Читать книгу Uniwersalny ton. Historia mojego życia - Carlos Santana - Страница 6

Wstęp
Przekonanie i charyzma

Оглавление

Josefina Barragán


José Santana

Mi historia comienza con un desfile.

Moja historia zaczyna się na pochodzie.

Choć w gruncie rzeczy można by zacząć w dowolnym momencie mojego życia. To jak setlista koncertu. Można ją podrzeć, rozrzucić, a potem pozbierać i ułożyć na nowo. Od czegokolwiek zaczniesz, będzie dobrze. Wszystko się łączy i zapętla.

Na tę historię, jak na każde życie, składa się wiele rozdziałów. Moja dzieli się na trzy części. Opowieść o mnie jako muzyku; moje prywatne życie jako syna, brata, męża i ojca; wreszcie – niewidzialna domena ducha. Wszystkie te dziedziny są ze sobą ściśle powiązane – fizyczność splata się z duchowością, powaga z humorem, wzniosłość z przyziemnością. Tak też będzie w mojej książce.

Wiem, że chcielibyście czytać o Fillmore i Woodstock. Bez obaw – przeczytacie. O tym, o latach 60. i 70., a także o Supernatural, o uroczystościach rozdania nagród i o wszystkim, co się wydarzyło od tamtej pory. A także o moich dawnych nauczycielach, rozwodzie, ślubie i o tym, jak byłem molestowany w dzieciństwie. Każdy element znajdzie tu swoje miejsce.

Będzie moje dzieciństwo w Meksyku i podróż, jaką odbyliśmy z Autlánu do Tijuany wraz z mamą, siostrami i braćmi. Tata, który uczył mnie gry na skrzypcach i przysłał z San Francisco moją pierwszą gitarę elektryczną. Siostry siedzące na mnie okrakiem i zmuszające do słuchania Elvisa. Przeprowadzka całej rodziny do San Francisco, gdzie nauczyłem się angielskiego i rozpocząłem życie w nowym kraju od pracy na zmywaku. Ta książka nie jest dyskografią ani kroniką dokumentującą rok po roku każdy występ zespołu Santana. To materiał na inną książkę i inny czas. Tu opowiadam o sobie, w swoim imieniu, ze świadomością, że to, co pamiętamy, zależy od nas. Istnieje coś takiego jak boska logika, choć osobiście nazywam to „niebiańską pamięcią”. Oglądając się wstecz, każdy z nas ma możliwość zobaczyć przeszłość jako piękną i usianą błogosławieństwami. Lody jedzone w dzieciństwie są słodsze, gdy je wspominam. Nawet powietrze w płucach wydaje się lepsze. Doceniam także szczerość i szczegóły składające się na zdarzenia z mojego życia.

Chciałem, żeby ta książka miała w sobie pewien rodzaj synestezji – by jej lektura miała smak domowej kuchni mojej mamy. Aby była ciekawa i smaczna, a nie płytka i nudna.

Ulubione meksykańskie jedzenie, ubrania, kolory i muzyka wciąż we mnie żyją. Wciąż pamiętam zapachy klubów ze striptizem w Tijuanie i te unoszące się za kulisami Fillmore Auditorium w San Francisco. Widzę ludzi, czuję zapach trawki, dotykam gitar, na których grałem, i słyszę dźwięki, jakie wydawała każda z nich. I jestem niezmiernie wdzięczny za wszystkie te wspomnienia.

A pochód, o którym wspomniałem? To akurat nie jest żadne z moich wspomnień. Nie pamiętam go, bo mnie na nim nie było. W dniu tego pochodu moi rodzice spotkali się po raz pierwszy w dorosłym życiu. Wtedy zaczęła się moja historia.

Działo się to około roku 1938. Była piąta po południu, słońce zniżało się nad horyzontem i wszystko wokół nabrało złocistej barwy. Moja mama, Josefina Barragán, mieszkająca z rodzicami w miasteczku Cihuatlán w meksykańskiej prowincji Jalisco nad Pacyfikiem, usłyszała nagle jakiś hałas. „To ten diablo Farol” – mruknął jej ojciec, a mój dziadek. El Farol to po hiszpańsku latarnia – takie przezwisko, zaczerpnięte z piosenki, którą często wykonywał, nosił mój tata.

„Kto?” – zdziwiła się mama.

„No, ten cały José Santana”.

Mama zetknęła się z nim do tej pory tylko raz, kiedy była dzieckiem, a on nastolatkiem. Rzucona przez nią piłka wylądowała u stóp chłopaka. Pobiegła po nią. „Hej, ta dziewczynka ma włosy jak druty!” – powiedział, a mama uciekła.

Ponad dziesięć lat później mama rozsunęła zasłony, wyjrzała przez okno i zobaczyła grupkę ludzi idących środkiem ulicy. José szedł na czele, a za nim wszystkie miejscowe prostytutki, roześmiane, rozśpiewane i roztańczone. Mężczyzna, który miał zostać moim ojcem, trzymał smyczek od skrzypiec niczym maszt, na którego czubku zawieszone były majtki i stanik. Obok taty szedł mer. Byli też inni muzycy. Za tą grupką biegł wściekły proboszcz, próbując skropić wszystkich wodą święconą. Pochód robił strasznie dużo hałasu i zamieszania. Wnioskując z opowieści mamy, prawdopodobnie jego uczestnicy bawili się przez całą noc i byli tak pijani i pewni siebie, że postanowili przenieść zabawę do miasta, a właściwie miasteczka. Wszyscy wokół przyglądali się temu i kręcili głowami.

Mer dosłownie uwielbiał mojego tatę. Uwielbiał muzyków i ich styl bycia, więc kto miałby im powiedzieć, że nie mogą śpiewać i grać na ulicach? Większość ludzi lubiła mojego tatę. Miał charyzmę.

Urodził się w Cuautla, miasteczku położonym o trzy godziny drogi w głąb lądu, i podobnie jak jego ojciec, został muzykiem. Przeniósł się do Cihuatlánu, by zarabiać na życie, grając zarówno w orkiestrach, jak i w zespołach wykonujących popularne meksykańskie piosenki. Mówiono na niego „Don José”.

W roku 1983, po narodzinach mojego syna Salvadora, odwiedziłem wraz z tatą tamte regiony. Spotkałem starszą panią, która powiedziała: „Carlos, jestem z tego samego pokolenia co don José. Wychowaliśmy się razem. Chcę, żebyś wiedział, że ciebie może i znają na świecie, ale tutaj jedynym Santaną, który się liczy, jest on”. Tata tylko na mnie spojrzał, a ja odrzekłem z uśmiechem: „Nie ma sprawy”.

Nie wszyscy w Cihuatlánie podzielali tę opinię – z pewnością nie zgodziliby się z nią ani ksiądz, ani ojciec mojej mamy. Dziadek nie lubił Joségo, ponieważ ten był muzykiem, a nade wszystko, ponieważ był prawdziwym Meksykaninem, a w jego żyłach płynęła indiańska krew. Był dumny ze swojej ciemnej cery, ale jego nazwisko, Santana, pochodziło z Europy. To skrót od „Santa Ana” – nawiązanie do świętej Anny, która była matką Maryi i babcią Jezusa.

Rodzina mamy miała jaśniejszą skórę i wszyscy pochodzili z Europy. Miałem kiedyś okazję zobaczyć jej drzewo genealogiczne – część przodków stanowili Żydzi, których wielu przybyło do Nowego Świata po jego podboju przez konkwistadorów. W naszym domu jadło się wieprzowinę, lecz mama miała różne dziwne zasady dotyczące jedzenia: pewnych rzeczy nie można było jeść jednocześnie. Być może część tych zasad pochodziła z tradycji koszernej.

Barragánowie byli właścicielami hacjendy. Mieli konie, stajnie i pracowników. A tata miał tylko swoje skrzypce.

To jednak nie powstrzymało mamy. „Kiedy zobaczyłam twojego tatę na czele tego zwariowanego pochodu – mówiła mi po latach – od razu wiedziałam, że kiedyś za niego wyjdę i razem z nim opuszczę to zapyziałe miasteczko. Musiałam wyjechać. Nienawidziłam zapachu rancza i ludzi, którzy cuchnęli końmi i skórą. Twój ojciec pachniał inaczej”.

José i Josefina poznali się bliżej i pokochali. Ojciec dziewczyny nie pobłogosławił ich związku. Mój tata po prostu wykradł mamę i oboje uciekli konno. Rodzina ich szukała, lecz przyjaciel pomógł im ukryć się w mieście. Potem wyjechali do Autlánu i założyli rodzinę. Mama miała wówczas osiemnaście lat, a tata dwadzieścia sześć.

Urodziłem się kilka lat później jako środkowe spośród siedmiorga dzieci. Nigdy się nie dowiedziałem, z jakiej właściwie okazji zorganizowano tamten pochód, co takiego „grzesznego” celebrowano. Tata nigdy nie opowiadał o swoich młodzieńczych latach. W ogóle niewiele mówił. Ale to nic. Kocham wszystkie aspekty historii moich rodziców: seks, religię, humor; charyzmę ojca i pewność mamy; to, jak zbliżali się do siebie, i co po nich odziedziczyłem.

Po mamie mam złość i determinację, by walczyć o sprawiedliwość. Na jej zdjęciach z dzieciństwa, które widziałem, wygląda na zawziętą, niemal rozgniewaną. Od najmłodszych lat kwestionowała wszystko, nawet Biblię. „Nie przyjmuję niczego na wiarę. Muszę to zrozumieć” – mawiała. Z całą pewnością miała żelazny charakter.

Tata też był silny, ale zarazem romantyczny. Uwielbiał grać. Pamiętam, jak powoli dotykał brodą skrzypiec, jakby to było ramię kobiety. Potem z zamkniętymi oczami przykładał smyczek do strun. W takich chwilach wszystkie kobiety należały do niego. Grał całym sercem. Żył, by grać, i grał, by żyć. Jak to muzyk. Dla ludzi grał to, co chcieli usłyszeć – polki, bolera, muzykę mariachich. W domu najchętniej grywał piękne melodie. Uwielbiał piosenki Agustína Lary, „meksykańskiego Cole’a Portera”, którego utwory można było usłyszeć w wielu filmach z tamtej epoki. Tata kochał jego piosenkę Farolito tak bardzo, że dorobił się przydomka El Farol. Ponieważ grał w domu utwory Lary, była to pierwsza muzyka, jaką poznałem. To i Ave Maria.

Niniejsza książka jest hołdem dla mego ojca i wszystkich innych muzyków, którzy na mnie wpłynęli – moich „muzycznych ojców”. Są wśród nich Lightnin’ Hopkins, Jimmy Reed, John Lee Hooker, B.B. King, Albert King, Otis Rush, Buddy Guy, Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Gábor Szabó, Bola Sete, Wes Montgomery, Miles Davis, John i Alice Coltrane’owie i wielu, wielu innych.

Jestem dumny, że mogłem poznać osobiście prawie wszystkich, rozbłysnąć ich światłem i poczuć więź z nimi poprzez muzykę, którą dawali światu. Zajrzałem w głąb ich dusz i ujrzałem siebie, a kochając ich, kocham także siebie samego. Wiele osób przemyka przez życie w takim pędzie, że gdy umierają, wydaje im się ono niewyraźną plamą, ale nie ja – wystarczy, że zamknę oczy, a chwile spędzone w towarzystwie Steviego Raya, Otisa czy Milesa Davisa wypływają z pamięci, gdzie są zamrożone, i mogę wam dokładnie powiedzieć, co mieli na sobie i o czym rozmawialiśmy. Niektóre spośród tych wyrazistych chwil znajdziecie w książce.

Początki jej pisania nie były łatwe. Przypominały patrzenie na siebie w lustrze z samego rana, nim zdążysz się ogarnąć. Powiedziałem sobie, że potrzebna mi nowa mantra: „Nie boję się tańczyć we własnym świetle”. Podziałało.

Kiedyś byłem osobą bardzo zawziętą i niepohamowaną. Zawsze czułem gniew, a w głębi duszy żywiłem przekonanie, że jestem beznadziejny i bezwartościowy. Bawiłem się w chowanego z samym sobą. Pamiętam, że dawno temu, w Meksyku, kiedy ktoś mnie zapytał: „Czego najbardziej się boisz?”, odpowiedziałem: „Że rozczaruję Boga”. Teraz rozumiem, że nie mogłem rozczarować Boga, bo dla Niego ten problem nie istniał. Istniał jedynie dla mojego ego. A czymże jest ego, jeśli nie czymś, co uważa, że jest odrębne od Boga?

Kiedy to zrozumiałem, poczułem się jak wąż, który zrzuca skórę. Tą starą skórą było poczucie winy, wstydu, osądzania, potępienia, strachu. Nową skórą było piękno, elegancja, doskonałość, wdzięk, godność. Coraz lepiej uczę się błogosławić i przetwarzać swoje sprzeczności i lęki. Coraz bardziej chcę używać gitary i muzyki, by zachęcać ludzi do rozpoznawania boskości i światła obecnych w ich DNA.

To jest historia będąca tłem dla wszystkich historii, muzyka stanowiąca tło dla wszelkiej muzyki. John Coltrane nazwał ją „najwyższą miłością” (A Love Supreme). Ja nazywam ją uniwersalnym tonem – tonem, w którym znika ego, a stery przejmuje energia. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś jednostką, lecz częścią wielkiej całości. Wszyscy rodzą się ze zdolnością przyjęcia uniwersalnego tonu, ale niewielu pozwala mu się narodzić wewnątrz siebie. Większość usuwa go, by zrobić miejsce dla rzeczy, które uważa za ważniejsze: pieniędzy, sławy czy władzy. Uniwersalny ton to coś, co jest poza mną, choć przemawia przeze mnie. Nie tworzę go. Staram się tylko mu nie przeszkadzać.

Kiedyś zapytano Marvina Gaye’a: „Jak udało ci się stworzyć takie arcydzieło?”, mając na myśli album What’s Going On. „Robiłem tylko, co w mojej mocy, żeby się nie wtrącać i pozwolić rzeczom się dziać” – odparł. Moja żona Cindy wspominała, że Art Blakey, opowiadając jej o grze na perkusji, powiedział, że muzyka pochodzi „prosto od Stwórcy”. Często to powtarzał i jego muzyka tak właśnie brzmi. Prawdziwi muzycy wiedzą, że muzyka tak właśnie się rodzi. Przychodzi nie tyle do ciebie, co poprzez ciebie.

Tak samo jest z Johnem Coltrane’em, Mahalią Jackson, Bobem Marleyem czy Martinem Lutherem Kingiem – wszystkimi, którzy niosą przesłanie. Jestem wdzięczny, że mogłem ich słuchać na żywo. Niektórzy ludzie pojawiają się na tej planecie po to, by podnosić świadomość. Przez nich docierają do nas dźwięki, słowa, wibracje i muzyka. Nie ma to nic wspólnego z biznesem czy rozrywką. Nie jest to muzyka do puszczania w windzie, lecz windująca ducha ku niebu.

To właśnie czyni uniwersalny ton. Muzyka nagle skłania ludzi do zwrócenia się przeciw temu, co uważali za właściwe z estetycznego punktu widzenia. Coś, co doskonale im pasowało, teraz staje się okropnie niewygodne, niczym za ciasne buty. Uniwersalny ton budzi świadomość i wyłącza szum tła, byśmy mogli usłyszeć zapomnianą pieśń wewnątrz siebie. To tak, jakby nasze cząsteczki zostały przebudowane w taki sposób, że możemy się znaleźć poza sobą i poza czasem, stojąc w wieczności.

Należę do szczęściarzy, którym udało się poznać uniwersalny ton. To niesamowite być znanym na całym świecie i łączyć tylu ludzi. Akceptuję rolę łącznika. Akceptuję fakt, że łaska postanowiła przemówić przeze mnie, i akceptuję nagrody, honoraria i inne korzyści temu towarzyszące.

Nie zawsze tak czułem. Kiedyś brakowało mi pewności pozwalającej na swobodne przenoszenie uniwersalnego tonu. Musiałem się tego nauczyć, obcując z muzycznymi szamanami i duchowymi mistrzami pokroju Herbiego Hancocka, Tita Puente, B.B. Kinga czy Wayne’a Shortera. Patrzyłem, jak wznoszą się ponad sławę i gwiazdorstwo, ani na moment nie przestając stąpać twardo po ziemi. Jak akceptują dobre hotele, miejsca w pierwszej klasie i uroczystości rozdania nagród z tym samym stoickim spokojem co wielogodzinną pracę, jedzone w pośpiechu fast foody, wczesne wstawanie i problemy z dźwiękiem. Jak przekazują muzykę i niosą uniwersalny ton.

Niedawno spotkałem w Saint Louis wspaniałą parę, która wydała mnóstwo pieniędzy na pomoc potrzebującym. Kobieta powiedziała coś, co niemal zwaliło mnie z nóg: „To błogosławieństwo móc być dla kogoś błogosławieństwem”. Idealnie to ujęła. Powiedziała coś, co czułem od wielu lat, nawet wtedy, gdy jeszcze przeszkadzały mi ego, wstyd i poczucie winy.

Jestem tylko człowiekiem i podobnie jak każdy, mam swoje słabości. Lubię ekstazę, orgazmy, wolność i wiele innych rzeczy, na które mogę sobie teraz pozwolić, ale bardzo, bardzo się pilnuję. Staram się panować nad swoją ciemną stroną. Zwykle udaje mi się być miłym, wytrwałym i skromnym, a nie bezczelnym, aroganckim, okrutnym czy wulgarnym.

A potem nagle… cholera, znowu wszystko spieprzyłem. Miałem atak furii. Zostałem pokonany przez własne ego i bezmyślnie powiedziałem coś lub zrobiłem. Uraziłem kogoś, na kim mi zależy. Kiedyś nie wiedziałem, że gniew jest po prostu zamaskowanym strachem. Teraz to wiem – i wiem, że muszę żyć dalej. Wziąć głęboki oddech, przebaczyć sobie i odnaleźć drogę powrotną do uniwersalnego tonu.

Ludzie znają mnie zarówno z muzyki, jak i z poszukiwań duchowych. „Kosmiczny Carlos”, „Zwariowany Carlos” – mówią o mnie. Nie przeszkadza mi to. Jestem gościem, który mówi o świetle i lśnieniu, a na koszulach i kurtkach nosi portrety zmarłych. Wiele osób nosi ubrania z cudzymi wizerunkami. Ja honoruję w ten sposób ludzi, których postrzegam jako inspirujących, rozpalających wyobraźnię, odkrywców błogosławieństw i cudów – Johna Coltrane’a, Boba Marleya, Billie Holiday czy Milesa Davisa. Wszyscy oni są nieśmiertelni, utrwaleni w wieczności. I jest mi z nimi do twarzy – przymierzcie ich sami, a przekonacie się.

„Kosmiczny” oznacza dla mnie kogoś, kto jest połączony. Z miejsca, w którym mam szczęście się znajdować, udało mi się zobaczyć połączenia między nami wszystkimi. Kiedy więc nazywają mnie kosmicznym albo zwariowanym, przyjmuję to jako komplement i mówię: „Cóż, moje wariactwo działa, a twój rozsądek?”.

Jeśli ktoś naprawdę chce mnie poznać, nie powinien się zadowalać obiegową opinią. Powinien wiedzieć, że staję się coraz lepszy i że wiele czasu zabrało mi uświadomienie sobie, iż należy przestać szukać, a zacząć być. Duchowy cel, którego poszukiwałem, nie znajduje się gdzieś daleko, na szczycie jakiejś góry albo nawet o kilka metrów wyżej. Jest zawsze tu, tu i teraz, w mojej duszy, muzyce, determinacji, energii. W każdym momencie mam nadzieję, że tę energię i błogosławieństwa wykorzystam dla najwyższego dobra. Będę robił i mówił takie rzeczy oraz grał taką muzykę, które będą współbrzmieć – uzyskam uniwersalny ton..

Kiedy grasz albo coś z siebie dajesz, nigdy nie wiesz, do kogo to trafi i w kim zabłyśnie. Czasem siadam do obiadu i już mam włożyć widelec do ust, gdy nagle ktoś mówi: „Wybacz, że przeszkadzam…”, i opowiada mi jakąś historię, chce, żebym mu coś podpisał albo sfotografował się z nim. W takim momencie jedzenie przestaje być ważne.

Niekiedy w takich chwilach są ze mną przyjaciele, którzy pytają, jak sobie z tym radzę. A ja odpowiadam: „Słuchaj, gdzie my teraz jesteśmy?”.

„Hmm… w restauracji”.

„A jak myślisz, kto płaci za jedzenie? Oni. A ta fajna bryka, która czeka na nas na zewnątrz? To oni pomogli mi się jej dorobić, zapłacić za benzynę i za dom, do którego pojadę, kiedy się najem. Gdyby nie oni, nie byłoby mnie tutaj. Dlatego jeśli chcą zdjęcie, to proszę bardzo, niech sobie zrobią dwa”.

Odkładam widelec, spoglądam w oczy osoby, która do mnie podeszła, i słucham jej. Jeśli uznaję to za właściwe, przytulam ją.

To kwestia akceptacji roli, do której zostałem wybrany, i nauczenia się, kiedy mam być dostępny, a kiedy nie. Pewnego razu w Filadelfii zatrzymał mnie jakiś facet i zaczął nawijać: „Hej, ‘Tana, to ty? Nie, ty nie jesteś ‘Tana, co? Ej, kurczę, to ty! Ja pierniczę, to naprawdę ty! Gościu, mam wszystkie twoje nagrania, kompakty, szpule, kasety, a teraz kupiłem parę diwidików”. To musiało być przed nadejściem iPodów. „Dołożysz przyjacielowi parę groszy do renty, co, ‘Tana?”

Powiedziałem mu, że nazywam się SANtana i że to nie jest skrót od „Santa Claus”, więc lepiej będzie, jeśli sam zapłaci czynsz. Odszedłem, ale tamto przezwisko chodzi za mną do dziś: niektórzy ze znajomych zaczęli mnie nazywać „’Tana”. Przyjmuję to na wesoło. Mawiamy, że niektóre sprawy są „w stylu ‘Tany”. Mój asystent Chad tak się do mnie zwraca, a mój kumpel Hal pyta o „Tanamana”, gdy dzwoni do naszego domu.

Czasem trzeba wiedzieć, kiedy odejść – jak wtedy, gdy po koncercie w Madison Square Garden podszedł do mnie pewien gość i zapytał, czy jego żona może się ze mną sfotografować. „Kochanie, podejdź bliżej Carlosa… Bliżej! A teraz go pocałuj”. „Wyluzuj!” – zaprotestowałem i poszedłem sobie. Facet trochę przesadził.

A na przykład kiedyś w Paryżu portier hotelowy zaczął mi opowiadać, że każde z jego dzieci zostało poczęte przy mojej muzyce. Wyliczał wszystkie dzieciaki i wszystkie utwory. Podziękowałem i odszedłem, nim posunął się za daleko. Nie jestem dość uniwersalny, by pozwolić sobie na taką bliskość.

Postanowiłem, że ta książka będzie zdrowa, uzdrawiająca, uwznioślająca, pouczająca, prosta, szczera i zarazem elegancka. Powinna też być dobrą rozrywką – czymś, co wszyscy, a w szczególności moje dzieci i reszta rodziny, będą mogli przeczytać z przyjemnością, śmiechem i zrozumieniem. Przeżyłem wiele zabawnych sytuacji, którymi chcę się podzielić – sytuacji dowodzących, że Bóg ma poczucie humoru.

Lubię się śmiać i opowiadać anegdoty, więc tych dwóch rzeczy także nie może tu zabraknąć. Jedną z moich ulubionych dykteryjek jest ta o człowieku, który tak świetnie sobie radzi w biznesie, że potrafi jedynie pomnażać majątek. Wszystko, co robi i czego dotyka, przynosi kolejne pieniądze, ale im więcej zarabia, tym bardziej jest przygnębiony i nie wie dlaczego. Kolega wspomina mu o pewnym guru, który zna tajemnicę szczęścia i mieszka w jaskini na szczycie góry za oceanem… Oni zawsze żyją gdzieś daleko, prawda? Facet udaje się w długą i drogą podróż – najpierw samolotem, potem statkiem, taksówką, na koniu, wreszcie pieszo. Po wielu tygodniach znajduje właściwą górę, wspina się i wchodzi do jaskini. Jego wzrok powoli przywyka do ciemności i po pewnym czasie przybysz dostrzega starego człowieka z długą brodą, pogrążonego w medytacjach. Czeka i czeka, aż w końcu starzec otwiera oczy i spogląda na niego. „Mędrcze, przebyłem długą drogę – mówi pielgrzym. – Powiedz mi, jaki jest sens życia?”

Starzec uśmiecha się i pochyla głowę, wskazując napis u swoich stóp. W jaskini jest ciemno, ale pielgrzym wpatruje się i widzi, że napis głosi: „Hokus-pokus”. Zastanawia się. Potem przenosi wzrok z powrotem na mędrca.

„Hokus-pokus?” – pyta zdziwiony.

„Owszem. O nic więcej nie chodzi”.

Morał jest prosty: z życia trzeba mieć przyjemność. W którymś momencie musisz przestać traktować wszystko serio i być sztywniakiem, bo to blokuje twoją kreatywność i żywotność.

Mogę wam również powiedzieć, czym ta książka nie miała być: litanią żalu, wyrzutów sumienia czy wstydu. Tego jest pod dostatkiem w innych książkach. Przez cały czas pisania miałem w pamięci słowa przyjaciela: kiedy przechodzisz przez piekło, kiedy przeżywasz swoją najczarniejszą noc, nie rób zdjęć do pokazywania znajomym. Ktoś inny rzekł: „Nie płacz, kiedy oglądasz własny film”. Oba te stwierdzenia uważam za bardzo rozsądne.

Kiedy ktoś mnie pytał, jak chciałbym być zapamiętany, wzruszałem ramionami i mówiłem: „Me importa madre. Nic mnie to nie obchodzi”. Teraz jednak, będąc kimś, kto świadomie i nieświadomie robi rzeczy mające zainspirować czytelników, powiem, że ta książka opowiada o przyjęciu odpowiedzialności za uświadamianie innych oraz jest wyrazem mojej ogromnej wdzięczności wobec każdej duszy, która mną pokierowała i dała mi szansę akceptacji tych darów i dzielenia się nimi. Chciałbym zostać zapamiętany właśnie przez pryzmat tych darów.

Nauczyłem się być narzędziem pokoju. Być dżentelmenem za wszelką cenę. Czerpać radość z życia. Słuchać wewnętrznego głosu, zamiast upajać się sobą. Trzymać swoją ciemność na wodzy. Pozwolić się uleczyć muzyce. Być prawdziwym artystą: gdy pieniądze przysłonią ci nuty, stajesz się hochsztaplerem pełną gębą. Odłóż gitarę, wyjdź na dwór i długo patrz w światło. Przejdź się do parku, zdejmij buty i skarpetki, poczuj trawę pod stopami i błoto między palcami. Zobacz uśmiech dziecka, popatrz na czołgającego się włóczęgę, zobacz życie. Poczuj je – tak mocno, jak tylko zdołasz. Znajdź ludzką melodię, a potem napisz o niej piosenkę. Wyraź to wszystko muzyką.

Witajcie w mojej historii – w uniwersalnym tonie. Vamos a empezar.

Uniwersalny ton. Historia mojego życia

Подняться наверх