Читать книгу Uniwersalny ton. Historia mojego życia - Carlos Santana - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеOd lewej (w górnym rzędzie): Irma, Laura, Tony; (na dole) Jorge, Lety i ja w Autlánie, 1952
Maria, rok 1959
Wierzę, że wychowałem się wśród aniołów. Wierzę w niewidzialne królestwo. Nawet kiedy byłem sam, nigdy nie czułem się samotny. Moje życie zostało w ten sposób pobłogosławione. Zawsze ktoś był w pobliżu, obserwował mnie lub ze mną rozmawiał – w każdym razie robił coś we właściwym momencie. Miałem nauczycieli i przewodników. Niektórzy pomagali mi w pokonywaniu poszczególnych etapów. Niektórzy uratowali mi życie. Kiedy spoglądam na cały galimatias tego, co mi się przydarzyło w ciągu tych wszystkich lat, zdumiewa mnie, ile razy anioły interweniowały przy pomocy różnych osób. Ta książka powstała dzięki nim i po to, by im podziękować. Opowiada o aniołach, które pojawiały się w moim życiu, gdy najbardziej ich potrzebowałem.
Bill Graham, Clive Davis i mój nauczyciel plastyki ze szkoły średniej, pan Knudsen. Yvonne i Linda, koleżanki z gimnazjum, które szybko mnie zaakceptowały i pomagały mi w angielskim. Stan i Ron – kumple, którzy zrezygnowali z pracy na etatach, żeby wspierać mój zespół. Kierowca autobusu z San Francisco, który zobaczył mnie z gitarą i kazał mi usiąść obok siebie, żebym był bezpieczny, kiedy jechaliśmy przez bardzo nieprzyjemną część miasta. Muzycy, z którymi grałem i którzy stali się moimi mentorami – Armando, Gábor i wielu innych. Moi bracia i siostry, którzy pomogli mi dorastać. Moich troje wspaniałych dzieci, które są tak mądre, że stały się moimi nauczycielami. Moi rodzice. Moja urocza żona Cindy. Wierzę, że świat aniołów może przemówić przez dowolną osobę w dowolnym momencie albo raczej – we właściwym momencie, jeśli pozwolę sobie odrobinę przesunąć potencjometr na skali swego duchowego radia, by złapać odpowiednią częstotliwość. Aby to uczynić, muszę unikać wytwarzania własnego szumu i egoistycznych racjonalizacji.
Można zmienić sposób patrzenia, zmieniając myślenie. Myślę, że najlepsi jesteśmy wtedy, kiedy znikamy sobie z oczu. Jednak wiele osób utyka we własnych historiach. Moja rada dla nich brzmi: zakończ swoją historię i zacznij żyć.
Kiedy byłem mały, w naszym domu mieszkały dwie Josefiny. Jedna to moja mama, a druga Josefina Cesena, którą nazywaliśmy Chepa. Ta Metyska z przewagą krwi indiańskiej była naszą gosposią, ale traktowaliśmy ją bardziej jak członka rodziny. Gotowała, szyła i pomagała mamie w wychowywaniu dzieci. Zaczęła u nas pracować jeszcze przed moimi narodzinami. Zmieniała mi pieluszki. Gdy mama chciała dać mi klapsa, biegłem do Chepy i próbowałem się schować pod jej spódnicą.
Kiedy mamy są w ciąży, biją mocniej i częściej. Wspominając dzieciństwo, mam wrażenie, że mama zawsze była w ciąży i że Chepa uchroniła mnie przed mnóstwem klapsów. Była także pierwszym aniołem, który wpłynął na moje życie.
Naszej rodzinie kiepsko się wiodło. Rodzice byli małżeństwem od dziesięciu lat, a tata coraz częściej wyjeżdżał. W Autlánie nie było zbyt wielu okazji do gry dla zawodowego muzyka, więc zaczął grać w innych miejscach i miesiącami nie było go w domu. Można sporządzić rozkład jego wyjazdów na podstawie dat urodzin dzieci. Począwszy od roku 1941, dziecko rodziło się co dwa lata. Trójka mojego starszego rodzeństwa pochodzi z końca października. Pozostała czwórka, w tym ja, obchodzi urodziny w czerwcu, lipcu i sierpniu.
Kiedy nadeszła moja kolej, tata stwierdził, że nie zdoła wykarmić następnej gęby. „Idź zrobić herbaty” – powiedział do Chepy, gdy się dowiedział, że mama jest w ciąży. Potem wyszedł i wrócił z torebką trujących ziółek mających wywołać aborcję. Nie wiem dokładnie, czy za każdym razem scenariusz był podobny. W każdym razie mama była w ciąży jedenaście razy i straciła czwórkę dzieci. Ja byłem czwartym z tych, którym dane było się narodzić – po Antoniu (Tonym), Laurze i Irmie.
„Zaparz to i daj jej do wypicia” – polecił Chepie. Ona jednak wiedziała, że mama nie chce stracić dziecka, więc kiedy nie patrzył, podmieniła torebkę na inną. Uratowała mi życie, nim jeszcze zjawiłem się na tym świecie.
Historię tę opowiedziała mi mama, i to dwa razy. Za drugim razem nie pamiętała, że już kiedyś mi o tym mówiła, i niesamowicie się zdumiała, że wiem. Na pewno nie było to dla niej łatwe. Wyobrażacie sobie, że mówicie własnemu dziecku, iż omal nie zostało usunięte? Albo że omal nie dostało na imię Geronimo?
Urodziłem się 20 lipca 1947 roku. Tata chciał mnie nazwać Geronimo. Był dumny ze swojej indiańskiej krwi[1]. Osobiście uwielbiałbym to imię, ale wtedy chyba po raz pierwszy mama postawiła na swoim w kwestii naszych imion i powiedziała: „Żaden tam Geronimo. Carlos i już”. Wybrała to imię na cześć Carlosa Barragána Orozco, swojego dalekiego kuzyna, który na krótko przed moimi narodzinami został zastrzelony w Autlánie. Miałem jasną cerę i pełne usta, więc kiedy byłem mały, Chepa nie mogła się na mnie napatrzeć. „Qué trompa tan bonita! Jakie piękne usteczka” – mawiała, dzięki czemu dorobiłem się przydomka „Trompudo” (Pełnousty).
W niektórych źródłach widziałem swoje nazwisko podane jako „Carlos Augusto Alvez Santana” – kto to, u licha, wymyślił? Moje pełne nazwisko brzmiało Carlos Umberto Santana, dopóki nie zrezygnowałem z członu „Umberto”. Dajcie spokój, kto chciałby mieć tak na drugie imię? Teraz nazywam się po prostu Carlos Santana.
Wiele lat później mama powiedziała mi, że miała przeczucie dotyczące tego, jakim człowiekiem się stanę. „Wiedziałam, że będziesz inny niż twoje rodzeństwo. Wszystkie dzieciaki trzymają się kocyka, gdy mama je nim owija, i ciągną tak długo, aż zostanie im w rękach kuleczka nitek. Wszystkie inne dzieciaki za nic w świecie nie otworzyłyby pięści i nie oddały mi tej kulki po dobroci. Broniłyby się do krwi. Kiedy otwierałam twoją rękę, bez oporu oddawałeś mi kulkę. Wiedziałam więc, że wyrośniesz na hojnego człowieka”.
Nie było to jedyne przeczucie. Nina Matilda, jej ciocia, miała niesamowicie białe, dosłownie białe włosy. Jeździła od miasta do miasta, sprzedając biżuterię, tak jak niektórzy sprzedają kosmetyki Avonu. I była w tym dobra – ot, skromna staruszka pukająca do drzwi i rozwijająca chusteczki, w które owinięte były wszystkie te klejnoty. No i ciocia Nina Matilda powiedziała kiedyś do mamy: „Ten chłopak zajdzie wysoko. Él es cristalino – jest kryształowy. Ma w sobie gwiazdę. Będą go naśladować tysiące ludzi”. Mama myślała, że zostanę księdzem, może nawet kardynałem albo kimś w tym stylu. Cóż, trochę się pomyliła.
Ludzie czasem pytają mnie o Autlán. Jak się tam żyło? Czy to było miasto, czy prowincja? Odpowiadam wtedy pytaniem: „Kojarzycie tę scenę ze Skarbu Sierra Madre, gdy Humphrey Bogart strzela się na wzgórzach z bandytami udającymi policję? Jeden z bandytów mówi: »Odznaki? Nie potrzebujemy żadnych zasranych odznak!«?”. To właśnie Autlán – miasteczko w zielonej dolinie otoczonej dużymi postrzępionymi wzgórzami. Szczerze mówiąc, jest bardzo ładne. Gdy tam mieszkałem na początku lat 50., miało około trzydziestu pięciu tysięcy mieszkańców. Teraz ma ich około sześćdziesięciu tysięcy. Dopiero niedawno dorobiło się asfaltu i świateł ulicznych. Tak czy owak było większe od Cihuatlánu, z którego chciała się wyrwać mama.
Mój Autlán to Autlán widziany oczami dziecka. Mieszkałem tam tylko przez osiem lat. Początkowo mieliśmy przyjemne mieszkanko w centrum, które kojarzyło mi się wówczas głównie z dźwiękami ulicy – przejeżdżających wozów, przechodzących ludzi z osiołkami – oraz zapachami. Tacos, enchilady, pozole (zupa z kukurydzy), carne asada (pieczeń). Chicharrones (smażone skórki wieprzowe), pitayas – owoce kaktusa – i duże, soczyste, przypominające rzepę jicamas. Biznagas – słodycze produkowane z kaktusa i innych roślin – i alfajor, coś w rodzaju piernika z kokosem. Pycha!
Pamiętam smak świeżo prażonych orzeszków ziemnych przynoszonych przez tatę w dużych opakowaniach. Rzucałem się na nie wraz z rodzeństwem i rozrywaliśmy torebkę, a tata mówił: „Kto chce posłuchać historii o tygrysie?”. „My!” – odpowiadaliśmy i gromadziliśmy się w salonie, a on opowiadał nam wymyśloną na poczekaniu wspaniałą historyjkę o El Tigre. „Teraz ukrywa się w buszu i warczy, bo jest baaardzo głodny”. Zbieraliśmy się w ciasną gromadkę. „Jego oczy stają się coraz większe, aż w końcu słyszycie… ryyyk!!!”
To było lepsze niż telewizja. Tata był doskonałym aktorem – jego głos uruchamiał wyobraźnię i całkowicie wciągał nas w opowieść. Miałem szczęście: odkąd pamiętam, znałem wartość dobrych historii opowiadanych tak, by ożywały dla innych. Wchłonąłem tę wiedzę i sądzę, że w przyszłości przydała mi się ona przy komponowaniu i koncertowaniu. Wydaje mi się, że najlepsi muzycy potrafią sprawić, by ich utwory nie były tylko garścią nut, lecz właśnie opowieściami.
W Autlánie kilkakrotnie zmienialiśmy lokum w zależności od tego, ile pieniędzy zarobił tata. Mieszkaliśmy na przykład na małej zapuszczonej działce między dwoma domami, którą tata wynajął chyba jedynie dzięki znajomościom. Z kolei nasz najlepszy dom miał kilka pokojów i duży ogród z czynną studnią. Nie było tam prądu ani kanalizacji – tylko świece i wychodek na zewnątrz. Pamiętam, że spośród wszystkich naszych domów ten leżał najbliżej lodowni. Lód przechowywano w trocinach, żeby się nie topił. Kiedy się chciało, można było iść i przynieść trochę do domu.
Zarówno w Autlánie, jak i w Tijuanie, a nawet w San Francisco nigdy nie mieliśmy zbyt wiele przestrzeni. Zwykle były to dwie sypialnie, kuchnia i salon. Mama i tata zawsze mieli pokój dla siebie, a dziewczynki dla siebie, więc my, chłopcy, spaliśmy na sofach w salonie, chyba że tacie dopisywała fortuna i akurat przysługiwała nam własna sypialnia.
Na początku naszego życia w Autlánie tacie musiało się wieść nieźle. Tony i ja, a potem także Jorge, mieliśmy swój pokój. Nie wszystko jednak wyglądało jak w bajce: dach był nieco przerdzewiały i… Któregoś wieczoru właśnie zasypiałem, gdy nagle rozległ się jakiś głuchy stukot. „Nie ruszaj się – powiedział Tony. – Skorpion spadł koło ciebie”. Zaraz potem usłyszałem szuranie uciekającego zwierzaka. Okropne uczucie.
Uwielbiałem natomiast dźwięk spadających z drzewa dojrzałych mango. Są duże, czerwone i ślicznie pachną. Lubiłem się bawić w ogrodzie, gdzie rosły drzewa mango i mezquite (jadłoszyny). Latały tam ptaki zwane chachalaca (ortalisy), wyglądające jak skrzyżowanie gołębia z pawiem. Potrafiły być strasznie głośne i często budziły nas rano.
Studnia w tamtym ogrodzie wyschła. Pewnego razu, gdy nikogo nie było w pobliżu, z jakiegoś powodu zachciało mi się wrzucić tam parę małych kurczaczków. Nagle pojawił się Tony, zawołał: „Hej, co ty wyprawiasz?”, a ja chciałem zejść na dół, by je wyciągnąć. Na szczęście zdążył mnie złapać. „Nie schodź. Tam jest bardzo głęboko”. Jakiś czas później zakryliśmy studnię, żeby nikomu nic się nie stało.
Nie sądzę jednak, żebym był wyjątkowo nieznośny – byłem po prostu ciekawskim dzieckiem, ale odróżniałem dobro od zła. Czasem po prostu czegoś nie wiedziałem – na przykład tego, że stary mur ogrodu zaczyna się rozpadać. Na murze rosły pnącza. Zacząłem je ciągnąć, żeby się dostać do strąków. Lubiłem je otwierać, bo wtedy ziarenka wyposażone w maleńkie „parasolki” czasem z szelestem odlatywały na wietrze. Byłem nimi naprawdę oczarowany, więc ciągnąłem i ciągnąłem, aż nagle część muru się zawaliła i wylądowała na moich stopach, drąc mi sandały i mocno raniąc palce.
Stopy mi krwawiły i bardzo się bałem, że mama mnie zleje za zniszczenie nowych sandałów i muru. Schowałem się więc i wszyscy długo mnie szukali. W końcu Chepa znalazła mnie pod łóżkiem. „Co ty tu robisz, synku?” – zapytała, po czym jęknęła na widok moich stóp. Powiedziała o wszystkim mamie, a jej zrobiło się naprawdę przykro, że ze strachu przed nią schowałem się pod łóżko. Tym razem nie dostałem klapsa.
W domu żyło się na zasadach ustalanych przez mamę. To ona utrzymywała dyscyplinę i porządek. Taty przez większość czasu nie było, więc wszystkim kierowała mama. Potrafiła nam zajść za skórę. Żadne z moich rodziców nie umiało za bardzo okazywać uczuć – ani nam, ani sobie nawzajem. Oczywiście mieliśmy dla mamy mnóstwo szacunku, ale nie była typem osoby, do której bieglibyśmy się przytulić.
Z perspektywy czasu uświadamiam sobie, że dopiero uczyła się być matką, podobnie jak tata uczył się być mężem i ojcem. Robili, co mogli, mając to, co mieli, i będąc tym, kim byli. Nie odebrali żadnej formalnej edukacji. Nie wiem nawet, gdzie nauczyli się czytać i pisać. Pokazali nam na swoim przykładzie, że trzeba samemu o siebie zadbać. „Może nie jesteśmy zbyt wykształceni ani bogaci, ale nie zamierzamy być głupcami, brudasami ani leniami”.
Mama była urodziwa na swój powściągliwy sposób. Wysoka i elegancka, lecz nie ostentacyjna. Nie lubiła ekscentrycznych strojów, ale nigdy nie nosiła przesadnie tanich czy zniszczonych ubrań. Zauważaliśmy też, że postawą różni się od innych kobiet. Nawet w czasach największej biedy widać było, że nie pochodzi z nizin społecznych.
Miała szczególny system wychowawczy. Od najmłodszych lat każde z nas dostawało do wykonania pewne zadania. „Dzisiaj wy dwoje pościelicie łóżka i zamieciecie podłogę, a wy umyjecie naczynia i wyszorujecie garnki. Jutro zamiana. Podczas zamiatania wasze plecy mają być proste jak kij od tej szczotki. Nie macie nią wymachiwać i rozrzucać kurzu na boki, tylko na dobre się go pozbyć. A kiedy wycieracie stół, nie rozsmarowujcie brudu, tylko go usuńcie. I namoczcie ścierkę w bardzo gorącej wodzie, żeby zabić zarazki. Ma tu być czyściutko! Jesteśmy biedni, ale nie brudni. Nie możemy przynosić wstydu rodzinie ani nazwisku Santana”.
Była niesamowita. Wiedziała, kiedy się przykładamy – jeśli tego nie robiliśmy, dostawaliśmy w tyłek. Teraz to doceniamy, bo wiemy, że nauczyła nas być dumnymi z własnych dokonań i ze swojej rodziny.
Wtedy jednak nie dogadywaliśmy się zbyt dobrze. Mama była osobą zaciętą. Oboje tacy byliśmy. Ona wszystko kwestionowała i ja też.
Pamiętam, że kiedy pewnego razu pogniewała się na mnie z jakiegoś powodu, po prostu sobie poszedłem. Mogłem mieć pięć czy sześć lat. Oddaliłem się od domu, ciągnąc za sobą krokodyla na kółkach. Nie płakałem ani nie byłem smutny, po prostu chciałem uciec od mamy i pozwiedzać okolicę. Myślałem o tym, żeby krokodyl nie wjeżdżał na kamienie, a sam starałem się omijać przerwy między płytkami chodnika. Patrzyłem na ludzi na rynku i przejeżdżające konie i myślałem sobie: „Ale fajnie, że mogę jakiś czas pobyć z dala od mamy”.
W końcu znalazły mnie siostry. „Nie bałeś się tak sam chodzić? Nie czułeś się samotny?” – pytały. Prawda jest taka, że nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Chyba jestem stworzony do życia w teraźniejszości, a nie do zastanawiania się, co będzie później. Myślę, że tamto doświadczenie zasiało we mnie ziarno, dzięki któremu w późniejszych latach nie pozwalałem się „zjeść” lękowi. W nowych, dziwnych miejscach czułem się mile widziany. „O, jestem w Japonii” – myślałem i z zachwytem przyglądałem się pięknym świątyniom. „Rzym! Jaka fajna uliczka! A ta!” – myślałem i starałem się zobaczyć jak najwięcej.
Kiedy jesteś dzieckiem, wszystko wydaje się nowe i wspaniałe – nawet to, co straszne. Pierwszy raz zobaczyłem pożar, gdy płonął miejscowy supermarket. Wygląda na to, że już wtedy trafiali się cwaniacy, którzy chcieli wyłudzić pieniądze z ubezpieczenia i podpalali własne sklepy. Nigdy nie widziałem takich płomieni – całe niebo było czerwone.
Innym razem – mogłem mieć wówczas sześć lat – widziałem, jak byk omal nie zabił człowieka. Pamiętam, że paru facetów chodziło po mieście i rozklejało plakaty reklamujące korridę. W weekend mama ubrała mnie odświętnie i poszliśmy na drugi koniec miasta, na Plaza del Toros. Szedłem w pochodzie rozpoczynającym imprezę, maszerując w rytmie pasodoble obok równie wystrojonej dziewczynki. Wiele lat później mogłem powiedzieć Milesowi Davisowi, że on i Gil Evans odpowiednio uchwycili ten rytm w Saecie na albumie Sketches of Spain. Tak właśnie jest na początku, gdy wszyscy chodzą wokół areny.
Wystarczy zobaczyć parę korrid, by wiedzieć, że większość byków po wkroczeniu na arenę biegnie na środek i rozgląda się, prychając gniewnie. Tamtego dnia jednak byk wbiegł i tylko zerknął na toreadorów. Był spokojny jak bokser taksujący przeciwnika – jak Mike Tyson, zanim stał się bogaty. Potem ruszył. I przeskoczył płot! Ludzie zrywali się z miejsc i uciekali. W końcu jakoś go złapano, otwarto bramkę i zaprowadzono z powrotem na arenę. Byk wbiegł na środek i po prostu sobie tam stanął, jakby mówił: „No dobra, kto ma jaja, żeby ze mną powalczyć?”. Jeden z toreadorów wystąpił naprzód z czerwoną płachtą, ale byk nie był głupi. Nie interesował go kolor, lecz człowiek. Toreador za bardzo się zbliżył i róg wbił mu się w bok. Trzeba było odwrócić uwagę zwierzęcia, by ratować człowieka. Przeżył. Nie wiem natomiast, co się stało z nieszczęsnym bykiem.
Wkrótce potem rozpocząłem naukę w podstawówce publicznej w Autlánie – Escuela Central. Na ścianach wisiały portrety meksykańskich bohaterów – Miguela Hidalgo, Benita Juáreza, Emiliana Zapaty – a my się o nich uczyliśmy. Najbardziej podobały mi się opowieści o Juárezie, bo to jedyny meksykański prezydent, który uprawiał ziemię jako prosty chłop i był „prawdziwym Meksykaninem”, to znaczy po części Indianinem jak mój tata. Do moich ulubionych nauczycieli należeli ci, którzy najlepiej opowiadali: niby czytali z książki, ale sprawiali, że historia ożywała, a z nią Rzymianie, Juliusz Cezar, Hernán Cortés, Montezuma, konkwistadorzy i podbój Meksyku.
Historia naszego kraju jest sprawą delikatną. W miarę dorastania przekonałem się, że było to coś w rodzaju karuzeli, na której kręcili się kolejni gwałciciele tego kraju: papież, Hiszpanie, Francuzi, Amerykanie. Hiszpanie nie potrafili pokonać azteckich wojowników muszkietami, więc rozsiali zarazki, by ich zabić. Nigdy nie zdołałem się z tym pogodzić. W każdym razie historia, której mnie uczono, była prezentowana niewątpliwie z perspektywy meksykańskiej, więc ciekaw byłem tego kraju na północy, założonego przez Europejczyków, którzy odebrali go Indianom, a potem Meksykanom. Dla nas Davy Crockett został zabity za to, że znajdował się w miejscu, gdzie w ogóle nie powinno go być. Wkrótce Meksyk stracił wszystkie terytoria od zachodniego Teksasu po Oregon. Tak, wszystko to kiedyś należało do naszego kraju. Patrząc z tej perspektywy, nigdy nie przekroczyliśmy granicy. To ona przekroczyła nas.
Stany Zjednoczone poznawaliśmy poprzez ich kulturę. Mama chciała się wyrwać z rodzinnego miasteczka, bo zobaczyła wyrafinowany, elegancki świat w filmach z Fredem Astaire’em i Carym Grantem. Uczyłem się o USA przez pryzmat Hopalonga Cassidy’ego, Roya Rogersa i Gene’a Autry’ego. I programu Howdy Doody. Później miałem nauczyć się znacznie więcej dzięki muzyce, ale pierwsze były filmy. W Autlánie nie mieliśmy prawdziwego kina, więc czekało się do zmroku, po czym wywieszało na środku ulicy wielki ekran i wyświetlało na nim filmy – jak w kinie samochodowym, tylko bez samochodów.
Moje uczucia wobec Stanów Zjednoczonych nigdy nie były jednoznaczne. Z czasem pokochałem ten kraj, a zwłaszcza jego muzykę, lecz nie podoba mi się sposób, w jaki USA usprawiedliwiają przywłaszczenie sobie tego, co do nich nie należało. Z jednej strony wiele temu krajowi zawdzięczam. Z drugiej – potrafi mnie wkurzyć, gdy wypina pierś i mówi: „My jesteśmy najlepsi na świecie, a wy nie!”. Sporo jeździłem po świecie i widziałem różne miejsca. Pod wieloma względami Stany Zjednoczone nie mieszczą się nawet w pierwszej piątce.
Nie byłem zbyt dobrym uczniem. Nie lubiłem lekcji. Szybko się nudziłem i trudno mi było spokojnie wysiedzieć. Nigdy nie miałem ochoty uczyć się czegoś, co mnie nie ciekawiło. Podczas dużej przerwy wolno mi było iść do domu na lunch. Lubiłem te długie spacery, choć pamiętam, jak pewnego dnia po przyjściu odkryłem, że mama zrobiła rosół, choć dzień był gorący. „Nie chcę zupy!” – powiedziałem, a mama, jak każda mama, odparła: „Jedz, bo nie będziesz miał siły”. Kiedy się odwróciła, wziąłem garść sproszkowanego chili i wsypałem do zupy. „Mamo – powiedziałem – chciałem sobie troszkę dosypać, a wsypało się całe!”. Mama oczywiście przejrzała moją sztuczkę. „I tak musisz zjeść” – odparła. „Ale…” – próbowałem protestować.
Musiałem. Ludzie, pędziłem potem do szkoły, jakbym miał silnik w tyłku! Byłem dzieciakiem i czasem zachowywałem się głupio, ale szybko się uczyłem, choć niekoniecznie na lekcjach. Już w Autlánie rozumiałem, że tata jest zawodowym muzykiem i zarabia na życie grą na skrzypcach oraz śpiewem. Jego muzyka była grana na imprezach, a więc musiała być radosna. Nie ma imprezy bez skocznych polek. Bez muzyki, przy której wznosi się toasty. Potrzeba też serenad, żeby mężczyzna mógł ugłaskać ukochaną, gdy się jej naraził. I smutnych piosenek pozwalających użalać się nad sobą i ronić łzy do kufla z piwem. Nigdy nie mogłem ścierpieć tych ostatnich – było ich w Meksyku stanowczo za wiele. Kocham w muzyce autentyczne emocje – myślę, że można je nazwać patosem. Kocham bluesa! Nie lubię jednak, gdy muzyka opowiada o użalaniu się nad sobą.
Poznałem wszystko, co lubił tata. Najlepiej czuł się w popularnej muzyce meksykańskiej lat 30. i 40. Uwielbiał też piosenki miłosne z filmów i ballady Pedra Vargasa, bardzo popularnego w Meksyku kubańskiego śpiewaka – Solamente una vez, Piel canela. Grał je z przekonaniem i zawsze w zwolnionym tempie, czy to w domu, czy na koncercie z zespołem. Oprócz swoich ulubionych melodii miał w repertuarze szeroki wachlarz meksykańskiej muzyki. Musiał, bo był zawodowcem. Muzyka meksykańska składa się głównie z tańców europejskich – polek, czyli takiego „umpa, umpa”, i walców francuskich.
Pod koniec lat 40., mniej więcej wtedy, gdy się urodziłem, inną muzykę zaczęły wypierać corridos – pieśni historyczne – i cała ta machistowska twórczość kowbojska, w tym muzyka mariachich. Tacie to nie przeszkadzało. Grał znane wszystkim standardy mariachich, ubierał się w ich stroje z kapeluszami o szerokim rondzie. W tamtym okresie tego chcieli słuchać ludzie i za to płacili. Cóż, jak w przypadku wielu ojców i synów, on miał swoją muzykę, więc ja musiałem mieć swoją.
Ale to przyszło dopiero później. W Autlánie byłem za mały, żeby naprawdę docenić to, że tata jest muzykiem. Dopiero po latach się dowiedziałem, że dzięki graniu utrzymywał nie tylko naszą rodzinę, lecz także swoją matkę i kilka moich ciotek, a swoich sióstr. Jego ojciec Antonino, a przed nim dziadek, także byli muzykami. Pełnili funkcję kogoś, kogo nazywano músicos municipal – muzycy miejscy: grali na pochodach, lokalnych uroczystościach itp. Byli opłacani przez miejscowe władze. Antonino grał na instrumentach dętych blaszanych. Potem się rozpił i nie mógł już być muzykiem miejskim, aż wreszcie kompletnie zniknął z radarów. Nie miałem okazji go poznać – widziałem tylko na portrecie. Wyglądał jak prawdziwy, stuprocentowy Indianin: duży nos, szopa niesfornych włosów. Stał ze swoim zespołem, grając na małym rogu zwanym córneo. Z takimi obrazami kojarzy mi się prawdziwy Meksyk.
Tata jednak nigdy nie opowiadał o dawnym życiu. Wiedziałem, że był jednym z dziesięciorga rodzeństwa i że wychowywał się w El Grullo, miasteczku w połowie drogi między Autlánem a Cuautla, gdzie się urodził. Pojechaliśmy tam tylko parę razy, gdy mama chciała sprawić tacie przyjemność. Pamiętam, że bałem się babci – jej cień, rzucany na ścianę w blasku świecy, śmiertelnie mnie przerażał. Dla taty była słodziutka jak miód, ale do nas i mamy odnosiła się nieco powściągliwie.
Spotykałem tam kuzynów – dzieci mojej cioci. Moje rodzeństwo i ja może pochodziliśmy z małego miasta, ale w porównaniu z nimi byliśmy mieszczuchami. Oni byli bardzo, bardzo prowincjonalni, to znaczy nie chodzili do szkoły. Za to mówili: „Hej, widzisz tę kurę? Spójrz jej w oczy”. „Czemu?” – pytałem. „Zaraz zniesie jajo!”. „Co?!”
Wtedy nawet nie wiedziałem, że kury znoszą jaja! Rzeczywiście, oczy kury się rozszerzyły, zaczęła gdakać i nagle – bęc! – wypadło parujące jajko. Byłem zachwycony! U babci pierwszy raz usłyszałem dźwięk krowiego mleka wpadającego do wiaderka podczas dojenia i poczułem jego zapach. Nic nie może się z tym równać.
Pewnego popołudnia bawiłem się z kuzynami, gdy nagle stwierdziłem, że muszę iść za potrzebą. Byłem przyzwyczajony do ubikacji stojącej na zewnątrz, ale nigdzie jej nie widziałem, więc zapytałem kuzynów. „Widzisz te krzaki? – zapytali. – Tam zrób”.
„Serio? W krzakach?”
„No, a gdzie?”
„Yyy… a czym się podcieracie?”
„Liśćmi, a czym?”
„Hm… no dobra…”
Poszedłem więc w krzaki i robiłem swoje, gdy nagle poczułem, że mojego tyłka dotyka jakiś mokry, szczeciniasty pysk. Odwróciłem się i prawie umarłem ze strachu – to była świnia, która prychała i próbowała zjeść moją kupę! „Aaaa!” – wrzasnąłem i wybiegłem z krzaków, nie podciągnąwszy spodni, a moi kuzyni i rodzeństwo pokładali się ze śmiechu. Nikt mnie nie ostrzegł, że mam uważać na świnie i się streszczać, bo uwielbiają jeść odchody. Od tej pory nie chciałem wziąć do ust boczku.
Kiedy miałem siedem lat, nasza rodzina była już pełna i zrobiło się naprawdę ciężko. Było nas siedmioro dzieciaków, począwszy od trzynastoletniego Tony’ego po malutką Marię, a do tego Chepa i piesek, który wyglądał jak biały pompon i nie miał imienia. Jakiś facet poprosił mamę o popilnowanie go i nigdy nie wrócił. Tata pracował więcej niż zwykle, żeby starczyło na wykarmienie nas wszystkich, i wyjeżdżał na coraz dłużej. Za każdym razem za nim tęskniłem – podobnie jak wszyscy. Kiedy przyjeżdżał, każdy chciał spędzać z nim czas. Najbardziej mama. Kłócili się jednak – o pieniądze i kobiety.
Właściwie pamiętam jedynie kłótnie. Wrzeszczeli na siebie, a ja nie mogłem tego znieść, bo kochałem ich oboje. Nie wiedziałem, dlaczego się tak zachowują, i nie rozumiałem takich słów jak „dyscyplina” i „samokontrola”. Słuchanie tych awantur było dla dziecka jak patrzenie na książkę zawierającą rysunki i słowa – na podstawie rysunków wiesz z grubsza, o co chodzi, ale nie możesz przeczytać słów, żeby zrozumieć to dokładnie.
Wiedziałem jedynie, że awantura się rozkręci, aż w końcu tata wyjdzie z domu, wróci o czwartej nad ranem z paroma innymi muzykami i będzie grać mamie serenadę na ulicy, oczywiście budząc nas wszystkich. Tata stanie bezpośrednio pod naszym oknem i zacznie grać na skrzypcach, a potem śpiewać Vereda tropical. To było coś w rodzaju hymnu na pogodzenie się. Podobnie jak B.B. King, tata nigdy nie grał i nie śpiewał jednocześnie. Kiedy zaczynał śpiewać, przestawał grać.
Dlaczego odeszła?
Pozwoliłeś jej odejść ścieżką w tropiki.
Spraw, by wróciła do domu –
śpiewał, po czym dla upiększenia dokładał kilka pociągnięć smyczka.
A my obserwowaliśmy mamę. Jeśli podeszła do okna i rozsunęła zasłony, mówiliśmy do siebie: „Dzięki Bogu się pogodzą”. Czuliśmy wielką ulgę. „Uff, nie rozstaną się”. Zdarzyło się to kilka razy.
Myślę, że część ich wzajemnej wierności zrodziła się z doświadczenia i nauki wyciągniętej z kryzysów przeszłości. Kiedy się pobrali, mama kompletnie nie umiała gotować. Wychowała się na ranczu, miała służbę i kucharki. Kiedy pierwszy raz próbowała coś ugotować, tata się wściekł. „Nie po to ciężko pracuję, żebyś marnowała pieniądze na takie coś. Idź do sąsiadki i powiedz, żeby cię nauczyła gotować”.
I mama to zrobiła. Schowała dumę do kieszeni i poszła.
„Nie martw się, Josefino – powiedziały sąsiadki. – Nauczymy cię. Dajesz trochę tłuszczu, ciasto na tortillę, a kiedy będzie miało taki a taki kolor, możesz nakładać kurczaka”. Z czasem mama stała się najlepszą kucharką pod słońcem.
Mimo to w ciągu kilku pierwszych lat małżeństwa czasem zabierała dzieci i wracała do Cihuatlánu. Za którymś razem dziadek powiedział: „Albo tu zostajesz, albo nie przyjeżdżaj więcej. Nie mam zamiaru słuchać, jak on się nad tobą znęca. Musisz dokonać wyboru”. Wybrała – została z tatą.
Kilka lat później stosunki się poprawiły i dziadek zaprosił na ranczo całą naszą rodzinę. Mama mówiła mi potem, że podczas imprezy w pokoju, w którym byli wszyscy pracownicy rancza, postanowił sobie zażartować z taty. „Chcesz kokosa, José?”. „Tak, poproszę, don Refugio”. (Tak się zwracano do mojego dziadka).
Wtedy dziadek dał tacie wielką maczetę i kokos. „Proszę” – powiedział. Tata nie miał pojęcia, jak trzymać taki nóż, więc zaczął po prostu siekać kokos. Narobił strasznego bałaganu i wszyscy się śmiali. Mama natychmiast zrozumiała, o co chodzi jej ojcu. Podeszła do taty. „Nie rób tego, José. Pokaleczysz sobie palce. Jesteś muzykiem”. Potem otworzyła futerał, wyjęła skrzypce i podała je dziadkowi.
„Zagraj nam coś, tato” – powiedziała.
Oczywiście dziadek nie potrafił grać. Wszyscy byli zszokowani, bo w tamtych czasach, w tamtej kulturze, nikt nie stawiał się rodzicom. Mama jednak chciała pokazać, że nie podoba jej się to, co robi dziadek. Była naprawdę wyjątkowa.
Dopiero po wielu latach nam, dzieciom, udało się poskładać w całość historię jej rodziny. Mama od czasu do czasu coś nam opowiadała – wspominała na przykład, że była jednym z ośmiorga dzieci i wychowywała się u dziadków. W Meksyku to było naturalne: niektóre dzieci wysyłano, żeby jakiś czas pomieszkały u dziadków, a potem wróciły. Nigdy nam nie powiedziała, dlaczego ją jako jedyną z rodzeństwa spotkał taki los, ale od maleńkości miała silny charakter i mówiła, co myśli. Przypuszczam, że jej babcia lubiła słuchać jej opinii i trochę ją rozpieściła, więc kiedy mama wróciła do domu, próbowała zachowywać się tak samo i pakowała się w kłopoty. Poza tym przestała być pępkiem świata.
Wspominała, że jej ojciec był dość zamożny i że po śmierci babci – zmarła na początku lat 50., gdy byłem mały, więc wcale jej nie pamiętam – kompletnie nie wiedział, jak sobie poradzić. Zaczął pożyczać pieniądze ludziom, którzy nie mogli ich oddać, na co jego żona nigdy by nie pozwoliła. To ona trzymała w garści finanse rodziny.
Od innych ludzi usłyszałem, że babcia zmarła z powodu jakiejś choroby jelit, na którą zapadła, gdy się dowiedziała, że dziadek ma dziecko z jedną z ich pokojówek. Od tamtej pory wszystko się posypało, a mama wkroczyła na wojenną ścieżkę z dziadkiem i jego nową przyjaciółką.
Jeszcze później usłyszałem od mamy, że tata też nie był łatwy w pożyciu. Postrzegał rolę męża bardzo staroświecko. Gdy postanowili się pobrać, uprzedził ją: „Nigdy nie dostaniesz ode mnie pierścionka, pocztówki, kwiatów ani prezentów na urodziny czy Gwiazdkę. Ja jestem twoim prezentem. Dopóki wracam do domu, musi ci to wystarczyć”.
„Do diabła, mamo! – powiedziałem. – Trochę przesadził. Wyszłabyś za niego jeszcze raz?”
„Bez wahania. Zawsze chciałam mieć prawdziwego mężczyznę i on nim jest” – odparła.
Nigdy nie zatańczyła z żadnym mężczyzną oprócz taty. Tańczyła z nim może z siedem razy albo i mniej, ale z innymi wcale. Nigdy nie kupił jej obrączki. Nie rozumiem tego i jestem pewien, że wiele współczesnych kobiet też by się dziwiło, ale większość z nich nie pochodzi z tamtego pokolenia ani z tamtej kultury i nie ma tych doświadczeń co mama.
Wiele lat później usłyszałem od mojej siostry Laury, prowadzącej salon piękności w San Francisco, że kiedy przyszła tam nasza mama, by sobie zrobić fryzurę i manikiur, jedna z klientek opowiadała o swoich obrączkach. „Tę mam po pierwszym mężu, a tę po drugim”. „Hej, Josefino, a ty dlaczego nie nosisz obrączki?” – zapytała któraś z kobiet. Mama spojrzała na nią i powiedziała: „Może i nie mam obrączki, ale wciąż mam swojego mężczyznę”.
W Autlánie tata wciąż flirtował z kobietami. Uwielbiał je, a one uwielbiały jego. Miał charyzmę i podejście do płci pięknej. Wiedział, że jego muzyka robi na nich wrażenie – każdy dobry muzyk to wie i widzi. Ja też. Jeśli grasz z głębi serca, tak jak mój tata, twoja muzyka potrafi zwalić kobiety z nóg. Nawet nie musisz być przystojny: po prostu dajesz z siebie to, co najlepsze, a one nagle zaczynają czuć, że są piękne. Tata należał do bardzo machistowskiego pokolenia, w którym im więcej miałeś kobiet, tym bardziej liczyłeś się jako mężczyzna.
Oczywiście mama nie kupowała bynajmniej tego tłumaczenia, więc strasznie się o to gryźli, nie tylko w czterech ścianach, ale i wśród ludzi. Nie obchodziło jej, kto o tym wie. Pewnego wieczoru, około szóstej czy siódmej, zawołała: „Carlos!”, a kiedy przyszedłem, zaczęła mnie myć i czesać. „Gdzie idziemy?” – zapytałem. „Do kościoła”. „Ale dziś nie jest niedziela”. „Nie pyskuj”.
Idziemy do kościoła. W porządku.
Wyszykowała mnie i siebie, po czym wybiegliśmy z domu, jakby się paliło. Szła tak szybko, że musiałem prawie frunąć, żeby za nią nadążyć. Minęliśmy kościół i szliśmy dalej. „Mamo, kościół jest tu”. „Wiem”.
Dwie czy trzy przecznice dalej zatrzymaliśmy się nagle przed sklepem. Zaczekaliśmy, aż wyjdzie ostatni klient i kobieta za ladą zostanie sama. Wtedy mama weszła.
„Nazywam się Josefina Santana i wiem, że kręcisz z moim mężem”.
Chwyciła kobietę za długie, piękne warkocze, dosłownie przeciągnęła nad ladą, rzuciła na podłogę, przygniotła jej szyję kolanem i zaczęła ją bić, ile wlezie.
Kiedy się ogląda na żywo walkę bokserską, wygląda to zupełnie inaczej niż w telewizji. Jeśli coś dzieje się tuż przed twoim nosem, nigdy tego nie zapomnisz. Tak właśnie było wtedy. Gdy mama skończyła, chwyciła mnie za rękę i szybko wyszliśmy. Była bardzo silna. Oczywiście tata o wszystkim się dowiedział i po powrocie do domu urządził jej piekło. Tym razem na poważnie. Zamknęli drzwi od pokoju i doszło do rękoczynów. Baliśmy się. Wszystko słyszeliśmy, ale nie mogliśmy nic zrobić.
Wiele lat później mama opowiadała mi te brutalne historie, których tak naprawdę nie musiała opowiadać, bo doskonale pamiętałem tamte dźwięki i swoją bezradność. „Nie rozumiem, dlaczego tak długo z nim byłaś” – mówiłem. Później się dowiedziałem, że tatę doprowadzały do furii dwie rzeczy: zazdrość mamy i to, że próbowała go poróżnić z rodziną. Tata kochał swoją matkę i siostry i pomagał im finansowo, gdy tylko mógł, ale mama uważała, że powinien się troszczyć przede wszystkim o nas. Kiedy przychodził do niego list, mama czasem go otwierała i zaczynała kłótnię. Tata się wściekał, że otwiera jego listy, i bum! – drzwi znów się zamykały i słyszeliśmy awanturę.
Pewnego razu po przeprowadzce do Tijuany Tony wrócił do domu po coś, czego zapomniał, i wszystko zobaczył. Był już dość duży i silny, by nie patrzeć na to bezradnie, więc kopniakiem otworzył drzwi i podniósł tatę z podłogi tak, że nogi dyndały mu nad ziemią. Patrzyli sobie w oczy. „Nigdy więcej nie waż się uderzyć mojej matki” – powiedział Tony, trzymając tatę mocno. Potem powoli opuścił go na podłogę i wyszedł. Wszystko ucichło. Taki właśnie był mój brat Tony.
Po raz ostatni coś podobnego zdarzyło się w San Francisco. Nim tata zdążył uderzyć mamę, ona podniosła wielką czarną patelnię. „Nic z tego, José. Teraz jesteśmy w USA. Spróbuj, a pożałujesz”.
Uważam, że błędne koło przemocy trzeba w którymś miejscu zatrzymać. Od nas zależy, czy się postaramy i spróbujemy tego dokonać. Większość przemocy bierze się ze strachu, niewiedzy i słowa, którego szczerze nienawidzę: macho. Bo macho oznacza strach. Strach przed byciem postrzeganym jako „zniewieściały”, nie dość męski, słaby. Potrafi działać jak groźny wirus, który zalęga się w rodzinie, a potem wydostaje na świat i zaraża. Przemoc trzeba powstrzymać tam, gdzie się zaczyna: w domu.
Szczerze mówiąc, sam kiedyś uderzyłem kobietę.
Kiedy po raz pierwszy wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem z kobietą, która miała dwójkę dzieci, i pewnego wieczoru zaczęliśmy się sprzeczać. Ona się wściekła, ja też i ledwo się zorientowałem, a już okładaliśmy się pięściami, choć niby nie chciałem awantury.
Do dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego wtedy po prostu nie wyszedłem. To przecież nie było trudne. Kiedyś miałem matkę i cztery siostry. Teraz mam byłą żonę, żonę i dwie córki – i nie chcę, żeby ktokolwiek traktował którąś z nich w ten sposób. Prawdę powiedziawszy, nie chcę, żeby ktokolwiek, niezależnie od płci, traktował kogokolwiek w ten sposób. Mężczyzna jest silny, ale w parze z tą siłą musi iść odpowiedzialność. Myślę, że to, jak traktować siebie i innych, powinno być częścią programu szkolnego.
Mnie przydarzyło się to raz i nigdy więcej. To wystarczyło, żeby zobaczyć, że sam wpadłem w pułapkę machistowskich kłamstw. Świadomość, że stało się to w obecności dwojga dzieci mojej dziewczyny, wzbudziła we mnie obrzydzenie. Natychmiast przypomniałem sobie, jak się czułem, gdy byłem dzieckiem i słyszałem, jak tata bije mamę.
Nadal się zastanawiam, ile po nim odziedziczyłem. Pod wieloma względami mogę mu podziękować za to, że był dla mnie przykładem tego, co należy, ale i czego nie należy robić.
Mama nigdy nie pogodziła się z tym, że wokół niego kręcą się kobiety. Pamiętam, jak pewnego razu gotowała wodę, bo chciała oblać jedną z nich wrzątkiem. Gdyby nie to, że Chepa wyrwała jej czajnik, mama pewnie trafiłaby do więzienia. Zaślepiona zazdrością nie myślała o dzieciach. Po prostu chciała skopać tyłek każdej kobiecie, która stanęła między nią a tatą. Jestem przekonany, że kiedy wyprowadziliśmy się z Autlánu, całe miasteczko – a już z pewnością kobiety – odetchnęło z ulgą.
Zaczęło się od tego, że tata coraz więcej czasu spędzał poza miastem. W okolicach Jalisco zarabiał coraz mniej, a stolicy nie lubił, więc zaczął jeździć dalej na północ, aż do graniczącej ze Stanami Zjednoczonymi Tijuany. W połowie lat 50. Tijuana była bardzo imprezowym miastem i oferowała muzykom mnóstwo okazji do zarobku. Tata wyjeżdżał, a po jakimś czasie dostawaliśmy list, a w nim trochę pieniędzy i czasem zdjęcie. Pamiętam jedno, na którym tata pozuje w towarzystwie Roya Rogersa i Gilberta Rollanda – meksykańskiego aktora, robiącego w tamtym czasie wielką karierę w Hollywood. Cały czas nosiłem to zdjęcie w tylnej kieszeni spodni. Jeździłem na rowerze, wyciągałem je z kieszeni, przyglądałem się, a potem pokazywałem zdjęcie innym. „Patrz, ale nie dotykaj, bo mi je podrzesz” – mówiłem.
Praca taty wiązała się z licznymi zmianami miejsca. Czasem zbierał grupę ośmiu czy dziewięciu muzyków i przez parę tygodni wędrowali niczym karawana, by zagrać w jakimś hotelu. Często zostawał sam. Wsiadał w autobus, jechał do kolejnego miasta, zbierał trio lub kwartet i grał na miejskim placu. Chodzili po restauracjach, pytając, czy mogą zagrać w środku bądź na zewnątrz albo chodzić od stołu do stołu. Szukali najlepszego hotelu w mieście i pytali, czy mogą tam zagrać. „Nie, mamy już zespół na dzisiejszy wieczór” – odpowiadano. A czasem: „Chodźcie, nikt dziś nie gra”.
Tak to wyglądało w tamtych czasach. Żadnych plakatów i promocji, biletów, kasy. Wszystko załatwiało się na miejscu, prosząc turystów o pięćdziesiąt centów czy dolara za piosenkę albo proponując restauracji, by nakarmiła muzyków, jeśli ich gra podoba się klientom. Potem powrót na sofę w domu jednego z członków zespołu albo do autobusu.
„Wygląda na to, że w tym mieście nic się nie dzieje. Może pojedziemy do Tecate? A może do Nogales?” I znów autobus.
Tak zarabiał na życie mój tata: prosząc o pozwolenie na grę. Podziwiam go za to, że potrafił w ten sposób utrzymać siebie i rodzinę, bo nie było to łatwe.
Po jakimś czasie miało się wrażenie, że nigdy nie ma go w domu. Dochodziło do tego, że nie widziałem go przez kilka miesięcy. Wiele lat później, gdy ruszałem w trasę z zespołem, ludzie czasem pytali, jak to jest przebywać tak długo z dala od rodziny. „Wcale nie tak długo” – odpowiadałem. Kiedy dzieci dorastały, wyjeżdżałem na cztery, pięć tygodni, nie więcej. Nauczyłem się tego na własnych doświadczeniach z Meksyku. Myślę, że w porównaniu z tatą miałem bardzo ustabilizowane życie.
Swego czasu nie było go rok, a potem nagle wrócił. Byłem szczęśliwy i dumny jak paw. Tata zabierał mnie ze sobą, gdy jechał rowerem do miasta – jechałem na bagażniku, trzymając go za cienki złoty pasek, bardzo modny w tamtym okresie. Uwielbiałem zapach taty. Używał hiszpańskiego mydła marki Maja. Do dziś pamiętam ten aromat.
Z dumą patrzyłem, jak tata macha do ludzi, a oni witają go niczym powracającego bohatera. „O, don José!”, „Hej, jak się macie?”
Co chwila ktoś nas zatrzymywał. „Pamiętasz mnie? Grałeś na moim Balu Debiutantek!” Albo nawet: „Grałeś na moich chrzcinach!”.
„Jasne, jasne. Pozdrów rodzinkę”.
„Och, dziękuję, don José. Mogę sobie z panem zrobić zdjęcie?”
Szybko się nauczyłem, że muszę się dzielić tatą – z resztą rodziny, z jego pracą i fanami. Moje rodzeństwo też o tym wiedziało. Moja siostra Maria opowiedziała mi kiedyś, jak pewnego razu, gdy jacyś ludzie się zatrzymali, by go przywitać, zapytała tatę: „Znasz ich?”. „Nie, ale chcę im sprawić przyjemność” – odpowiedział. Nigdy nie zapomniałem tamtych słów. Włączyłem je do przemówienia, które wygłosiłem na jego pogrzebie w roku 1997.
Kiedy miałem osiem lat, ojciec zniknął na prawie rok, a my musieliśmy się przenieść do najgorszej dzielnicy w Autlánie, oddalonej od skraju miasta zaledwie o parę przecznic. Mieszkaliśmy w małym, zawszonym dwupokojowym domku. Oprócz wszy były tam chinches – pluskwy – i pulgas – pchły. Kiedy w końcu przyszedł list od taty z czekiem na dużą kwotę, mama się wściekła i stwierdziła, że czas wyjechać z tego miasta.
List brzmiał niemal tak, jakby tata chciał się nas pozbyć: „Posyłam trochę pieniędzy na czynsz. Za resztę kupcie sobie piec albo coś”. Mama poszła z tym listem do centrum i znalazła taksówkarza o nazwisku Barranquilla, który przyjaźnił się z tatą. Powiedziała, że José prosi w liście, żeby dała Barranquilli pieniądze na zawiezienie rodziny do Tijuany. „Kazał zapłacić ci połowę, a resztę dostaniesz, jak nas tam dowieziesz. Weź forsę i przyjedź po nas w niedzielę, dobra?”
Oczywiście Barranquilla uznał to za dziwne, bo tata ani słowem nie wspomniał mu o takich planach. Poprosił o pokazanie listu. Mama udała oburzoną. „Nie ma mowy! Tam są prywatne sprawy!”
Tego dnia – w czwartek albo piątek – zaczęła wyprzedawać wszystko, co się dało: meble oraz inne sprzęty. Kupiła trochę jedzenia na podróż i uzbierała dość pieniędzy, by zapłacić za benzynę. W niedzielę obudziła nas, przypilnowała, żebyśmy się umyli, ubrali i porządnie wyglądali. Barranquilla przyjechał po nas samochodem, który wyglądał jak czołg – jednym z tych wielkich amerykańskich sedanów. Ich smród czuło się, zanim jeszcze się je zobaczyło. Moje rodzeństwo i ja gapiliśmy się na niego szeroko otwartymi oczami. „Dokąd jedziemy, mamo?” „Do taty”.
Wydaje mi się, że wcześniej tylko Tony i Laura wiedzieli o jej planach.
Mama zapakowała do samochodu moje cztery siostry, braci, Chepę, psa i mnie, po czym wsiadła i powiedziała: „Nos vamos. Jedziemy”. Było wpół do szóstej rano, a my jechaliśmy do człowieka, którego nie widzieliśmy od roku. Mieliśmy pieniądze na podróż w jedną stronę i żadnej gwarancji, że go znajdziemy. Pamiętam, jak patrzyłem przez tylną szybę na miasteczko, a ono stawało się coraz mniejsze. Ruszyliśmy na wschód. Na zachodzie było wybrzeże. Nasza droga po pewnym czasie się rozwidlała. Jedna odnoga prowadziła do Guadalajary, a druga w lewo, na północ. Ta droga, El Norte, otwierała przed podróżującym liczne możliwości i obiecywała nowe życie. Kogo obchodziło, że Tijuana leży po meksykańskiej stronie granicy? Dla mamy to już były Stany Zjednoczone. Jechaliśmy do taty, do „Ameryki”. Bo oczywiście skręciliśmy w lewo.
1 Geronimo to imię walecznego wodza Apaczów Chiricahua (przyp. tłum.).