Читать книгу Miasto Popiołów - Cassandra Clare - Страница 10

2 „Księżyc Łowcy”

Оглавление

Maia nigdy nie ufała pięknym chłopcom i dlatego znienawidziła Jace’a Waylanda od chwili, kiedy go ujrzała.

Jej starszy brat Daniel urodził się ze skórą koloru miodu, po matce, i z wielkimi ciemnymi oczami, a okazał się osobnikiem, który podpalał skrzydła motylom, żeby obserwować, jak płoną i umierają w locie. Ją również dręczył, wymyślając różne wredne sposoby. Szczypał ją w takich miejscach, że nie zostawiał żadnych śladów, zamieniał szampon w butelce na wybielacz. Szła wtedy na skargę do rodziców, lecz oni jej nie wierzyli. Nikt nie wierzył, patrząc na Daniela; wszyscy mylili jego urodę z niewinnością i łagodnością. Kiedy złamał jej rękę w dziewiątej klasie, uciekła z domu, ale rodzice sprowadzili ją z powrotem. W dziesiątej klasie potrącił go na ulicy samochód. Daniel zginął na miejscu, a kierowca uciekł. Stojąc obok rodziców nad jego grobem, Maia wstydziła się, że czuje ulgę.

Bóg, pomyślała, z pewnością ukarze mnie za to, że cieszę się ze śmierci brata.

W następnym roku rzeczywiście tak zrobił. Poznała Jordana: długie, ciemne włosy, wąskie biodra w wytartych dżinsach, podkoszulki z nazwami zespołów grających alternatywny rock i rzęsy jak u dziewczyny. Nigdy nie sądziła, że się nią zainteresuje – tego typu chłopcy zwykle wolą chude, blade dziewczyny w okularach z grubymi oprawkami – ale wyglądało na to, że jemu podobają się jej zaokrąglone kształty. Między pocałunkami mówił jej, że jest piękna. Pierwsze kilka miesięcy upłynęło jak sen, kilka ostatnich – jak koszmar. Jordan stał się zazdrosny, zaborczy. Kiedy się na nią rozgniewał, warczał i wymierzał jej policzki grzbietem dłoni, zostawiając ślady podobne do rumieńców. Gdy próbowała z nim zerwać, popchnął ją i zdzielił pięścią na jej własnym podwórku, zanim zdążyła wbiec do domu i zatrzasnąć drzwi.

Później specjalnie pozwoliła, żeby zobaczył, jak całuje się z innym. Nie pamiętała nawet imienia tego chłopca. Pamiętała tylko, że kiedy tamtej nocy wracała do domu na skróty przez park, deszcz pokrywał jej włosy mgiełką drobnych kropelek, błoto brudziło nogawki dżinsów. Pamiętała ciemną postać, która wyskoczyła tuż przed nią zza metalowej karuzeli. Wielkie i mokre wilcze cielsko powaliło ją na trawę. Pamiętała potworny ból, kiedy szczęki zacisnęły się na jej gardle. Krzyczała i walczyła, czuła w ustach własną krew, a głos w jej umyśle krzyczał: „To niemożliwe! Niemożliwe!”. W New Jersey nie było wilków, nie na zwykłych przedmieściach, nie w dwudziestym pierwszym wieku.

Jej wrzaski sprawiły, że w okolicznych domach zapaliły się światła. Wilk ją puścił. Z pyska stwora skapywały strużki krwi i strzępki ciała.

Dwadzieścia cztery szwy później leżała w swojej różowej sypialni, a koło niej skakała zaniepokojona matka. Lekarz z pogotowia powiedział, że to wygląda na pogryzienie przez dużego psa, ale Maia wiedziała swoje. Zanim wilk rzucił się do ucieczki, usłyszała znajomy szept przy uchu:

– Teraz jesteś moja na zawsze.

Nigdy więcej nie zobaczyła Jordana. On i jego rodzice spakowali się i wynieśli z mieszkania, żaden z jego przyjaciół nie wiedział, dokąd pojechali, albo się do tego nie przyznał. Maia nie była zaskoczona, kiedy przy następnej pełni księżyca poczuła tak silne i rozrywające bóle w nogach, że aż padła na ziemię, a jej kręgosłup wygiął się jak łyżeczka pod okiem magika. Gdy jej zęby wyskoczyły z dziąseł i zagrzechotały o podłogę jak rozsypane pastylki gumy do żucia, zemdlała. Albo tak jej się wydawało. Obudziła się wiele mil od domu, naga, umazana krwią. Blizna na szyi pulsowała do rytmu jej serca. Tamtej nocy wsiadła do pociągu jadącego na Manhattan. Nie była to trudna decyzja. Życie mieszańca na konserwatywnych przedmieścia nie należało do łatwych. Bóg wie, jak ich mieszkańcy potraktowaliby wilkołaka.

Nie miała trudności ze znalezieniem stada. Na samym Manhattanie było ich kilka. Przyłączyła się do sfory ze śródmieścia, która zajmowała stary budynek komisariatu policji w Chinatown.

Przywódcy się zmieniali. Pierwszym był Kito, potem Veronique, po niej Gabriel i wreszcie Luke. Owszem lubiła Gabriela, ale Luke okazał się lepszy. Miał wygląd godny zaufania, łagodne niebieskie oczy i nie był zbyt przystojny, więc nie znielubiła go z miejsca. Czuła się dobrze w stadzie, nocowała w starym komisariacie, grała w karty, jadła chińskie potrawy w te noce, kiedy księżyca przybywało lub ubywało, w czasie pełni polowała w parku, a następnego dnia leczyła kaca Przemiany w „Księżycu Łowcy”, jednym z najlepszych w mieście podziemnych barów dla wilkołaków. Serwowano tam piwo w wysokich szklanicach i nikt nie sprawdzał, czy zamawiający ma dwadzieścia jeden lat. Likantrop szybko dojrzewa, a dopóki raz w miesiącu wyrastają mu sierść i kły, może spokojnie popijać w „Księżycu”, nieważne ile lat skończył według ludzkich kryteriów.

W tamtych czasach Maia rzadko myślała o rodzinie, ale kiedy do baru wkroczył chłopak w długim, czarnym płaszczu, zesztywniała. Niezbyt przypominał Daniela. Jej brat miał ciemne włosy, kręcone na karku, i miodową skórę, a ten chłopak był blondynem. Obaj jednak mieli takie same szczupłe ciała, taki sam sposób chodzenia, jak pantera szukająca zdobyczy, tę samą pewność siebie i przekonanie o własnej atrakcyjności. Maia kurczowo zacisnęła palce na szklance i nakazała sobie spokój. On nie żyje. Daniel nie żyje.

Po wejściu nowego klienta przez bar przebiegł szmer, niczym spieniona fala rozchodząca się przed dziobem łodzi. Chłopak zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Nogą odsunął stołek barowy i usiadł na nim, opierając łokcie na kontuarze. W ciszy, która zapadła po szeptach, Maia usłyszała, że zamówił single malt. Trunek miał taki sam kolor jak jego włosy. Blondyn wprawnym ruchem uniósł szklaneczkę i wychylił pół drinka. Kiedy odstawiał naczynie na ladę, Maia zobaczyła grube, spiralne, czarne Znaki na jego nadgarstkach i grzbietach dłoni.

Bat siedzący obok niej – kiedyś się z nim umawiała, ale teraz byli tylko przyjaciółmi – mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak Nefilim.

A więc to tak. Nieznajomy wcale nie był wilkołakiem, tylko Nocnym Łowcą, członkiem tajnej światowej policji, która dbała o przestrzeganie Prawa i Przymierza. Nikt nie mógł do niej wstąpić tylko dlatego, że tego chciał; musiał pochodzić z rodu Nocnych Łowców. Krążyło o nich wiele plotek, większość niepochlebnych. Wyniośli, dumni i okrutni, patrzyli z góry na przyziemnych i pogardzali nimi. Niewielu istot likantrop nie znosił bardziej od nich, może z wyjątkiem wampirów.

Mówiono również, że Nocni Łowcy zabijają demony. Maia dobrze pamiętała, kiedy pierwszy raz usłyszała o istnieniu demonów i o tym, co robią. Przyprawiło ją to o ból głowy. Wampiry i wilkołaki to byli po prostu chorzy ludzie, tyle rozumiała, ale jak uwierzyć w całe to gadanie o niebie i piekle, diabłach i aniołach, skoro nikt nie potrafił jej zapewnić, że istnieje Bóg, albo wyjaśnić, gdzie idzie się po śmierci? Teraz wierzyła w demony – widziała, co potrafią, nie mogła więc zaprzeczyć ich istnieniu – ale żałowała, że wie.

– Pewnie nie podajecie tutaj srebrnej kuli – odezwał się chłopak, oparty łokciami o bar. – Za dużo złych skojarzeń? – Jego oczy się jarzyły, wąskie i błyszczące jak księżyc w trzeciej kwadrze.

Barman, Freaky Pete, tylko na niego spojrzał i zdegustowany potrząsnął głową. Gdyby gość nie był Nocnym Łowcą, przypuszczała Maia, Pete wyrzuciłby go z „Księżyca”, ale w tej sytuacji przeszedł do drugiego końca baru i zajął się wycieraniem kieliszków.

– Nie serwujemy tego piwa, bo to wyjątkowe świństwo – odezwał się Bat, który nie potrafił się nie wtrącać.

Chłopak zwrócił ku nim błyszczące oczy i uśmiechnął się. Większość ludzi nie uśmiechała się, kiedy Bat na nich patrzył. Miał sześć i pół stopy wzrostu, połowę jego twarzy szpeciła gruba blizna w miejscu, gdzie srebrny proch wypalił mu skórę. W przeciwieństwie do innych członków stada, którzy nocowali w starych celach komisariatu, miał swoje mieszkanie, a nawet pracę. Był dobrym przyjacielem do chwili, kiedy rzucił Maię dla rudowłosej wiedźmy o imieniu Eve, mieszkającej w Yonkers i wróżącej z ręki w swoim garażu.

– A ty co pijesz? – zapytał chłopak, przysuwając się tak blisko do Bata, że wyglądało to na prowokację. – Trochę sierści psa, który wszystkich gryzie?

– Naprawdę myślisz, że jesteś zabawny?

W tym momencie reszta stada nadstawiła uszu, gotowa wesprzeć Bata, gdyby postanowił przytrzeć nosa aroganckiemu smarkaczowi.

– Bat – rzuciła ostrzegawczo Maia. Zastanawiała się, czy tylko ona z całego stada wątpi w to, że Bat potrafi pozbawić chłopaka przytomności do następnego tygodnia. Nie dlatego, że nie wierzyła w przyjaciela. Chodziło o oczy nieznajomego. – Nie rób tego.

Bat ją zignorował.

– Tak? – rzucił zaczepnie.

– Kimże jestem, żeby zaprzeczać temu co oczywiste? – Wzrok Nocnego Łowcy przesunął się po Mai, jakby była niewidzialna, i wrócił do wilkołaka. – Pewnie nie zechcesz mi powiedzieć, co się stało z twoją twarzą? Wygląda, jakby... – Nachylił się do Bata i powiedział coś tak cicho, że Maia nie usłyszała.

W następnej chwili Bat zamachnął się do ciosu, który powinien roztrzaskać chłopakowi szczękę, ale jego już nie było przy barze. Stał dobre pięć stóp dalej i roześmiał się, kiedy pięść wilkołaka trafiła w jego szklankę i posłała ją łukiem przez całą salę. Naczynie uderzyło w przeciwległą ścianę i roztrzaskało się w drobny mak.

Freaky Pete znalazł się w dwóch susach przy Bacie i chwycił go za koszulę, zanim Maia zdążyła mrugnąć powieką.

– Wystarczy – syknął. – Nie powinieneś się przejść, żeby ochłonąć?

Bat wykręcił się z jego uścisku.

– Przejść się? Słyszałeś...

– Słyszałem. – Pete mówił cichym głosem. – On jest Nocnym Łowcą. Idź lepiej na spacer, szczeniaku.

Bat zaklął i odsunął się od barmana. Dumnym krokiem, sztywno wyprostowany, ruszył do wyjścia. Trzasnął drzwiami.

Chłopiec przestał się uśmiechać i popatrzył na barmana z urazą, jakby Freaky Pete zabrał mu sprzed nosa zabawkę.

– To nie było konieczne – powiedział. – Sam umiem sobie radzić.

Pete zmierzył go wzrokiem.

– Martwię się o bar – wyjaśnił krótko. – Może poszedłbyś gdzie indziej, Nocny Łowco, jeśli nie chcesz kłopotów.

– Nie mówiłem, że nie chcę kłopotów. – Chłopak usiadł z powrotem na stołku przy kontuarze. – Poza tym, jeszcze nie skończyłem drinka.

Maia obejrzała się na mokrą od alkoholu ścianę.

– Wygląda na to, że skończyłeś – zauważyła.

Przez chwilę blondyn patrzył na nią pustym wzrokiem. Potem w jego złotych oczach pojawiła się iskra rozbawienia. W tym momencie tak przypominał Daniela, że Maia miała ochotę uciec.

Zanim chłopak zdążył coś odpowiedzieć, Pete postawił przed nim następną szklaneczkę bursztynowego płynu.

– Proszę – burknął i przesunął wzrok na Maię. Czyżby w jego oczach malowała się nagana?

– Pete... – zaczęła Maia, ale nie dokończyła zdania, bo drzwi baru otworzyły się szeroko.

W progu stał Bat. Minęła chwila, zanim Maia spostrzegła, że przód jego koszuli i rękawy są czerwone od krwi.

Zsunęła się ze stołka i podbiegła do przyjaciela.

– Bat! Jesteś ranny?

Jego twarz była szara, srebrna blizna przecinająca policzek wyglądała jak skręcony drut.

– Atak – wykrztusił. – W zaułku leży ciało. Martwy dzieciak. Krew... wszędzie. – Potrząsnął głową i spojrzał na siebie. – To nie moja krew. Nic mi nie jest.

– Ciało? Ale kto...

Odpowiedź Bata zagłuszyło szuranie krzeseł, kiedy stado zerwało się od stolików i popędziło do drzwi. Pete też wybiegł zza kontuaru i pognał do wyjścia. Tylko Nocny Łowca został na swoim miejscu i spokojnie sięgnął po drinka.

W drzwiach kłębił się tłum, tak że Maia dostrzegła jedynie szare płyty chodnikowe zbryzgane krwią, która jeszcze nie zdążyła skrzepnąć; spływała w pęknięcia niczym czerwone pędy jakiejś rośliny.

– Ma poderżnięte gardło? – spytał Pete, zwracając się do Bata, któremu tymczasem wróciły kolory. – Jak...

– Ktoś był w alejce. Ktoś nad nim klęczał. – Bat mówił zdławionym głosem. – Nie wyglądał jak człowiek, raczej cień. Uciekł, kiedy mnie zobaczył. Chłopak jeszcze żył. Ledwo. Pochyliłem się nad nim, ale... – Bat wzruszył ramionami. Żyły na jego szyi nabrzmiały niczym grube korzenie oplatające pień drzewa. – Nic nie powiedział. Umarł.

– Wampiry – skwitowała piersiasta likantropka stojąca przy drzwiach. Miała na imię Amabel. – Nocne Dzieci. Nikt inny.

Bat spojrzał na nią, po czym odwrócił się i pomaszerował do baru. Chwycił Nocnego Łowcę za tył płaszcza... albo przynajmniej próbował, bo chłopak zeskoczył ze stołka i obrócił się płynnym ruchem.

– O co chodzi, wilkołaku?

Bat stał z wyciągniętą ręką.

– Ogłuchłeś, Nefilim? – warknął. – W uliczce leży martwy chłopak. Jeden z naszych.

– Masz na myśli likantropa czy jakiegoś innego Podziemnego? – Blondyn uniósł brwi. – Wszyscy jesteście dla mnie jednakowi.

Maia usłyszała ciche warczenie i z lekkim zdziwieniem stwierdziła, że wydobywa się ono z gardła Freaky Pete’a, który już wrócił do baru i, otoczony przez resztę stada, wpatrywał się w Nocnego Łowcę.

– Był jeszcze szczeniakiem – powiedział. – Miał na imię Joseph.

Imię nic nie mówiło Mai, ale widząc zaciśnięte szczęki Pete’a, poczuła skurcz żołądka. Stado wstąpiło na ścieżkę wojenną i jeśli Nocny Łowca miał choć odrobinę rozsądku, powinien natychmiast uciekać gdzie pieprz rośnie. Ale on stał bez ruchu i patrzył na nich złotymi oczami, z uśmieszkiem na twarzy.

– Mały likantrop? – rzucił chłopak.

– Należał do stada – odparł Pete. – Miał dopiero piętnaście lat.

– A czego właściwie ode mnie oczekujecie? – zapytał Nocny Łowca.

Barman spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Jesteś Nefilim – przypomniał. – W tych okolicznościach należy się nam ochrona Clave.

Chłopak powoli rozejrzał się po barze, z tak bezczelną miną, że na twarzy Pete’a rozlał się rumieniec.

– Nie widzę tutaj nic, co wymagałoby ochrony – stwierdził Nocny Łowca. – Chyba że przed kiepskim wystrojem i grzybem na ścianach. Ale na to drugie wystarczy trochę wybielacza.

– Pod drzwiami baru leży martwy chłopiec – odezwał się Bat, starannie formułując słowa. – Nie sądzisz...

– Sądzę, że dla niego jest już za późno na ochronę, skoro nie żyje – stwierdził chłopak.

Pete nie spuszczał z niego wzroku. Jego uszy zrobiły się spiczaste, zęby przybrały kształt wilczych kłów.

– Doradzam ci ostrożność – wywarczał. – Dużą ostrożność.

Chłopak odwzajemnił spojrzenie.

– Naprawdę?

– Więc nic nie zamierzasz zrobić? – zapytał Bat.

– Zamierzam dokończyć drinka – odparł Nocny Łowca, zerkając na prawie pełną szklaneczkę stojącą na kontuarze. – Jeśli mi pozwolicie.

– Więc tak wygląda postawa Clave tydzień po Porozumieniach? – skomentował z oburzeniem Pete. – Śmierć Podziemnego nic dla ciebie nie znaczy?

Gdy chłopak się uśmiechnął, po plecach Mai przebiegł dreszcz. Wyglądał dokładnie jak Daniel tuż przed wyrwaniem skrzydełek ważce.

– Czy Podziemni oczekują, że Clave posprząta za nich bałagan? Myślicie, że można nam zawracać głowę tylko dlatego, że jakiś głupi szczeniak postanowił zabrudzić swoją krwią ulicę...

I zakończył słowem, którego wilkołaki nigdy nie używały, brzydkim, nieprzyjemnym określeniem sugerującym niewłaściwe relacje między wilkami a ludzkimi kobietami.

Zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, Bat skoczył na intruza, ale Nocny Łowca zniknął. Bat potknął się i rozejrzał, wytrzeszczając oczy. Stado zgodnie westchnęło.

Maia rozdziawiła usta. Chłopak stał na barze, na szeroko rozstawionych nogach. Wyglądał jak anioł zemsty szykujący się do wymierzenia boskiej sprawiedliwości, co należało do zadań Nocnych Łowców. Ale on wykonał ręką gest znany jej z podwórkowych zabaw: „Złap mnie”. Sforze to wystarczyło.

Bat i Amabel wskoczyli na bar. Chłopak okręcił się tak szybko, że jego odbicie w lustrze za barem wyglądało jak rozmyte. Wymierzył kopniaka i dwójka wilkołaków runęła na podłogę pośród brzęku tłuczonego szkła. Nocny Łowca się roześmiał. Ktoś próbował ściągnąć go z kontuaru, ale on rzucił się w tłum z lekkością, która świadczyła, że zrobił to z własnej woli. Potem Maia już go nie widziała w plątaninie wymachujących rąk i nóg. Zdawało jej się jednak, że nadal słyszy jego śmiech. Zobaczyła błysk stali i z sykiem wciągnęła powietrze.

– Dość tego!

Głos był cichy i spokojny jak bicie serca. Głos przywódcy. Maia odwróciła się i zobaczyła, że w drzwiach baru stoi Luke, jedną ręką oparty o ścianę. Wyglądał nie tyle na zmęczonego, ile na wyniszczonego, jakby coś zżerało go od środka. Mimo to powtórzył opanowanym tonem:

– Wystarczy. Zostawcie chłopaka.

Stado odsunęło się od Nocnego Łowcy. Został przy nim tylko Bat, który jedną ręką nadal ściskał tył jego koszuli, a w drugiej trzymał nóż o krótkim ostrzu. Chłopak miał zakrwawioną twarz, ale nie wyglądał na kogoś, kto potrzebuje ratunku. Uśmiechał się ironicznie. Podłogę baru zaściełało rozbite szkło.

– To nie jest żaden chłopiec, tylko Nocny Łowca – zaprotestował Bat.

– Nocni Łowcy są tutaj mile widziani – rzekł Luke neutralnym tonem. – Są naszymi sojusznikami.

– Powiedział, że to nie ma znaczenia – rzucił z gniewem Bat. – O Josephie...

– Wiem – przerwał mu Luke i przeniósł spojrzenie na niesfornego klienta. – Przyszedłeś tutaj, żeby wywołać bójkę, Wayland?

Nocny Łowca uśmiechnął się, a z rozciętej wargi pociekła mu na brodę wąska strużka krwi.

– Luke.

Kiedy z ust Nocnego Łowcy padło imię przywódcy stada, zaskoczony Bat puścił jego koszulę i bąknął:

– Nie wiedziałem...

– Nie szkodzi – uspokoił go Luke znużonym głosem.

– Powiedział, że Clave nie obchodzi śmierć jednego likantropa, nawet dziecka – wtrącił grzmiącym basem Freaky Pete. – Jest tydzień po Porozumieniach, Luke.

– Jace nie występuje w imieniu Clave – odparł Luke. – I nic nie mógłby zrobić, nawet gdyby chciał. – Spojrzał na Nocnego Łowcę. – Zgadza się?

Chłopak był bardzo blady.

– Skąd...

– Wiem, co się stało – przerwał mu Luke. – Wiem o Maryse.

Jace zesztywniał, a Maia dostrzegła pod maską dzikiego rozbawienia mrok i udrękę. Wyraz oczu Nocnego Łowcy przypominał jej raczej ten, który widywała, przeglądając się w lustrze, niż kiedyś u brata.

– Kto ci powiedział? Clary?

– Nie Clary.

Maia nigdy wcześniej nie słyszała tego imienia, ale obaj wymówili je tonem, który sugerował, że jest to dla nich ktoś szczególny.

– Jestem przywódcą stada, Jace. Słyszę różne rzeczy. Chodźmy do biura Pete’a i porozmawiajmy.

Jace wahał się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.

– Dobrze, ale jesteś mi winien za szkocką, której nie wypiłem.

***

– To był mój ostatni domysł – powiedziała Clary z westchnieniem rezygnacji. Opadła na stopnie przed Metropolitan Museum of Art i ze smutkiem spojrzała na Piątą Aleję.

– Całkiem dobry. – Simon usiadł obok niej, wyciągając przed siebie długie nogi. – To facet, który lubi broń i zabijanie, więc dlaczego nie największa kolekcja broni w całym mieście? Zresztą ja zawsze chętnie odwiedzam ten dział muzeum. Nasuwają mi się tam dobre pomysły do mojej kampanii.

Clary spojrzała na niego zaskoczona.

– Nadal grasz z Erikiem, Kirkiem i Mattem?

– Jasne. Dlaczego miałbym nie grać?

– Myślałam, że gra straciła dla ciebie atrakcyjność, odkąd...

Odkąd nasze życie zaczęło przypominać jedną z twoich kampanii. Dobrzy i źli faceci, groźna magia i bardzo ważne zaczarowane przedmioty, które trzeba znaleźć, żeby wygrać.

Tyle że w grze dobrzy faceci zawsze wygrywali, pokonywali złych i wracali do domu ze skarbami. Natomiast w prawdziwym życiu tracili skarby, a w dodatku czasami nie było nawet wiadomo, kto jest dobry, a kto zły.

Clary spojrzała na Simona i ogarnął ją smutek. Gdyby zrezygnował z grania, byłaby to jej wina, tak jak wszystko, co mu się przydarzyło w ostatnich tygodniach. Pamiętała jego bladą twarz nad zlewem tego ranka, tuż przed tym, jak ją pocałował.

– Simon... – zaczęła.

– Teraz gram duchownego, półtrolla, który chce się zemścić na orkach, którzy zabili jego rodzinę – wyjaśnił wesołym tonem. – Świetne.

Zaśmiała się i w tym momencie zabrzęczała jej komórka. Clary wyłowiła ją z kieszeni i otworzyła. To był Luke.

– Nie znaleźliśmy go – powiedziała, zanim zdążył się przywitać.

– Ale ja znalazłem.

Usiadła prosto.

– Żartujesz. Jest obok ciebie? Mogę z nim porozmawiać? – Dostrzegła spojrzenie Simona i ściszyła głos. – Wszystko z nim w porządku?

– Raczej tak.

– Co to znaczy raczej?

– Wdał się w bójkę ze stadem wilkołaków. Ma parę ran i siniaków.

Clary przymknęła oczy. Dlaczego, och, dlaczego Jace wdał się w bójkę ze stadem wilkołaków? Co go opętało? Z drugiej strony, to był Jace. Wszcząłby bójkę z ciężarówką, gdyby naszła go taka ochota.

– Myślę, że powinnaś tutaj przyjechać – stwierdził Luke. – Ktoś musi przemówić mu do rozumu, bo mnie się nie udało.

– Gdzie jesteś? – zapytała Clary.

Odparł, że w „Księżycu Łowcy” na Hester Street. Clary była ciekawa, czy bar jest zaczarowany. Wyłączyła telefon i odwróciła się do Simona, który patrzył na nią z uniesionymi brwiami.

– Powrót marnotrawnego?

– Coś w tym rodzaju. – Dźwignęła się ze chodów i rozprostowała nogi, w myślach obliczając, ile czasu zajmie im dotarcie do Chinatown metrem i czy warto wybulić na taksówkę kieszonkowe, które dał jej Luke. Jednak nie, doszła do wniosku... Jeśli utkną w korku, dojazd potrwa dłużej niż metrem.

– ...pójść z tobą? – dokończył Simon, też się podnosząc. Stał stopień niżej, dzięki czemu byli tego samego wzrostu. – Jak myślisz?

Clary otworzyła usta i szybko je zamknęła.

– Eee...

– Nie słyszałaś ani słowa z tego, co mówiłem przez ostatnie dwie minuty – stwierdził Simon zrezygnowany.

– To prawda – przyznała Clary. – Myślałam o Jasie. Zdaje się, że jest w kiepskim stanie. Przepraszam.

Brązowe oczy przyjaciela pociemniały.

– Domyślam się, że pędzisz, żeby opatrzyć jego rany?

– Luke prosił mnie, żebym przyjechała. Miałam nadzieję, że pojedziesz ze mną.

Simon kopnął stopień.

– Pojadę, ale... po co? Luke nie może odwieźć Jace’a do Instytutu bez twojej pomocy?

– Pewnie może, ale uważa, że ze mną Jace porozmawia chętniej o tym, co się dzieje.

– Myślałem, że moglibyśmy zrobić coś razem dzisiaj wieczorem – powiedział Simon. – Obejrzeć film. Zjeść kolację na mieście.

Clary zmierzyła go wzrokiem. W oddali słyszała plusk wody w fontannie. Pomyślała o kuchni Simona, o jego wilgotnych rękach w jej włosach, ale to wszystko wydawało się bardzo odległe, nawet kiedy próbowała przywołać ten obraz w pamięci, tak jak się ogląda zdjęcia z wypadku, choć samego wypadku już się nie pamięta.

– On jest moim bratem – powiedziała w końcu. – Muszę iść.

Simon sprawiał wrażenie, jakby był zbyt zmęczony nawet na to, żeby westchnąć.

– Więc pojadę z tobą.

***

Biuro „Księżyca Łowcy” znajdowało się na końcu wąskiego korytarza wysypanego trocinami. W niektórych miejscach trociny były poplamione ciemnym płynem, który nie wyglądał jak piwo. Cuchnęło tu dymem i czymś jakby... mokrym psem, stwierdziła Clary, ale nie podzieliła się z Lukiem tą obserwacją.

– Nie jest w dobrym nastroju – uprzedził Luke, zatrzymując się pod drzwiami. – Zamknąłem go w biurze Freaky Pete’a po tym, jak omal nie zabił gołymi rękami połowy mojego stada. Nie chciał ze mną rozmawiać, więc... – wzruszył ramionami – pomyślałem o tobie. – Przeniósł wzrok ze skonsternowanej Clary na Simona. – O co chodzi?

– Nie mogę uwierzyć, że tutaj przyszedł – powiedziała Clary.

– Nie mogę uwierzyć, że znasz kogoś o imieniu Freaky Pete – dodał Simon.

– Znam wielu ludzi – odparł Luke. – Co prawda Freaky Pete nie jest człowiekiem, ale to nieistotne.

Otworzył drzwi. Za nimi znajdował się pokój bez okna, o ścianach obwieszonych sportowymi proporczykami. Na biurku zarzuconym papierami stał mały telewizor, a za nim, na krześle obitym skórą popękaną tak, że wyglądała jak żyłkowany marmur, siedział Jace.

W chwili, gdy drzwi się otworzyły, sięgnął po żółty ołówek leżący na biurku i cisnął nim z całej siły. Ołówek poleciał łukiem przez pokój i trafił w ścianę tuż obok głowy Luke’a. Utkwił w niej, wibrując. Oczy Luke’a się rozszerzyły.

Jace uśmiechnął się słabo.

– Przepraszam. Nie wiedziałem, że to ty.

Clary ścisnęło się serce. Nie widziała Jace’a od wielu dni. Wyglądał jakoś inaczej i nie chodziło tylko o zakrwawioną twarz i siniaki, które teraz były wyraźnie widoczne, ale o to, że skóra na jego policzkach wydawała się ściągnięta, kości mocniej zaznaczone.

Luke wskazał ręką na Simona i Clary.

– Przyprowadziłem ich, żeby z tobą porozmawiali.

Jace powiódł po nich wzrokiem. Jego spojrzenie było puste, oczy wyglądały jak namalowane.

– Niestety, miałem tylko jeden ołówek.

– Jace... – zaczął Luke.

– Nie chcę go tutaj. – Jace wskazał brodą na Simona.

– To niesprawiedliwe. – Clary była oburzona. Czyżby zapomniał, że Simon uratował życie Alecowi, a może i im wszystkim?

– Wynocha, Przyziemny – rzucił Jace, pokazując mu drzwi.

Simon machnął ręką.

– W porządku. Zaczekam na korytarzu.

Wyszedł z pokoju. Clary wyczuła, że z trudem powstrzymał się od trzaśnięcia drzwiami. Odwróciła się do Jace’a.

– Musisz być taki... – Urwała na widok jego miny. Sprawiał wrażenie... obnażonego, podatnego na zranienie.

– Nieprzyjemny? – dokończył za nią. – Tylko w te dni, kiedy moja przybrana matka wyrzuca mnie z domu z żądaniem, żebym nigdy więcej nie przekroczył jego progu. Zwykle jestem bardzo pogodny. Sprawdź innego dnia, który nie kończy się na „a” albo „k”.

Luke zmarszczył brwi.

– Nie przepadam za Lightwoodami, ale nie mogę uwierzyć, że Maryse to zrobiła.

Jace wyglądał na zaskoczonego.

– Znasz ich? Lightwoodów?

– Byli ze mną w Kręgu – odparł Luke. – Zdziwiłem się, kiedy usłyszałem, że kierują tutejszym Instytutem. Zdaje się, że po Powstaniu zawarli umowę z Clave, zapewniając sobie coś w rodzaju łagodniejszej kary, podczas gdy Hodge... no, cóż, wiemy, co się z nim stało. – Milczał przez chwilę. – Czy Maryse mówiła, dlaczego skazuje cię na wygnanie, że się tak wyrażę?

– Nie wierzy, że byłem przekonany, że jestem synem Michaela Waylanda. Oskarżyła mnie, że przez cały czas wspierałem Valentine’a i pomogłem mu uciec z Kielichem Anioła.

– Więc dlaczego nadal tutaj jesteś? – obruszyła się Clary. – Dlaczego nie uciekłeś razem z nim?

– Nie powiedziała tego wprost, ale pewnie uważa, że zostałem jako szpieg. Żmija wyhodowana na ich łonie. Co prawda nie użyła tego określenia, ale tak właśnie myśli.

– Szpieg Valentine’a? – W głosie Luke’a brzmiała konsternacja.

– Według niej Valentine założył, że ze względu na ich uczucia do mnie ona i Robert uwierzą we wszystko, co im powiem, tak więc Maryse doszła do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest nie żywić do mnie żadnych uczuć.

– To tak nie działa. – Luke potrząsnął głową. – Uczuć nie można wyłączyć jak światła. Zwłaszcza jeśli jest się rodzicem.

– Oni nie są moimi prawdziwymi rodzicami.

– Rodzicielstwo to nie tylko więzy krwi. Lightwoodowie byli twoimi rodzicami przez siedem lat. Pod każdym względem, który się liczy. Maryse po prostu została zraniona.

– Zraniona? – powtórzył z niedowierzaniem Jace. – Ona jest zraniona?

– Kochała Valentine’a, pamiętaj – powiedział Luke. – Tak jak my wszyscy. On bardzo ją zranił i teraz Maryse nie chce, żeby jego syn zrobił to samo. Zadręcza się myślą, że ich okłamałeś. Że oszukiwałeś ich przez wiele lat. Musisz ją uspokoić i odzyskać zaufanie.

Na twarzy Jace’a upór mieszał się ze zdumieniem.

– Maryse jest dorosła! Nie potrzebuje ode mnie żadnego uspokajania.

– Och, daj spokój, Jace – powiedziała Clary. – Nie możesz oczekiwać od wszystkich idealnego zachowania. Dorośli też potrafią wiele rzeczy schrzanić. Wróć do Instytutu i porozmawiaj z nią rozsądnie. Bądź mężczyzną.

– Nie chcę być mężczyzną – oświadczył Jace. – Chcę być gniewnym nastolatkiem, który nie umie poradzić sobie z wewnętrznymi demonami i dlatego wyżywa się werbalnie na innych.

– Cóż, świetnie ci idzie – zauważył Luke.

– Jace – rzuciła Clary pospiesznie, nim zaczęli się kłócić na poważnie. – Musisz wrócić do Instytutu. Pomyśl o Alecu i Izzy.

– Maryse jakoś ich uspokoi. Może powie, że uciekłem.

– Nie uwierzą – stwierdziła Clary. – Isabelle wydawała się bardzo zdenerwowana, kiedy z nią rozmawiałam przez telefon.

– Isabelle zawsze wydaje się zdenerwowana – odparował Jace, ale sprawiał wrażenie zadowolonego. Odchylił się na oparcie krzesła. Siniaki na jego szczęce i kościach policzkowych wyglądały jak ciemne, bezkształtne Znaki. – Nie wrócę tam, gdzie mi nie ufają. Nie mam już dziesięciu lat. Potrafię o siebie zadbać.

Luke zrobił taką minę, jakby wcale nie był tego pewien.

– Dokąd pójdziesz? Z czego będziesz żył?

Oczy Jace’a rozbłysły.

– Mam siedemnaście lat. W zasadzie jestem dorosły. Każdy dorosły Nocny Łowca ma prawo do...

– Każdy dorosły. Ale ty nim nie jesteś. Nie możesz brać pensji od Clave, bo jesteś za młody, a Lightwoodowie są przez Prawo zobowiązani do opieki nad tobą. Jeśli nie będą tego robić, zostanie wyznaczony ktoś inny albo...

– Albo co? – Jace zerwał się z krzesła. – Pójdę do sierocińca w Idrisie? Zostanę podrzucony rodzinie, której nie znam? W świecie Przyziemnych mogę dostać pracę na rok, jak oni wszyscy...

– Nie możesz – odezwała się Clary. – Wiem, co mówię, bo też byłam Przyziemną. Jesteś za młody na pracę, która by ci odpowiadała, a twoje umiejętności... cóż, większość zawodowych zabójców jest od ciebie starsza. I są kryminalistami.

– Nie jestem zabójcą.

– Gdybyś żył w świecie Przyziemnych, tym właśnie byś był – powiedział Luke.

Jace zesztywniał, zacisnął zęby. Clary wiedziała, że słowa Luke’a trafiły w czuły punkt.

– Nie rozumiecie. – W głosie Jace’a raptem zabrzmiała desperacja. – Nie mogę tam wrócić. Maryse chce, żebym powiedział, że nienawidzę Valentine’a, a ja nie mogę tego zrobić.

Uniósł głowę i spojrzał na wilkołaka, jakby się spodziewał, że ten zareaguje drwiną albo zgrozą. Ostatecznie Luke miał więcej powodów, żeby nienawidzić Valentine’a, niż wszyscy inni na świecie. Ale on powiedział tylko:

– Wiem. Ja też kiedyś go kochałem.

Jace odetchnął niemal z ulgą, a Clary nagle pomyślała: Nie przyszedł tutaj, żeby zacząć bójkę, tylko żeby porozmawiać z Lukiem. Bo wiedział, że on go zrozumie.

Nie wszystko, co robił Jace, było szalone i samobójcze, a jedynie takie się wydawało.

– Nie powinieneś być zmuszony do składania oświadczenia, że nienawidzisz swojego ojca – stwierdził Luke. – Nawet po to, żeby uspokoić Maryse. Ona powinna to zrozumieć.

Clary uważniej przyjrzała się Jace’owi, starając się odczytać coś z jego twarzy. Ale oblicze chłopaka było jak książka napisana w obcym języku, który Clary studiowała zbyt krótko.

– Naprawdę powiedziała, że nie chce, żebyś wracał? – zapytała. – Czy tylko uznałeś, że to miała na myśli, więc odszedłeś?

– Powiedziała, że byłoby lepiej, gdybym na jakiś czas znalazł sobie inne miejsce – odparł Jace. – Nie dodała, jakie.

– A dałeś jej szansę? – zapytał Luke. – Posłuchaj, Jace. Oczywiście możesz zostać u mnie, jak długo będzie trzeba. Chcę, żebyś o tym wiedział.

Żołądek Clary wykonał podskok. Myśl o Jasie mieszkającym w tym samym domu, zawsze blisko, napełniła ją radością i jednocześnie przerażeniem.

– Dzięki – mruknął Jace.

Jego głos był spokojny, ale spojrzenie pomknęło na chwilę ku Clary, a ona dostrzegła w jego oczach mieszaninę emocji, które sama odczuwała. Luke, czasami chciałabym, żebyś nie był taki wspaniałomyślny. Albo taki ślepy.

– Powinieneś jednak wrócić do Instytutu, żeby porozmawiać z Maryse i dowiedzieć się o, co naprawdę chodzi – oznajmił Luke. – Wydaje mi się, że ona nie mówi ci wszystkiego. Może jest w tym coś więcej, niż chciałbyś usłyszeć.

Jace oderwał spojrzenie od Clary.

– Dobrze. – Jego głos był zachrypnięty. – Ale pod jednym warunkiem. Nie chcę iść tam sam.

– Pójdę z tobą – zaproponowała szybko Clary.

– Wiem i chcę, żebyś ze mną poszła – zapewnił ją Jace i dodał cicho: – Ale chcę również, żeby poszedł z nami Luke.

Luke wyglądał na zaskoczonego.

– Jace... mieszkam tutaj od piętnastu lat i nigdy jeszcze nie byłem w Instytucie. Ani razu. Wątpię, czy Maryse lubi mnie bardziej...

– Proszę – przerwał mu Jace, a Clary od razu wyczuła, ile wysiłku kosztowało go przełknięcie dumy i wymówienie tego jednego słowa.

– Dobrze. – Luke skinął głową jak przywódca stada przyzwyczajony do robienia tego, co musi, a nie tego, na co ma ochotę. – Pójdę z wami.

***

Simon opierał się o ścianę korytarza pod biurem Pete’a i starał się nie użalać nad sobą.

Dzień zaczął się dobrze. Dość dobrze. Najpierw był przykry epizod z „Draculą”, kiedy to zrobiło mu się niedobrze i słabo, bo film lecący w telewizji przywołał wszystkie emocje i tęsknoty, które on od dawna starał się w sobie zdusić. Mdłości na tyle wytrąciły go z równowagi, że pocałował Clary, na co od lat miał ochotę. Ludzie mówią, że to, o czym marzyli, w rzeczywistości nigdy nie okazuje się takie, jak sobie wyobrażali. Ludzie się mylili.

A Clary odwzajemniła pocałunek...

Teraz jednak była z Jace’em, a Simon czuł w żołądku sensacje, jakby połknął miskę robaków. Do tego nieprzyjemnego wrażenia musiał się ostatnio przyzwyczaić. Wcześniej go nie znał, nawet po tym, jak sobie uświadomił, co czuje do Clary. Nigdy jej nie naciskał, nigdy nie wyjawiał swoich uczuć. Zawsze był pewien, że pewnego dnia ona otrząśnie się z mrzonek o księciu z bajki albo o ożywionych bohaterach kung-fu i zrozumie, co ma w zasięgu ręki. Uważał, że są sobie przeznaczeni. A jeśli nie wydawała się nim zainteresowana, to przynajmniej nie przejawiała zainteresowania nikim innym.

Dopóki nie poznała Jace’a. Pamiętał, jak siedział na schodach ganku Luke’a, a Clary wyjaśniała mu, kim jest nowy znajomy i co zrobił, podczas gdy Jace z wyniosłą miną oglądał swoje paznokcie. Simon prawie jej nie słuchał, pochłonięty obserwowaniem, jak ona gapi się na blondyna z dziwnymi tatuażami i kościstą, ładną twarzą. Zbyt ładną jego zdaniem, ale Clary najwyraźniej tak nie uważała. Wpatrywała się w niego, jakby był jednym z jej ożywionych bohaterów. Simon nigdy nie widział, żeby wcześniej tak na kogoś patrzyła, i zawsze się łudził, że może kiedyś tak spojrzy na niego. Stało się inaczej, i to zabolało go bardziej, niż się spodziewał.

Gdy się dowiedział, że Jace jest bratem Clary, poczuł się tak, jakby stanął przed plutonem egzekucyjnym i w ostatniej chwili wręczono mu ułaskawienie. Nagle świat znowu stał się pełen możliwości.

Teraz nie był już tego taki pewien.

– Hej. – Ktoś szedł korytarzem, ktoś niezbyt wysoki, i ostrożnie stąpał między plamami krwi. – Czekasz na Luke’a? Jest w środku?

– Niezupełnie. – Simon odsunął się od drzwi. – To znaczy, coś w tym rodzaju. Jest z moimi znajomymi.

Osoba, która właśnie do niego dotarła, zatrzymała się i zmierzyła go wzrokiem. Simon zobaczył, że jest to dziewczyna w wieku mniej więcej szesnastu lat, o gładkiej jasnobrązowej skórze. Kasztanowo-złote włosy, zaplecione w dziesiątki warkoczyków przy samej głowie, okalały twarz w kształcie serca. Miała drobne, krągłe ciało, szerokie biodra i wąską talię.

– Z tym facetem z baru? Z Nocnym Łowcą?

Simon tylko wzruszył ramionami.

– Cóż, niechętnie ci to mówię, ale twój przyjaciel to dupek.

– Nie jest moim przyjacielem – odparł Simon. – I nie mogę się z tobą nie zgodzić.

– Ale mówiłeś, że...

– Czekam na jego siostrę – wyjaśnił Simon. – To moja najlepsza przyjaciółka,

– Jest tam z nimi? – Dziewczyna wskazała kciukiem drzwi. Na wszystkich palcach miała pierścionki, proste obrączki z brązu i złota. Jej dżinsy były wytarte, ale czyste, a kiedy odwróciła głowę, Simon zobaczył bliznę przecinającą szyję, tuż nad kołnierzykiem T-shirtu. – Co nieco wiem o braciach, którzy są dupkami – dodała z niechęcią w głosie. – Chyba to nie jej wina.

– Istotnie – zgodził się Simon. – Ale zdaje się, że jest jedyną osobą, której on może posłuchać.

– Nie zrobił na mnie wrażenia kogoś, kto potrafi słuchać – stwierdziła dziewczyna i zerknęła na niego z ukosa. Gdy przyłapała go na podobnym spojrzeniu, na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. – Patrzysz na moją bliznę. Właśnie tam zostałam ugryziona.

– Ugryziona? Masz na myśli, że...

– Jestem wilkołakiem – oznajmiła dziewczyna. – Jak wszyscy tutaj. Z wyjątkiem ciebie i dupka. I siostry dupka.

– Ale nie zawsze byłaś wilkołakiem. To znaczy, nie urodziłaś się taka.

– Jak większość z nas. I to nas różni od twoich kumpli, Nocnych Łowców.

– Co?

Uśmiechnęła się przelotnie.

– My kiedyś byliśmy ludźmi.

Simon nie odpowiedział. Po chwili dziewczyna wyciągnęła do niego rękę.

– Jestem Maia.

– Simon. – Jej dłoń była sucha i miękka. Dziewczyna patrzyła na niego przez złoto-brązowe rzęsy, barwy tostu z masłem. – Skąd wiedziałaś, że Jace to dupek? A może powinienem raczej zapytać, jak to odkryłaś?

Maia zabrała rękę.

– Zdemolował bar. Uderzył mojego przyjaciela. Znokautował parę osób ze stada.

– Nic im nie jest? – Simon był szczerze zaniepokojony. Nie miał wątpliwości, że Jace mógł zabić kilka osób w jeden poranek, a potem spokojnie wybrać się na gofry. – Poszli do lekarza?

– Chyba do czarownika? – powiedziała Maia. – Raczej nie miewamy do czynienia z Przyziemnymi lekarzami. Nasz gatunek.

– Czyli Podziemni?

Dziewczyna uniosła brwi.

– Ktoś nauczył cię żargonu?

Simon się zirytował.

– Skąd wiesz, że nie jestem jednym z nich? Albo z was? Nocnym Łowcą, Podziemnym albo...

Maia potrzasnęła głową, aż zakołysały się jej warkoczyki.

– To widać z daleka. Twoje ludzkie pochodzenie.

Nuta goryczy w jej głosie przyprawiła Simona o dreszcz. Nagle poczuł się niezręcznie.

– Mógłbym zapukać do drzwi, jeśli chcesz porozmawiać z Lukiem – zaproponował.

Maia wzruszyła ramionami.

– Powiedz mu, że przyjechał Magnus. Bada, co się stało w zaułku. – Simon chyba wyglądał na zaskoczonego, bo wyjaśniła: – Magnus Bane to czarownik.

„Wiem”, chciał powiedzieć, ale tego nie zrobił. Cała ta rozmowa była już dostatecznie dziwna.

– Dobrze.

Maia odwróciła się, jakby chciała odejść, ale jeszcze się zatrzymała, kładąc rękę na futrynie drzwi.

– Myślisz, że przemówi mu do rozsądku? – spytała. – Jego siostra?

– Jeśli Jace kogokolwiek posłucha, to właśnie jej.

– To słodkie – stwierdziła Maia. – Że tak kocha siostrę.

– Rzeczywiście wzruszające.

Miasto Popiołów

Подняться наверх