Читать книгу Bogowie Krwi i Prochu - Brian McClellan - Страница 9

Оглавление

Prolog

Orz stał u stóp wąskiej schodni, wystawiając twarz na promienie słońca, wpadające przez otwarty luk. Słyszał stłumiony krzyk mew, czuł łagodne kołysanie statku, zacumowanego przy wybrzeżu. Od kilku miesięcy krzyk i kołysanie stały mu się aż za dobrze znane.

– Idź!

Obejrzał na stojącego tuż obok żołnierza w hełmie bez przyłbicy, trzymającego w dłoni krótką pikę, ceremonialną broń gwardzistów Kościanych Oczu. Ciekawe, gdzie też jesteśmy, pomyślał przelotnie. W jakim porcie zawitało tym razem jego pływające więzienie? Była też kwestia ważniejsza: który Kościane Oko będzie się na niego gapił?

Kościane Oczy przypominali Uprzywilejowanych, ich ogromna potęga też zamykała się w kruchym ludzkim ciele, które można było zniszczyć tak łatwo, jak łatwo jest stłuc porcelanową wazę. Kościane Oczy byli śmiertelni. Ten gwardzista był śmiertelny. Orz wyobraził sobie, że idzie przez statek, morduje każdego, kogo spotka na drodze, a potem skacze za burtę, dopływa do brzegu i znika.

– Nie mamy całego dnia. – Żołnierz szturchnął go piką w krzyże. – Ruszaj się.

Orz chrząknął. Szedł schodnią powoli, stopień po stopniu, pilnując, by ciężar łańcuchów nie pozbawił go równowagi, bo gdyby spadł, to na nastawione ostrze. Żelazne kajdany podzwaniały za każdym krokiem, ocierały nagą skórę. Trwało to kilka chwil, ale w końcu Orz wydostał się na światło dzienne.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Stał, mrugając niezbyt przytomnie. Żołnierz popchnął go, popędził, otoczyło ich jeszcze kilku gwardzistów i tak przeprowadzony został, na pół ślepy, pokładem i kolejną schodnią, wprost na forkasztel. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Orz strącił ją ruchem barku, odwrócił się, wbił wzrok w nieznany mu brzeg, choć bardzo bolały go oczy. Zobaczył miasto, zajmujące cały wielki płaskowyż, i budynki niezwykłych kształtów. Omal nie zadławił się własnym oddechem. Podczas długiej, samotnej podróży był pewny, że przenoszą go do innego dynizyjskiego więzienia... ale nie. Czytał książki i wiedział, że na całym świecie jest tylko jedno takie miasto, zbudowane na nadmorskim płaskowyżu.

Landfall.

Zabrakło mu czasu na zastanawianie się. Ktoś chwycił łańcuchy, szarpnął za nie, pociągnął Orza na drugi koniec forkasztelu i rzucił na kolana. Tak jak go tego nauczono, Orz zignorował ból. Podniósł wzrok na Kościane Oko. Podejrzewał, że to będzie właśnie on.

Jeszcze nigdy nie znalazł się tak blisko starego człowieka, siedzącego sztywno na stołku, popijającego z porcelanowej czarki, ale znał go z opisu i z reputacji. Ka-Sedial był kuzynem cesarza w drugiej linii, jego głównym doradcą i, co nie stanowiło tajemnicy dla nikogo, szarą eminencją. Jako Kościane Oko doszedł do władzy po bardzo wielu trupach, a jego dziełem było między innymi zakończenie wojny domowej w Dynizie.

Na Orzu nie robiło to wrażenia. Był człowiekiem-smokiem, a to znaczy, że niewiele było rzeczy robiących na nim wrażenie.

Ka-Sedial dopił herbatę. Oddał filiżankę słudze, złożył dłonie na kolanach i zapatrzył się w morze. Orz zdążył nabrać przekonania, że jest celowo ignorowany, kiedy za jego plecami rozległ się znajomy dźwięk, brzęczenie kajdan. Na kolana rzucono drugiego więźnia, potem trzeciego i następnego, aż przed Ka-Sedialem klęczało sześcioro mężczyzn i kobiet. Orz znał tylko dwoje z nich, ale wszyscy nosili czarne tatuaże i wszyscy mieli ciała twarde jak kamień.

Wszyscy byli jak on.

– Cóż za obiecujące spotkanie – powiedział spokojnie.

Ka-Sedial powoli odwrócił głowę, przeniósł wzrok z morza na twarze więźniów. Przemówił cichym głosem, Orz musiał wytężyć słuch, by złowić jego słowa przez skrzyp i trzaski, towarzyszące kołysaniu statku, i krzyk mew.

– Czy wiecie, co was łączy?

Wszyscy byli ludźmi-smokami, ale nie taką odpowiedź chciał usłyszeć mag. Orz spojrzał w jedną, potem w drugą stronę, na pięcioro towarzyszy niedoli. Kobiecie po lewej długie, brudne rude włosy zakrywały prawie całą twarz, ale wiedział, że ma bliznę powyżej i poniżej lewego oka. Ji-Karnari. Przed siedmioma laty z nieznanych mu powodów zbezcześciła świątynię Kościanych Oczu. Mężczyzna po prawej, smukły, niewysoki Ji-Matle, dostał zadanie strzeżenia jednej z kuzynek cesarza. Przespał się z nią.

Nikt się nie odzywał. Orz odchrząknął.

– My wszyscy zhańbiliśmy się w oczach naszego władcy.

– Doskonale. – Ka-Sedial wstał. Orz nie zdołał powstrzymać uśmiechu, bo w tej chwili mag wyglądał bardzo staro i krucho. Mógłby go złamać jak suchą gałązkę, gdyby nie kajdany. Kościane Oko dostrzegł ten uśmiech, zrobił krok w jego stronę.

– Powiedz mi, Ji-Orzu, jaką to ty popełniłeś zbrodnię?

Orz zamknął oczy. Myślał o latach spędzonych w lochu, o braku swobody ruchów, o wiecznej obserwacji, jakby był wściekłym psem, którego właściciel nie chce się pozbyć.

– Nie pochyliłem głowy przed moim panem.

– A dlaczego jej nie pochyliłeś?

– Bo nie jest moim panem.

Na te słowa Ka-Sedial westchnął ciężko, niczym troskliwy dziadek. Wskazał gestem odległy brzeg i miasto na płaskowyżu.

– Skończyła się wojna domowa. Twój fałszywy cesarz nie żyje. Rządy obu stron zawarły porozumienie. Nasze wojny prowadzimy teraz jak należy, za granicami. Przybyliśmy do Fatrasty, by odzyskać ziemie niegdyś należące do nas. Przybyliśmy tu, by znaleźć boga. Dokonaliśmy tego wspólnie. Zjednoczeni. – Kościane Oko westchnął jeszcze raz. Pokręcił głową niczym zawiedziony nauczyciel. Orz poczuł gniew. Mimo wszystkiego, co przeszedł i co przeszli jego towarzysze, Ka-Sedial nadal traktował ich jak dzieci.

– Po co nas tu przywiedziono? – spytał.

Mag spojrzał na niego z widoczną niechęcią. Wskazał gestem zakutych w kajdany ludzi-smoków.

– Wy wszyscy zhańbiliście się w oczach cesarza, ale pozycja, którą zajmujecie, nie pozwala nam przelać waszej krwi. Przeżyjecie więc długie lata samotni, w ciemności i w tej ciemności zgnijecie.

– Albo...? – Orz poczuł charakterystyczną woń nadziei. Szansy. Alternatywy. Możliwości jakiejś zmiany sytuacji. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o Ka-Sedialu. Mag był człowiekiem z wizją, zimnym, kalkulującym, ale od czasu do czasu wpadającym też we wściekłość. Zbudował swoją potęgę, mordując lub podporządkowując sobie każdego, kto stanął mu na drodze. Należał do ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości odpowiedzi „nie” i nie pozostawiają wroga przy życiu. W tej chwili krzywił się, bo ktoś ośmielił się mu przerwać. Niemniej odpowiedział:

– Albo możecie odkupić swe przewiny. Moja armia zdobyła Landfall. We właściwym czasie podbijemy Fatrastę. Ale na razie trzeba wykonać pewne zadanie, a ja nie mogę sobie pozwolić na przydzielenie go komuś z moich ludzi-smoków, Uprzywilejowanych lub Kościanych Oczu.

Inwazję na Fatrastę planowano od niemal dziesięciu lat, lecz mimo to Orza zaskoczyła informacja, że jednak do niej doszło i że układ między stronami wojny domowej utrzymał moc wystarczająco długo. Potrzebował więcej informacji, znajomości planów inwazji, chciał poznać ludzi zamieszkujących Fatrastę, dowiedzieć się, jakiej używają broni... i miał się tego dowiedzieć, bez wątpienia. Ji-Karnari, klęcząca obok niego dziewczyna z blizną, teraz uniosła głowę. Widział, jak rozbłysły jej oczy. Nie świadczyło to o niej najlepiej, ludzie-smoki powinni lepiej ukrywać uczucia.

– Jakie to zadanie, wielki Ka? – spytała dziewczyna. – Jak możemy osiągnąć odkupienie?

Ka-Sedial wyciągnął rękę, delikatnie przesunął palcami po jej czole. Wstrząsnęła się od jego dotyku.

– Zdarzyły się... upokorzenia. Upokorzono nas podczas zdobywania Landfall. Upokorzono armię i upokorzono ludzi-smoki. Na mój rozkaz armia już zajmuje się swoimi sprawami. Ludzie-smoki... – przerwał, uśmiechnął się zimno. – Jeden z was, jeden z najlepszych, Ji-Kushel, zginął z ręki zwykłego żołnierza.

– Więc...? – Orz poczuł się pewniej. Mógł wydostać się z lochów, Ka-Sedial chciał dać mu tę możliwość. Ale Orz nie zamierzał mu zaufać. Będzie zadawał pytania. – Żołnierze zabijający ludzi-smoków... W tym nie ma nic niezwykłego. Mogą mieć przewagę liczebną. Mogą celnie strzelić albo mieć szczęście...

– Zabił go w walce jeden na jednego – przerwał mu mag.

Orz zamknął usta tak gwałtownie, że zęby stuknęły o siebie. Zjeżyły mu się włoski na karku. Słyszał o magach prochowych, czarownikach, którym ich moc dawała szybkość i siłę. Z użyciem tej mocy owszem, mogli zabić człowieka-smoka, ale Ka-Sedial nie robiłby z tego tajemnicy. Więc zwykły żołnierz, jeden na jednego... Tak, to rzeczywiście hańba.

Mag tymczasem przeniósł spojrzenie na ląd. Poruszył dłonią jakby z irytacji.

– Nie zniosę upokorzenia. To był stary, doświadczony wiarus. Jeśli dać mu czas, może pociągnąć za sobą innych. Już jest groźny, ale może stać się wielokrotnie groźniejszy. Uwalniam was. Wszystkich sześcioro. Chcę, żebyście działali wspólnie, pod dowództwem Ji-Karnari.

Dziewczyna uśmiechnęła się, zaś Orz omal nie przewrócił oczami. Przez chwilę miał ochotę splunąć pod nogi maga, odrzucić ofertę, ale nie, mimo wszystko nie chciał przecież spędzić reszty życia w okowach. Wykonają zleconą im misję, a kiedy skończą, będzie radował się wolnością.

– Kim jest ten żołnierz? – spytał.

– To lansjer Styke. Ben Styke – powiedział Ka-Sedial. – Odnajdźcie go i przynieście mi jego głowę.

Bogowie Krwi i Prochu

Подняться наверх