Читать книгу Bogowie Krwi i Prochu - Brian McClellan - Страница 11

1
Rozdział

Оглавление

W dzieciństwie generał Vlora Krzemień słyszała opowieści o obozach dla uchodźców, powstałych w czasie wojen gurlańskich. Pustoszały wówczas miasta, ich mieszkańcy przenosili się z miejsca na miejsce, miliony ludzi uciekały przed wojną, a bywało, że z domów wyrzucali ich żołnierze własnej armii. Obozy te – tłumaczono jej – to przybytki nędzy i cierpienia, wszechobecnych epidemii i głodu, niepogrzebanych trupów i ludzi żyjących w ciągłym strachu przed nadejściem kolejnej armii.

W najgorszych koszmarach nie śniła, że pewnego dnia zostanie dowódcą takiego obozu... pod każdym praktycznym względem.

W tej chwili Vlora stała na łagodnym wzgórzu z widokiem na dolinę rzeki Hadshaw. Patrzyła na ginący w oddali, wijący się wąż wozów, namiotów i ognisk, na których gotowano posiłki. Wczesnym rankiem powietrze już było gorące, wilgotne, a ona mogła myśleć wyłącznie o liczbach, które kwatermistrz przekazał jej zaledwie przed godziną. Po przeliczeniu okazało się, że z Landfall udało się uciec trzystu tysiącom ludzi, jednej trzeciej populacji miasta. Z tych trzystu tysięcy dwieście dwadzieścia tysięcy maszerowało w tej chwili doliną w stronę Redstone.

A jej ludzie? Jej ludzie, w tym Szaleni Lansjerzy i miejski garnizon, dostali podczas obrony miasta niezłe lanie. Obecnie miała pod komendą dziesięć tysięcy żołnierzy, jeden na dwudziestu dwóch uchodźców. Jak, na Adoma, miała w tej masie wprowadzić porządek? A skoro o tym mowa, jak miała jej bronić?

Koniec z wątpliwościami! Vlora jeszcze raz dokładnie przyjrzała się obozowi. Obserwowała żołnierzy chodzących wzdłuż brzegu rzeki, budzących ludzi, powtarzających, że pora ruszać w drogę. Od czasu bitwy o Landfall minęły trzy tygodnie, choroby zaczęły się już szerzyć, wielu jej najemników cierpiało na dyzenterię. Brakowało żywności i lekarstw. Większość mieszkańców uciekała w panice, zabierając ze sobą to, co miało wartość materialną, a nie to, co przydatne w długiej drodze.

Spojrzała na stojącego obok niej bez ruchu, milczącego, cierpliwego mężczyznę. Olem nie był wysoki, zaledwie kilka cali wyższy od niej. Miał jasne włosy i siwiejącą brodę. Utykał, a prawą rękę nadal nosił na temblaku, bo podczas walki o miasto został postrzelony. Dysponował Zdolnością, magiczną umiejętnością, dzięki której nie musiał spać, lecz mimo to był wyraźnie zmęczony, w kącikach oczu miał głębokie zmarszczki, a jego ściągnięta twarz była widomym dowodem, że się boi. Chętnie rozkazałaby mu, żeby odpoczął, ale wiedziała, że Olem tego rozkazu nie wykona.

Vlora nie miała pojęcia, jak poradziłaby sobie bez niego.

– Co z Dynizyjczykami? – spytała, patrząc nie na obóz, lecz na przebytą drogę. Landfall leżało około sześćdziesięciu mil na południowy wschód. Maruderzy nadal się na niej tłoczyli. Jej armia rozlokowała się blisko. Szła w tylnej straży, strzegła uchodźców przed bezpośrednim zagrożeniem.

Olem zaciągnął się papierosem, wypuścił dym przez nos, a potem odpowiedział, jak zwykle krótko, rzeczowo.

– Mamy informacje wyłącznie o małych oddziałach zwiadowczych. Obserwują nas, to oczywiste. Mam wrażenie, że są w tej chwili zajęci przejmowaniem pełnej władzy nad miastem i my ich niezbyt interesujemy. Na razie.

Vlora spojrzała na niego z kwaśną miną.

– Mogłeś darować sobie to „na razie”. Brzmi groźnie.

Olem zachował niewzruszoną powagę.

– Zawsze przekazywałem ci fakty i tylko fakty. Jest faktem, że Dynizyjczycy zostawili nas w spokoju. Nie wyobrażam sobie, żeby to nie miało się zmienić. Na mój rozkaz w patrolach jeżdżą dragoni, mają rozbić choć jeden z tych oddziałów zwiadowczych, ale na razie nie ujęli języka.

Vlora zaklęła w myśli. Musiała przecież wiedzieć, co się dzieje w mieście. Pod jej dowództwem bitwa o Landfall zakończyła się zwycięstwem... Ale właśnie wtedy pojawiła się druga, większa dynizyjska armia. Wiedziała o niej tyle, że rozpoczęła operację lądowania w pobliżu miasta, i nic więcej. Brak informacji wywiadowczych. Jak wielka jest ta armia? Czy prowadzi działania ofensywne? Zdobywa teren? Czy może priorytetem jest ufortyfikowanie Landfall? Czy dysponuje większą liczbą magów, Uprzywilejowanych i Kościanych Oczu?

Obok zapewnienia uciekinierom jedzenia i środków medycznych najważniejszą rzeczą była właśnie informacja. Vlora musiała wiedzieć, czy Dynizyjczycy prowadzą operacje pościgowe. Musiała także wiedzieć, czy w ich kierunku nie przesuwa się armia Fatrasty, bo to spowodowałoby nowe komplikacje.

– Mamy jakieś wiadomości od Lindet?

Olem zacisnął wargi.

– Żadnych oficjalnych. Przyjęliśmy niemal dwa tysiące Czarnych Kapeluszy. Jak się wydaje, żaden z nich nie dostał rozkazów, nikt też nie wie o twoim konflikcie z ich lady kanclerz. Na mój rozkaz sformowali policję obozową.

Olem potrafił zapewnić zajęcie – i dopilnować organizacji – nawet największej armii. Vlorę niezmiennie zdumiewał ten jego talent.

– Masz cierpliwość świętego, ale proszę, nie spuszczaj z nich oka. Każdy, dosłownie każdy, może być szpiegiem Lindet. Opuszczając Landfall, wyprzedziła nas o dwa kroki, ale prędzej zjem swój kapelusz, niż uwierzę, że nie pozostawiła w mieście oczu i uszu.

– Możesz zjeść i mój – zgodził się Olem. – Mam wśród nich swoich ludzi. Jeśli da się utrzymać porządek, ja go utrzymam. Wiesz, że Styke otwarcie rekrutuje wśród nich? Uzupełnia szeregi Szalonych Lansjerów.

Vlora prychnęła z rozbawieniem.

– I pewnie odnosi sukcesy?

– Większe, niż się spodziewałem. Nim podpiszą kontrakt, każe im wypowiedzieć przysięgę posłuszeństwa lady kanclerz. Prawie wszystkie Czarne Kapelusze są na nią wściekłe, bo zostawiła ich samych sobie, bez rozkazów. Przyciągnął już prawie stu.

– I niech Adom okaże litość szpiegom, jeśli jacyś mu się trafią.

Vlora zawahała się. Śledziła wzrokiem konnych, jadących jeden za drugim wzdłuż przeciwległego brzegu rzeki. To byli jej ludzie, dragoni, z wysokimi hełmami swojej formacji na głowach i w karmazynowych mundurach z niebieskimi wyłogami, uzbrojeni w proste miecze oraz karabiny w olstrach.

– Czyżbym popełniła błąd, powierzając Styke’owi dowodzenie całą moją jazdą? – spytała.

– Nie... nie sądzę – odparł Olem.

– A jednak się zawahałeś.

– Doprawdy?

Vlora założyła ręce na plecy, żeby nie skubać nerwowo klap munduru.

– Lindet ostrzegła mnie, że jest potworem i nie da się kontrolować.

– Mam nieodparte wrażenie – Olem rzucił papierosa na ziemię, przydeptał go butem – że Lindet uważa za prawdę to, co jej akurat odpowiada. Ale jeśli nawet Styke jest potworem, to jest teraz naszym potworem.

– I znowu, marna to pociecha.

Vlora spróbowała opanować gonitwę myśli. Mnóstwo ich miała, biegły we wszystkich możliwych kierunkach, a na pewno wiedziała tak mało, że doprowadzało ją to do szaleństwa. Wystarczająco wiele kłopotów miała z własną armią – z zostawionymi samym sobie Czarnymi Kapeluszami, garnizonem miejskim, Szalonymi Lansjerami oraz najważniejszą jej częścią: najemnikami, z którymi przybyła tu z Adro.

– Nic ci nie jest? – spytał Olem cicho.

– Nic mi nie jest – uspokoiła go. – Tylko że... no... dużo się dzieje.

– Przecież wiesz, że nie ty jesteś odpowiedzialna za uchodźców – przypomniał jej pułkownik, nie po raz pierwszy.

– Jestem za nich odpowiedzialna.

– A to dlaczego?

Vlora poszukała w głowie właściwej odpowiedzi na to pytanie. Zastanawiała się, co na jej miejscu zrobiłby marszałek polny Tamas, i uświadomiła sobie, że przemaszerowałby z oddziałem do najbliższego niezajętego jeszcze portu i wykupił miejsce dla wszystkich na pierwszym odpływającym statku. Kontrakt już jej przecież nie obowiązywał. No, ale ona nie była Tamasem. Poza tym były lepsze powody, by pozostać w tym kraju, niż ćwierć miliona uchodźców.

– Bo nikt inny nie przyjmie za nich odpowiedzialności – powiedziała głośno.

– Ludzie zaczynają pytać, kto im teraz zapłaci ich garść krana.

Kolejny problem z tysiąca. Rozgoryczona miała ochotę powiedzieć żołnierzom, żeby raczej martwili się o to, czy opuszczą Fatrastę żywi, nie o wypłatę, no ale nie powinna być dla nich za ostra. Najemnicy to najemnicy.

– Wypisz im listy kredytowe zabezpieczone na moich aktywach.

– Już to zrobiłem.

– Nie pytając mnie o zdanie?

Olem uśmiechnął się skąpo. Sięgnął do kieszeni po tytoń i bibułki.

– Założyłem, że dostanę taki rozkaz, prędzej czy później. Ale nawet ty nie możesz płacić im w nieskończoność.

– Coś wymyślę.

Vlora machnęła ręką lekceważąco, jakby w ogóle się tym nie przejęła, mimo że zamartwiała się tak, że nie spała po nocach. Nagle coś przyszło jej do głowy. Spojrzała na obóz.

– Wiesz, od dawna nie widzę ani Taniela, ani Ka-poel. Gdzie oni się podziali?

– My wyszliśmy z miasta, oni w nim zostali.

Vlora zmarszczyła brwi.

– O tym też nic mi nie powiedziałeś.

– Wręcz przeciwnie, powiedziałem. Nawet dwa razy. I dwa razy upewniałaś mnie, że słyszałaś każde moje słowo.

– Kłamałam. – Vlora poczuła się jeszcze gorzej. Jej związek z Tanielem należał do burzliwych, ale w trudnych chwilach dobrze było mieć go pod ręką i nie tylko dlatego, że w walce wart był tyle, co cała armia. – Dlaczego zostali? Zbierają informacje?

Olem wzruszył ramionami. Wahał się chwilę, jednak w końcu powiedział:

– Jasne, że znasz Taniela od bardzo dawna, lecz nie zapominaj, że oni oboje mają swoje sprawy do załatwienia.

To nie było słowa, których Vlora potrzebowała w tej chwili i które chciałaby usłyszeć. Taniel był kimś więcej niż kochankiem z dawnych lat – także przyrodnim bratem i przyjacielem z dzieciństwa. Instynkt kazał Vlorze mu ufać, ale długa kariera wojskowa i znajomość polityki przypominały, że minęło trochę czasu i że wiele się zmieniło.

Choć przy tym wszystkim, co się wokół działo, nieoczekiwane zniknięcie Taniela było najmniejszym z jej problemów. Vlora przeczesała palcami zmierzwione włosy. Kiedy wzięła ostatnią normalną kąpiel? Osobiste wygody muszą zaczekać, to nie była właściwa pora na marzenia.

– Potrzebuję informacji.

– Być może coś mamy. – Olem wskazał palcem gońca, wspinającego się pospiesznie na pagórek.

– Z pewnością nic istotnego. – Vlora nie kryła irytacji. – Pewnie jakiś kretyn, komisarz miasta, domaga się przydziału środków, które podobno ukrywamy przed uchodźcami. Jeszcze jeden.

– Założę się, że to ważne.

– A ja założę się, że nie.

– Założysz się? O ten zapasowy woreczek tytoniu, który trzymasz pod mankietem lewego rękawa kurtki?

– Oczywiście. – Vlora nie spuszczała wzroku ze zbliżającego się kuriera. Młoda kobieta w stopniu szeregowca podeszła do nich, wyprężyła się i zasalutowała.

– Pani generał – zameldowała – przynoszę wiadomość od kapitana Davda.

Vlora zerknęła na Olema.

– To ważne? – spytała.

– Tak jest! Kapitan informuje, że zaobserwował oddziały pościgowe Dynizyjczyków.

Vlora gwałtownie wciągnęła powietrze. Ogarnął ją znajomy niepokój, bowiem ta wiadomość oznaczała, że nadchodzi bitwa, że będą ginąć żołnierze i poważnie zagrożone zostanie życie uchodźców. Ale przynajmniej widziała już wroga.

Wyjęła kapciuch zza mankietu. Wręczyła Olemowi, nie zaszczycając go spojrzeniem. Cwaniaczek.

– Zaprowadź mnie do kapitana Davda – rozkazała.


Dolinę Hadshaw zdążono ucywilizować. Puszczę, porastającą tę część Fatrasty, zrąbano przed wiekami, pozostała po niej ziemia twarda i skalista, bardzo różniąca się od rozciągających się bliżej miasta mokradeł i żyznych plantacji na zachodzie. Tu i tam widać było skupiska wielkich farm, otoczonych murkami wzniesionymi przez farmerów z zebranych z pól kamieni. Gdzieniegdzie wyrastały skaliste pagórki porośnięte przez rzadkie kępy igliczni. Z takiego właśnie poręcznego punktu obserwacyjnego korzystało w tej chwili dwoje oficerów. Przyklękli za wielkimi głazami, dającymi im dobrą osłonę.

Kapitan Davd miał dwadzieścia kilka lat, ciemne włosy i dziecinną twarz bez cienia zarostu. Poplamionymi prochem palcami stukał w łoże starego garłacza. Vlorę przywitał skinieniem głowy. Obok niego leżała starsza kobieta o siwiejących ciemnoblond włosach, Norrine. Oparła karabin o gałąź i patrzyła wzdłuż lufy. Szukała wzrokiem celu, który tylko ona była w stanie dostrzec.

Zawodowy żołnierz zdziwiłby się pewnie, widząc dwoje kapitanów przeprowadzających zwiad, lecz w rzeczywistości nie było w tym nic niezwykłego. Jak sama Vlora – i Davd, i Norrine byli magami prochowymi. Przyjęcie odrobiny czarnego prochu dawało im większą siłę i szybkość, poprawiało wzrok i słuch. Byli idealnymi zwiadowcami. Vlora wykorzystała doświadczenia swego mentora, nadała pozostającym pod jej dowództwem magom prochowym stopnie oficerskie wraz z dodatkowym przywilejem: odpowiadali tylko przed nią.

Oprócz doskonałej przydatności do funkcji zwiadowczych magowie prochowi mieli jeszcze jedną zaletę: potrafili strzelać z broni palnej na fantastyczne odległości z celnością właściwą tylko im.

– Norrine ma na celowniku oficera. – Davd szeptał, lecz i tak nie był w stanie ukryć podniecenia. – Jedno słowo, a Dynizyjczycy będą mieli jednego zakutego łba mniej do wydawania rozkazów.

Vlora prychnęła. Wśród jej ludzi przyjęło się nazywać agresorów „zakutymi łbami” ze względu na używane w ich armii hełmy przedziwnego kształtu. Powstrzymała Norrine, delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Może najpierw powiecie mi, co się dzieje, a potem zaczniecie zabijać?

Davd miał bardzo zawiedzioną minę. Norrine pokazała Vlorze wyprostowany kciuk, ale cały czas trzymała cel na muszce.

– No więc...?

Młody kapitan zrobił Vlorze miejsce obok siebie. Położyła się na twardej ziemi między zwiadowcami. Wyjrzała nad kryjącym ich głazem. Z kieszeni na piersi wyjęła ładunek prochu, rozcięła papier paznokciem, przyłożyła go do dziurki od nosa i niuchnęła.

Jej zmysły rozjaśniły się nagle, dźwięki, kolory i zapachy nabrały niezwykłej ostrości, a obrazy zbliżyły i wyostrzyły. Vlora powiodła wzrokiem wzdłuż Szlaku Hadshaw, aż w jej polu widzenia znalazł się oddział żołnierzy. Trans prochowy pozwolił generał widzieć szczegóły niczym z odległości pięćdziesięciu jardów. Przede wszystkim oceniła siły przeciwnika. Duża praktyka pozwoliła oszacować liczebność oddziału na blisko pięciuset żołnierzy, znajdujących się w tej chwili dwie mile od nich. Wszyscy mieli na sobie srebrne napierśniki i jaskrawoniebieskie mundury dynizyjskich formacji. Blisko połowę stanowili konni. To była nowość, podczas ataku na Landfall Dynizyjczycy nie mieli konnicy.

Oddział przemieszczał się szybko, wierzchowce kłusowały, żołnierze biegli truchtem. Od czasu do czasu do oddziału dołączali inni jeźdźcy. Wyłaniali się zza wzgórz na wschodzie lub przebywali rzekę brodem od zachodu. Gońcy doręczali rozkazy, a następnie przekazywali wieści na południe.

– Straż przednia – powiedziała Vlora głośno.

– Regularnie dostarczająca meldunki – przytaknął Davd. – Założę się, że wyprzedzają siły główne o zaledwie kilka mil. Badają teren i pewnie chcieliby zaangażować nasze odwody.

– Jak na straż przednią, poruszają się bardzo szybko – zauważyła Vlora.

– Trudno zaprzeczyć.

Vlora odetchnęła głęboko, urywanie. Jej armię – i uchodźców, których strzegła – od oddziałów pościgowych Dynizyjczyków dzieliło tylko pięć mil. Jeśli ich siły główne poruszają się w tempie awangardy, do bitwy może dojść jeszcze dziś, przed zapadnięciem nocy. Jeśli nie będą się spieszyć, ma dwa dni na przygotowania. Vlora nie mogła się zdecydować, czy ma poganiać uchodźców, nadrobić jeszcze kilka mil przed zachodem słońca, idąc w tylnej straży, czy też lepiej będzie od razu zająć stanowisko obronne.

– Wy dwoje, potrzebuję informacji. Armia przeciwnika ma być obserwowana przez cały czas, muszę znać jej liczebność i wiedzieć, jak szybko maszeruje. Nie życzę sobie żadnej strzelaniny. Nie dajcie się zauważyć.

Z tymi słowy Vlora odczołgała się przez krzaki i wróciła do gońca, z którym tu przyszła.

– Nawiązaliśmy kontakt z nieprzyjacielem – oznajmiła. – Dopilnuj, by ktoś przygotował mi karabiny, a potem poinformuj majora Gustara i pułkownika Styke’a, że mają zmiażdżyć straż przednią.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bogowie Krwi i Prochu

Подняться наверх