat.
Vlora przyklękła przy ciele. Przyjrzała mu się dokładnie, tym razem bez użycia magii. Włosy starego dawno przestały być rude, a stały się siwe. W sękatych dłoniach nadal ściskał dwa toporki z polerowanej kości. Większość Palo ubierała się zależnie od okoliczności – w dziczy nosili skóry, w mieście może nie od razu marynarki, ale w każdym razie cywilizowane stroje. Ten wojownik nie. Miał na sobie grubą ciemną skórę, z całą pewnością zdartą nie ze ssaka. Była szorstka i twarda, w dotyku przypominała skórę węża.
– Widziałeś kiedyś kogoś odzianego w coś takiego?
– Skóra smoka bagiennego – odparł Olem. – Widziałem zrobione z niej torby i buty, ale to rzecz niezmiernie kosztowna. Trudno ją wyprawić. Nikt nie nosi pełnego stroju ze skóry smoka. – Strząsnął popiół z papierosa. – A ja nigdy nie widziałem tak walczącego Palo. Trochę to niepokojące.
– Trochę – zgodziła się z nim Vlora. Była wstrząśnięta, choć dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Bagna, bagienne smoki, węże, robale i Palo, to wszystko wydawało się wystarczająco złe, ale jakkolwiek by było, to strzelcy zawsze zajmowali miejsce na szczycie łańcucha pokarmowego. Aż do dziś. Jeszcze raz przesunęła palcami po stroju. Wyglądało na to, że stanowi niezłą osłonę przed nożem, a zapewne nawet bagnetem.
– Jest jak zbroja – szepnęła.
– Języki pójdą w ruch – zwrócił jej uwagę Olem. – Mam pilnować, żeby plotki się nie rozchodziły?
– Nie – zdecydowała Vlora. – Niech ludzie plotkują sobie do woli. Ale wydaj rozkaz, żeby jeśli zobaczą kogoś tak odzianego, zwarli szyki i trzymali go na odległość bagnetu. I żeby ktoś natychmiast mnie zawiadomił.
Olem zmarszczył brwi.
– Sądzisz, że pokonasz kogoś, kto pokonał tylu żołnierzy?
– Nie mam pojęcia, ale niech będę przeklęta, jeśli pozwolę jakiemuś byle Palo rżnąć moich ludzi jak szynkę na święto. Zawsze mogę wsadzić mu kulę w łeb z trzydziestu kroków.
– A jeśli zjawi się ich więcej niż jeden?
Vlora przeszyła pułkownika gniewnym spojrzeniem.
– Jasne. – Olem rzucił papierosa na ziemię, przydepnął niedopałek. – Sformować się, wezwać generał Krzemień.
Przez kilka minut stali jeszcze oboje w milczeniu. Ciała wywieziono, oddział specjalny zdołał wygasić ogień. Gońcy dostarczyli meldunki, na zgliszczach jednej z wież ustawiono maszt, na który wciągnięto flagę Fatrasty, jasnożółtą z zielonymi rogami, a pod nią także mniejszą, czerwono-niebieską chorągiew Najemnego Oddziału Strzelców Wyborowych.
Koń niosący kurierkę przejechał przez wyrwę w palisadzie, w której kiedyś znajdowała się brama. Prowadzony wprawną ręką przebił się przez tłum i chaos, nieodłącznie towarzyszące zaprowadzaniu porządku po bitwie. Kobieta w siodle przyglądała się otoczeniu obojętnie, wydawała się nawet znudzona, a kiedy zobaczyła klęczących na ulicy Palo, uśmiechnęła się z nieukrywaną złośliwością. Vlora nigdy jej przedtem nie widziała, ale żółty mundur mówił sam za siebie. Przed chwilą wciągnęli na maszt flagę dokładnie tego koloru. Goniec należała do regularnych formacji armii Fatrasty.
Niemal naparła koniem na Vlorę i Olema. Patrzyła na nich z tym samym kpiącym uśmiechem, jak przylepionym do warg. Nie zasalutowała, nie przywitała ich ani słowem.
– Ty jesteś generał Krzemień?
– A kto pyta?
– Rozkazy od lady kanclerz. – Goniec podała im wyjętą spod kurtki kopertę. Odebrał ją Olem, rozdarł, wygładził papier na brzuchu. Kurierka zawróciła koniem w miejscu i natychmiast, bez słowa, opuściła fort przez bramę główną. Fatrastańscy regularni żołnierze cieszyli się opinią aroganckich dupków, ale nawet wśród nich Vlora nieczęsto spotykała dupków aż tak aroganckich. Poklepała rękojeść pistoletu.
– Pewnie byłoby to bardzo nieprofesjonalne strącić jej teraz kapelusz z głowy? – spytała.
– Bardzo – przytaknął pułkownik, nie przerywając lektury rozkazu.
– Przeklęta fatrastańska armia powinna nauczyć się wreszcie okazywać szacunek tym, którzy odwalają za nią całą robotę.
– Niech cię pocieszy, że zarabiasz znacznie więcej od niej. – Olem podał Vlorze papier. – Powinnaś przeczytać.
– O co chodzi? – spytała.
– W Landfall mają problem. Wzywają nas do powrotu.
Vlora miała ochotę zatańczyć. Landfall było wilgotne i cuchnące, owszem, ale jak każde nowoczesne miasto miało też swoje zalety. Można było przyzwoicie zjeść, pójść do teatru, nawet wziąć kąpiel. No i znalazłaby się daleko od tych przeklętych bagien i – spojrzała na ciało starca, wynoszone dopiero teraz – przeklętych Palo. Ulga szybko jednak ustąpiła miejsca podejrzliwości.
– Jaki problem?
– Tego nie napisali.
– Oczywiście! – Vlora przygryzła dolną wargę. – No dobrze, kończymy sprzątanie. Jeńców niech nasi ludzie odprowadzą do Planth. Reszcie zapowiedzieć, że wyruszamy o świcie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.