Читать книгу Carlo Ancelotti. Nienasycony zwycięzca - Carlo Ancelotii - Страница 6
Rozdział 1
O steku, który nie umiał śpiewać
ОглавлениеJeden jedyny raz w życiu miałem poczucie, że przydałby mi się psychiatra. Patrzyłem na Jurija Żyrkowa, a widziałem tylko stek wołowy. Idealnie zgrillowany, soczysty, parujący, półkrwisty. Spojrzałem Jurijowi prosto w oczy i nagle stwierdziłem, że umieram z głodu. W sumie to nic nowego. Mięso, ryby, coca-cola, salami, mortadela, pecorino romano, kawał gorgonzoli, ryba z frytkami, tort, poobiedni drink, spaghetti, kokardki, pesto, sos boloński, żeberka, gulasz z cielęciny, zakąska, przystawka, danie główne, deser, a nawet – raz jeden, w sanktuarium nouvelle cuisine w północnych Włoszech – espresso z ziaren kawy wyhodowanej na kompoście bazującym, o ile mi wiadomo, na własnym nawozie rolnika. Można powiedzieć, że próbowałem już w życiu wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, ale jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby głód wywołał u mnie piłkarz. Cóż, jakkolwiek by było, właśnie o tym myślałem w tamtej chwili: poczułem jakieś nowe, dziwne łaknienie. Być może miało to coś wspólnego z widelcem, który leciał mu właśnie prosto w twarz. Trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę trajektorię sztućca, było w tym coś niezwykle eleganckiego. Nie wiedziałem, kto nim rzucił, nie ulegało jednak najmniejszej wątpliwości, w kogo miał trafić. Z balistycznego punktu widzenia był to rzut doskonały. Widelec cicho przecinał powietrze, niczym zupełnie zidentyfikowany obiekt latający. Brakowało talerza, noża i łyżki, choć rzecz działa się w restauracji, pośród stołujących się w niej ludzi, czyli nas, członków drużyny Chelsea Football Club. Znajdowałem się tam ja, trener z lekką skłonnością do przybierania w pasie, a także głodni zwycięstwa zawodnicy. Był też i on – rosyjski pomocnik posiadający mnóstwo rozmaitych talentów i jedną wadę: nie umiał śpiewać. Po prostu strasznie się wydzierał.
Teraz jednak musiał coś zaśpiewać. To była dla niego chwila prawdy. Aby dołączyć do zespołu, nie wystarczy po prostu złożyć podpis na kontrakcie. Trzeba pokonać jeszcze jedną, najtrudniejszą przeszkodę. Zero współczucia, zero litości. Gracz musi przetrwać wieczór z karaoke, nasz święty rytuał.
To konkretne spotkanie odbyło się w hotelu w Los Angeles podczas naszego letniego tournée po Stanach Zjednoczonych. Mój pierwszy wyjazd, odkąd odszedłem z Milanu. Mieliśmy rzut beretem do Hollywood, ale na scenie stał Jurij. Nie wiedziałem, czy oglądam występ komika, czy jakiś horror. Raczej to drugie, biorąc pod uwagę dreszcze, które czułem na plecach. Piłkarze przechodzący z zespołu młodzieżowego muszą zatańczyć przed wszystkimi nowymi kolegami z pierwszej drużyny. Gdy ktoś przychodzi do nas z innego klubu, ma sobie po prostu wybrać jakąś piosenkę i ją wykonać – bez akompaniamentu i żadnej innej pomocy. Solowy koszmar.
Ja na przykład rzuciłem się na śpiewaną w dialekcie piosenkę ludową z północnych Włoch, La Società dei Magnaccioni. Wykonywał ją Lando Fiorini i zawsze mi się podobała. To rodzaj przyśpiewki, którą można usłyszeć podczas przyjęcia w małym miasteczku, gdy wszyscy już swoje wypiją. Jeśli ktoś nie zna tego utworu, polecam posłuchać jakiejś piosenki Eltona Johna, a następnie wyobrazić sobie jej dokładne przeciwieństwo. Poszło mi zupełnie nieźle, nikt nie buczał ani nie gwizdał. Niewykluczone jednak, że piłkarze bali się przez cały sezon grzać ławę… Nie, poważnie – gdy skończyłem, zebrałem gromkie brawa. Ktoś zdjął nawet obrus ze stołu i zaczął wymachiwać nim jak flagą. Chłopaki doceniły mój kunszt.
W przypadku Żyrkowa było całkiem inaczej. Jeden z naszych masażystów zapowiedział go następująco:
– Panie i panowie, proszę o ciszę. Dziś wieczorem mam zaszczyt przedstawić państwu wybitnego artystę ze Wschodu, który wystąpi specjalnie dla nas. Nadstawcie, proszę, uszu, a następnie sami go oceńcie.
Gdzieś w głębi sali rozległ się chichot, który nie wróżył za dobrze. Waleczny reprezentant narodu rosyjskiego… Ofiara dopiero szła na rzeź, a ja widziałem w oczach Johna Terry’ego i Franka Lamparda, jak wielki czeka nas dramat. Chłopaki już pękały ze śmiechu, a przecież Żyrkow jeszcze nie zdążył otworzyć ust. Ivanović go dopingował: „Dawaj, Jurij!”, ale był to rodzaj wsparcia, którego udziela się bohaterowi przyszłego żartu. Koledzy z drużyny już od kilku dni nakręcali Żyrkowa. Opowiadali mu, że musi przygotować się na ten moment tak samo jak do finału Ligi Mistrzów. Powtarzali, że od występu zależy jego przyszłość w Chelsea. Mówili, że to nie żart, lecz święty rytuał przejścia. Był nakręcony jak ja, gdy przekraczam próg trattorii, tym bardziej że z natury jest raczej nieśmiały. Stanął na stołku i zaczął śpiewać. Mój Boże! Nigdy nie słyszałem czegoś tak kiepskiego. To była katastrofa. Nie zaśpiewał poprawnie ani jednej nuty! Ani jednej. Już po kilku sekundach w jego stronę poleciały okruchy pieczywa, zaraz za nimi frunęły kawałki owoców. Wkrótce wisiało na nim więcej zupełnie przyzwoitego jedzenia, niż leżało na stole. Właśnie wtedy zacząłem go lubić. Wpatrzony gdzieś w dal przez niemal dwie długie minuty miauczał jak podtapiany kot, kwiczał niczym złapana świnia. Przekręcał tekst i koszmarnie zniekształcał melodię – Silvio Berlusconi, prezes AC Milanu, skomentowałby to krótko: „No jasne, typowy komunista”. Drużyna Chelsea wykazała się nawet większym okrucieństwem – chłopcy kazali mu dokończyć. Nie okazali mu litości, nie przerwali tej kakofonii, po której więdły uszy, nie pozwolili wrócić mu zhańbionemu na miejsce, nie wysłali do łóżka bez kolacji. Dla Żyrkowa najgorsza była ostatnia zwrotka, bo to wtedy ktoś w końcu nie wytrzymał i rzucił w niego ten cholerny widelec.
Śledziłem wzrokiem ów przedmiot, jakby zawisł w powietrzu. Można by wręcz powiedzieć, że był w tym jakiś wdzięk. Podczas lotu widelec obracał się wokół własnej osi, zdawał się przeczyć prawu grawitacji, poruszał się jak precyzyjny pocisk – jak niezwykle inteligentna rakieta bojowa wyposażona w niezawodny słuch muzyczny. Gdy w końcu dotarł do najwyższego punktu swej trajektorii, zwolnił i zmienił kierunek lotu, jak podkręcona piłka, która zmierza w dolny róg bramki. Najwyraźniej też nie mógł tego znieść. Właśnie wtedy w mojej głowie pojawiła się ta wizja. Jeśli chodzi o jedzenie i przybory kuchenne, mój mózg przypomina jednokierunkową ulicę prowadzącą prosto do żołądka. Miałem zatem nagłe i zupełnie naturalne skojarzenie – widelec równa się stek. Uśmiechnąłem się i przez krótką chwilę byłem najszczęśliwszą osobą w tamtej sali. Z pewnością byłem szczęśliwszy niż Jurij, który stał się ofiarą swego nieludzkiego wycia. Čech próbował założyć kask, aby choć trochę osłonić uszy. Najbardziej dziko zachowywał się Malouda, który gwizdał, wył i tupał jak opętany. Zrobił prawdziwy cyrk. Rozglądałem się za czerwonym nosem na gumce, który mógłbym sobie założyć, ale nic takiego nie znalazłem. Trudno, chłopcy, klauna nie będzie. Żyrkow do dziś nie doszedł do siebie po tej traumie. Tymczasem to dzięki ludziom takim jak on, jak ja i wszyscy inni, jak choćby Bruno Demichelis (psycholog i znakomity tenor, który tamtego niezapomnianego wieczoru odśpiewał Nessum Dorma), zapisaliśmy się jako zespół w historii angielskiego futbolu, sięgając po dublet: wygraliśmy rozgrywki ligowe i zdobyliśmy Puchar Anglii. Poza tym na początku sezonu po meczu z Manchesterem United wywalczyliśmy też Tarczę Wspólnoty. Przez długi czas uznawałem to trofeum za moje ulubione, choćby dlatego, że kształtem przypomina talerz. Można na nim zgromadzić najróżniejsze rzeczy – ja wypełniłem go po brzegi pasją i odkryciami związanymi z poznawaniem świata, o którym nic dotąd nie wiedziałem. Londyn, Anglia, Chelsea, Abramowicz, Stamford Bridge, The Blues, królowa. Kolejny krok na mojej drodze życia, kolejny element niesamowitej mozaiki, tej przepięknej przygody. Wszystko zaczęło się od tego koszmarnego śpiewu Jurija, a zakończyło się pięknym wierszem Volare, który wyśpiewałem wraz z moją drużyną przed tysiącami ludzi tłoczących się na Fulham Road. Staliśmy wówczas na górze dwupiętrowego autobusu i fetowaliśmy zdobycie Pucharu Anglii, który wywalczyliśmy na Wembley po meczu z Portsmouth. Kawałek miasta stał się naszym prywatnym kosmosem. Byliśmy nie do ruszenia.
Bardzo dobrze to wszystko wspominam, choć nie ukrywam, że na początku nie było łatwo. Nie najlepiej mówiłem po angielsku, więc władze klubu wysłały mnie na intensywny kurs do Holandii (wszystko odbyło się w tajemnicy; jednocześnie całe najwyższe kierownictwo klubu zostało wysłane na kurs włoskiego – nie wiem, czy miał to być gest świadczący o szacunku dla mnie, czy raczej wyraz braku wiary w to, że zdołam się nauczyć ich języka). W drużynowej szatni odnalazłem się głównie dzięki Rayowi Wilkinsowi, mojej prawej ręce i przyjacielowi. Tłumaczenie słów to jedno, potrafi to wiele osób. Zupełnie czymś innym jest jednak oddawanie emocji. Rzadko zdarza się taki dar. A Ray go posiada. To człowiek szlachetny duchem, zawsze potrafi się odpowiednio znaleźć. W jego żyłach płynie błękitna krew, a serce bije mu w rytm dwóch języków, co bardzo mi pomagało. Bez niego nic byśmy nie osiągnęli. Z pewnością zaś nie rozpoczęlibyśmy tamtego sezonu na najwyższych obrotach. Pierwszy mecz i pierwsza wygrana. Po serii rzutów karnych zwyciężyliśmy Manchester United i zdobyliśmy Tarczę Wspólnoty. Ancelotti – sir Alex 1:0. Nigdy wcześniej nie odwiedziłem Wembley, więc było to dla mnie poruszające doświadczenie. No dobrze, pewnie bardziej mnie to zaciekawiło, niż poruszyło, ale i tak wiedziałem, jak to się wszystko skończy. W szatni powiedziałem chłopakom:
– Jesteśmy drużyną z najwyższej półki, choć jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy. Musimy zaatakować, narzucić im nasz styl gry i zyskać uznanie za to, co robimy na boisku. Mam zamiar sporo się dzisiaj nauczyć.
W ciągu kilku tygodni poprzedzających ten mecz zrozumiałem jedno: John Terry to kapitan nad kapitanami, ten facet chyba urodził się z opaską na ramieniu. Sprawia wrażenie, jakby ją miał, nawet wtedy, gdy jej nie nosi. I tak powinno być. Terry różni się od pozostałych. Chelsea jest jego domem od czasów występów w drużynie młodzieżowej. Wystarczy, że powie słowo, a w szatni zapada cisza. Pierwszy siada do posiłku i pierwszy wstaje od stołu. Przoduje zawsze i w każdym sensie. Bycie częścią klubu to jego cel, taki już się urodził. Bacznie przygląda się najmłodszym chłopcom z drużyn juniorskich, zawsze jest na bieżąco, zna wszystkie wyniki i nigdy nic mu nie umyka (choć często przegrywa w ping-ponga w stołówce – ale gdy do tego dojdzie, lepiej się mieć na baczności). Pracuje dwa razy ciężej niż wszyscy inni i trochę jak właściciel firmy poczuwa się do odpowiedzialności za ludzi, wyznając filozofię zwycięstwa. Drugie miejsca się dla niego nie liczą – liczymy się tylko my.
My – ostatecznie udało nam się sięgnąć po trofeum. Wspinaczkę po schodach z poziomu murawy na sam szczyt trybun widziałem dotąd tylko w telewizji. Zawsze byłem ciekaw, co się czuje w takiej chwili. No to się przekonałem. Muszę schudnąć. Chryste, muszę zrzucić kilka kilogramów. Czułem się tak, jak gdybym wspinał się na Mount Everest. Sapałem i dyszałem, nie mogłem złapać tchu. Kiedy jednak dotarłem na szczyt, zrozumiałem, o co w tym chodzi – to było jak początek drogi do nieba. W przestworza, które mają ten sam kolor co nasze stroje. To nie przypadek. Ująłem trofeum – pewnie powinienem nazwać je talerzem – w dłonie i podniosłem je z poczuciem niesamowitej dumy. Było bezcenne, wyjątkowe i zaskakująco lekkie. Magiczne chwile… A potem ogarnęło mnie nagle niejasne wrażenie dyskomfortu, które dopada mnie zawsze na widok pustego talerza.