Читать книгу Doktor Przybram - Bruno Winawer - Страница 5

II.
NĘDZA I LIST.

Оглавление

Miejscowość kuracyjna wyglądała — wieczorem zwłaszcza — jak spore, ruchliwe miasto, które ktoś sobie dla celów naukowych spreparował: odciął wszystkie zaułki, dzielnice fabryczne, podejrzane stare rynki, osiedla nędzarzy i zostawił jedną jedyną arterję — ulicę Główną. Odrazu, bez dłuższych wstępów, bez zbytecznych prologów toczyła się wprost z lesistego, ciemnego pagórka wdół, ku stacji kolejowej, kaskada jaskrawych witryn sklepowych, tarasów kawiarnianych, lakierowanych powozów, biegły dwa zalane światłem trotuary, wstęga szyldów i girlanda lamp elektrycznych. O kilka staj na lewo szumiały drzewa, jak na wsi, w górze wisiał strop niebieski z półksiężycem i Marsem, a tu — cieniutkiem korytem, w którem, logicznie rzecz biorąc, powinien był szumieć strumień albo potok, płynął raptem w świetle reflektorów pstrokaty tłum panów, odzianych w tenisowe spodnie i włóczkowe kamizele, pań, owiniętych w pomarańczowe swetry.

Jeszcze bardziej zdumiewające od optycznych były wrażenia akustyczne. W kawiarniach rzępoliły jazz-bandy, panowie zaś i panie przerzucali się, jak grono zwarjowanych profesorów szkoły Berlitza, słowami wszystkich narzeczy kontynentu. Mówiono po węgiersku, po czesku, po niemiecku, po polsku — a olbrzymi, szpakowaty jegomość (getry, monokl, faworyty à la Franciszek Józef), wydobywał z gardła jakieś tony basowe, które czasem brzmiały jak esperanto, a czasem, jak język Carmen Sylvy.

Doktór Przybram (Hubert) chodził tego wieczoru krok w krok za sobowtórem Franza Josefa. Czuł się w tem pstrokatem zbiorowisku ludzkiem wogóle, jak ubogi krewny na wykwintnem przyjęciu, nie wiedział, co ma właściwie począć ze sobą i dlatego obierał zwykle na wzór pierwszego lepszego przechodnia, stawał przed temi samemi, co i jego trener, sklepami, wstępował do tej samej owocarni, kupował najmniej niezbędne rzeczy u tych samych kupców. Dzisiaj, idąc za duplikatem cesarza austrjackiego, nabył ostatni numer „listy przyjezdnych“ za koronę dwadzieścia.

— Zostaje zatem — myślał — koron 350 i halerzy 50. Prócz tego mam pięć dolarów w portfelu i dwieście lirów włoskich w książeczce pasportowej. Rachunek w hotelu wynosi co najmniej trzysta koron. Jeżeli będę żył oszczędnie i rozsądnie — mogę istnieć trzy dni.

Jegomość w getrach źle najwidoczniej zrozumiał zamiary podejrzanego osobnika w wyrudziałem palcie, który go prześladował od godziny. Obrzucił Przybrama spojrzeniem piorunującem, kiwnął na fiakra, podsadził pulchną damę o wybitnie karminowych ustach, umieścił ją na siedzeniu i pojechał kędyś w stronę kasyna czy hotelu „Excelsior“.

Hubert pięknym gestem antycznym podniósł rękę i, nie zważając zupełnie na mankiet, który siła odśrodkowa wyrzuciła przy tej sposobności aż na jezdnię, pożegnał się krótkiem „Vale!“ z nieznajomym Rumunem.

— Kto wie, czy pana jeszcze w tem życiu zobaczę. Kto wie, czy rozstrzygnę przed śmiercią pytanie, w jakiem właściwie narzeczu flirtował pan z pulchną i czarnowłosą damą, tudzież dlaczego jej usta są aż tak bardzo karminowe. Trudno... Nie mogę ja sam rozwiązywać wszystkich problematów świata. Nie będzie mnie, będzie kto inny. Wedle najnowszych obliczeń geologicznych dwa miljardy lat egzystował ten glob bez Przybrama — jakoś tam sobie będzie radził i dalej.

Z „Café Utschig“ grzmiała już — jak co wieczór o tej porze — uwertura wagnerowska, z baru płynęły łagodne tony bostona, subjekt ze sklepu „Carnaval de Venise“ fałszował uporczywie najnowszą piosenkę: „M-tak, dać drapaka do Argentyny...“

Hubert wyplątał się z tłumu, porzucił główne łożysko, stanął pod murem na bocznej ulicy, utkwił wzrok nieruchomy w napisie: „Okazja! wielka wyprzedaż koszul męskich! krawaty! kalesony!“ i postanowił pójść za pierwszą samotną osobą, która przetnie jego pole widzenia.

Pierwszą samotną osobą, był chłopaczyna w malowniczem „jersey“, białych pantoflach i koszuli z wyłożonym kołnierzem. Wypadł z za węgła, podskoczył, uderzył kijkiem od golfa w blaszany szyld i dał nurka w ulicę Główną.

— Cofam! — myślał samotnik w wyrudziałem palcie. — Nie będę uderzał kijkiem po szyldach. Nie dbam już o opinję ludzką, ale nie mogę się ośmieszać na trzy dni przed śmiercią. Czekajmy na numer następny.

Numer następny wyglądał bardziej solidnie. Była to kobieta o dziwnie wydatnym biuście i dziwnie skrępowanej talji. Można też było dostrzec na pierwszy rzut oka, że jej rozlewne kształty przekraczają znacznie pojemność gorsetu.

Hubert przeczekał kilka chwil i podążył za nią. Dama stawała przed każdą witryną, oglądała uważnie torebki skórzane i brzytwy, ananasy i wyroby z kości słoniowej, serwisy porcelanowe, miotełki i wieczne pióra. Głównie zaś dbała o to, żeby każdy jej krok był elastyczny, każde przegięcie głowy i kibici rozkoszne. Za restauracją Hammerschmidta skręciła na lewo i uśmiechnięta, jak poranek majowy, weszła do kawiarni Teatralnej.

— Ma rację, — pochwalił ją w duchu Przybram, — ma zupełną rację. Kawiarnia! To jest teraz ów dom i przytułek dla nas — wydziedziczonych i wieczyście samotnych. Tuby Juljusz Cezar snuł swe plany, gdyby dziś chodził po świecie, i tuby Marek Aureljusz układał aforyzmy. Tu kreśliłby na mapach Kolumb tajemnicze znaki i tu, żonglując solanką, odkryłby Newton prawa ciążenia... Szkoda, że tych panów nie zastanę tam — wewnątrz — ale w każdym razie nie będę sobie odmawiał kawy w przeddzień wypadków tak doniosłych...

Pchnął drzwi oszklone, siadł co prędzej na pluszowej kanapie przy wejściu. Zdarzało mu się bowiem w ostatnich czasach, dość często, że, kiedy zbyt długo rozglądał się po lokalu, pani bufetowa ni stąd ni zowąd, odzywała się doń łagodnie: Jałmużnę dajemy tylko w poniedziałki i piątki. Dziś mamy dopiero czwartek.

Przybrał tedy podstawę, pełną godności, puknął kościstym palcem w marmurowy blat stołu:

— Przyniesie mi pan — rzekł ostro do kelnera — filiżankę kawy, atrament i papier listowy. Atrament i kawa mogą być czarne. Kolor papieru nie gra roli decydującej.

W kawiarni było pusto. Nudziły się gazety na długich kijach, ziewał pan „płatniczy“, przebierając dla wprawy palcami w skórzanej torbie, w której chował bilon. Tylko mała dziewczynka, roznosząca zazwyczaj ciastka, położyła jakiś „witzblatt“ na tacy z makaronikami i zaśmiewała się, zasłaniając dla przyzwoitości usta dłonią.

Pod oknem siedziała elastyczna dama o wydatnym biuście. Należała widocznie do składu miejscowego teatru operetkowego. Rzucała powłóczyste spojrzenia na Przybrama, na płatniczego — szczebiotała przytem bez przerwy z pewnym grubszym panem, do którego mówiła stale „dyrektoruniu“. Bił od niej wdzięk połączony „Hrabiny Maricy“ i „Słowika Hiszpańskiego“. Mimo to dyrektorunio wlepił oczy w przestrzeń, ssał cygaro a mięsiste wargi zacisnął tak, że tworzyły bardzo wypukły nawias, zwrócony końcami ku dołowi. Rozmowę podsycał jednym tylko krótkim wyrazem „no?“

— Przychodzę do domu — terkotała diva, — kwiaty. Róże! Olbrzymie! Ponsowe! Takie!

— No?

— Ręczę panu, że pan takich róż w życiu swojem nie widział. I zawsze ta sama kartka: „Nie chcę Pani poznać osobiście, bo kto wie, czy się nie rozczaruję. — Wielbiciel“.

— No?

— Pan musi przyznać, dyrektoruniu, że ja tu mam szalone powodzenie. Wczoraj wracałam do domu piechotą, ale dowiedziałam się z pewnego źródła, że chciano mi wyprząc konie.

— No?

— Nie rozumiem, dlaczego Poldi ma większą gażę ode mnie. Pan czytał, co o moich występach pisze „Urzędowy dziennik ogłoszeń“?...

— Tak — myślał Przybram. — Trzeba było zostać dyrektorem teatru. Ale cóż — mnie od lat dziecinnych pociągały dalekie kraje, białe miejsca na mapach. Chciałem być — mówiąc obrazowo — przemytnikiem, który się ciemną nocą przez granicę rzeczy znanych ku Nieznanemu przedziera. No i tak się jakoś dziwnie stało, że mnie na tej granicy los zaaresztował. Za trzy dni ostatniego halerza wydam — poczem zwracam dobrowolnie Naturze wszystkie atomy, wypożyczone chwilowo dla ukształtowania doktora Przybrama. Niech sobie idą do odwiecznej garkuchni — z czasem powstanie z nich nowa kombinacja, jakiś łopian, ptaszek albo bławatek. Nie mam pretensji, głupstwo, nie rozczulajmy się.

Przełknął łyk kawy, zanurzył pióro w kałamarzu i na blankiecie firmowym (Theatercafé-Marienban-Marianske Lazne) pisał równo, czytelnie, spokojnie.

Mr. W. P. Morris, Instytut Fizyczny w Pasadenie, Kalifornja.

Panie,

nazywam się Hubert I. Przybram. Piszę do Pana z drugiego końca świata, nie znam Pana osobiście, nie mam pojęcia, jak Pan wygląda i w jakim Pan jest wieku. Mam jednak odrobinę nadziei, że nazwisko moje nie jest Panu zupełnie obce. Pracujemy obaj w tej samej dziedzinie, zajmuje nas obu problemat zimnego światła, przypuszczam więc, że wpadły Panu w ręce moje pobieżne, tymczasowe notatki, które w czasopismach specjalnych (Phil. Mag., Zts. f. ang. Chemie, C. R., Am. Journal of Science, Proceedings-Amsterdam) ogłaszałem.

Nie chciałbym zabierać Panu, Profesorze, drogiego czasu, nie stać mnie na ozdoby stylistyczne, w kawiarni, w której ten list piszę, patrzą już oddawna podejrzliwem okiem na obdartego i kompromitującego gościa. Pozwoli Pan więc, że krótko, źle, byle jak powiem, o co mi chodzi i dlaczego się zwracam do Pana.

Zimnym płomieniom i sztucznym fosforom poświęciłem kilkanaście lat życia. Dwa czy trzy miesiące temu — dla łatwo zrozumiałych powodów — zmuszony byłem przerwać moje badania naukowe: w zrujnowanej Europie dzisiejszej brak środków na kosztowne doświadczenia. Eksperymenty tego rodzaju popierają zwykle państwa, instytucje, finansują je ludzie zamożni dla jakichś ambicyj lokalnych czy narodowych. Co do mnie — pracowałem w Wiedniu, a urodziłem się we Lwowie. Jestem trochę bezdomny i, jako cudzoziemiec, nie miałem nawet moralnego prawa do korzystania z wsparć i funduszów, przeznaczonych dla głodujących pracowników umysłowych w dawnej stolicy naddunajskiej. Krótko mówiąc — zrzekłem się posady w Wiedniu, spieniężyłem książki swoje i mikroskopy w nadziei, że jakieś zajęcie płatne sobie wynajdę. Nie poszczęściło mi się. Byłem zawsze źle przystosowany do życia, nie mam krewnych, pogubiłem gdzieś po drodze kolegów i znajomych. Jestem sam i — wedle obliczeń przybliżonych — za trzy dni wydam ostatniego centa. Postanowiłem przed upływem tego terminu do soli marjenbadzkiej, którą (licho wie dlaczego — jestem najchudszym kuracjuszem w uzdrowisku) pijam w rozczynie co rano, domieszać zawartość pewnej ampułki... Ale nie o tem chcę mówić.

Etyka zawodowa — jeżeli ją dobrze rozumiem — i pewien niepisany kodeks honorowy nakazują uczonemu, aby, usuwając się na zawsze, przekazał wiedzę swoją i zdobyte w pracy doświadczenia godnemu następcy. Nie widzę na ziemi człowieka godniejszego od Pana, Profesorze. Aczkolwiek nawet tych kilkanaście koron, wydanych na znaczki pocztowe, skraca życie moje o kilka godzin — wysłałem wczoraj pod adresem Pańskim w paczce rekomendowanej moje dzienniki, bruljony i spostrzeżenia.

Być może, że się mylę i, że te rzeczy nie mają żadnej wartości. Proszę mi wybaczyć — nie powodowała mną doprawdy fałszywa ambicja. Nie! Według mojego najgłębszego przekonania brak mi tylko jednego jedynego celnego uderzenia, aby wymusić na ciemnych siłach przyrody nowe zwycięstwo. Dajcie mi zaczerpnąć powietrza na jeden głębszy oddech... — dosyć. Za późno.

Z papierów i diarjusza domyśli się Pan, o co chodzi. Jeżeli znajdziemy pewne coś — w moich manuskryptach: „radiator X“ — stworzymy odrazu nowe rezonatory drobinowe, potrafimy zamienić byle furę bezużytecznego gipsu na substancję cudowną, która w dzień pochłaniać będzie i gromadzić energję słoneczną, aby następnie nocą rozpalić się samorzutnie i rozbłysnąć jasnym zimnym płomieniem. Wykradniemy — nieodwołalnie i ostatecznie — światło zazdrosnym bogom. Będzie tańsze od kupy przydrożnego żwiru, wiatr je będzie roznosił, jak roznosi piaski na pustyni. Każdą chałupę wiejską, każdą lepiankę obdarzamy workiem białego proszku, który — wystawiony w dzień na działanie słońca — nocą świecić będzie mocniej, niż lampa łukowa i reflektor teatralny. I uwolnimy znów tysiące rąk, skierujemy wysiłek ludzki i energję dynamomaszyn ku nowym celom... Mówię „my“ — chociaż ja tej chwili nie doczekam. Wierzę natomiast, że Pan będzie szczęśliwszy ode mnie.

Przesyłam Panu, Profesorze, do słonecznej Kalifornji, przez oceany, których nie widziałem i nigdy nie zobaczę, przez lądy i morza — pozdrowienie ostatnie.

H. J. Przybram.

Post scriptum. Gdyby Pan — dla zorjentowania się w dotychczasowych wynikach — chciał przejrzeć mój materjał laboratoryjny (surowce, półpreparaty, odczynniki, fabrykaty próbne) — mam rzeczy ważniejsze w walizce. Powierzyłem ją pucobutowi w hotelu „Goldene Krone“. Człowiek ten nazywa się Balduf (Hans, bo jest i Feliks) — powiedział mi, że będzie jej strzegł, jak oka w głowie i wyśle ją Panu na każde żądanie. Mnie już na tę przesyłkę brak pieniędzy.

H.I.P.

Doktor Przybram

Подняться наверх