Читать книгу Idealny rok - Charlotte Lucas - Страница 10

Hannah

Оглавление

Dwa miesiące wcześniej

29 października, niedziela, godzina 8.20

Hannah Marx obudziła się i wiedziała, że jest zakochana.

Ale nie miała pojęcia w kim.

Jedno tylko wiedziała: w żadnym razie – i to irytowało Hannah o wiele bardziej – nie chodziło o jej przyjaciela Simona Klamma, od którego już od dawna oczekiwała propozycji małżeństwa. Jednak tylko skrycie, do tej pory jeszcze mu tego ani razu nie powiedziała ani nie zrobiła choćby najlżejszej aluzji. Ale skoro od ponad czterech lat byli parą, to zdaniem Hannah chyba już na to najwyższy czas.

Odrzuciła kołdrę, usiadła i otumaniona tarła oczy. Co za dziwny sen przyśnił jej się tej nocy! Czuła jeszcze wyraźnie przyjemne mrowienie przenikające całe ciało, a szybkie spojrzenie w lustro obok łóżka zdradziło jej, że policzki ma zaróżowione z podniecenia. Rude loki sterczały jej tak dziko na głowie, jakby przez całą noc swawolnie rozkopywała poduszki, i nawet usta, czerwone i pełne, błyszczały jak po długich pocałunkach.

Bez dwóch zdań: Hannah we śnie się zakochała. Nie, to nie był erotyczny sen z jakimś nieznajomym mężczyzną, nic takiego. Także nie sen z kimś, kogo znała, z jakimś dawnym kolegą, sąsiadem czy kimś z kręgu jej przyjaciół.

Ściśle biorąc, nie potrafiła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny, który odgrywałby jakąś rolę w jej śnie. Tylko właśnie to uczucie. To jednoznaczne uczucie zakochania. Uczucie ciepła i bezpieczeństwa, motyli w brzuchu, śmiechu i chichotów, bezmiernej radości i rozbawienia, szaleństwa. I szczęścia, tak, to też.

Wzdychając, spuściła nogi z łóżka i przez chwilę siedziała na jego krawędzi. Potrząsnęła głową w nadziei, że zaprowadzi z powrotem porządek w myślach i w ten sposób przepłoszy ten zagadkowy sen. Jakkolwiek sen był przyjemny, to jednak potrzebowała dziś jasnej głowy, w końcu czekał ją ważny dzień. Przez prawie pół roku ona i jej najlepsza przyjaciółka Lisa remontowały i urządzały zaniedbany lokal sklepowy przy Eppendorfer Weg, do tego sporządzały biznesplany i składały wnioski o zarejestrowanie firmy, tworzyły stronę internetową, a przy okazji dzięki crowdfundingowi zebrały nawet pokaźny kapitał startowy (trochę dołożyli rodzice Hannah i Lisy), obmyślały marketing i reklamę, drukowały ulotki, starego volkswagena busa Lisy okleiły wymyślonym przez siebie logo i robiły całe mnóstwo innych rzeczy.

Dziś o czternastej wreszcie nastąpi finisz: dziś otworzą swój lokal pod nazwą „Events. Banda Urwisów – agencja rozrywkowa dla dzieciaków”, urządzając wielką zabawę dla dzieci!

Ten pomysł chodził Hannah po głowie od dawna, nawet jeśli nie miał jeszcze wyraźnych zarysów. Tak naprawdę marzyła o tym prawie od dziesięciu lat; od dnia, w którym ona i Lisa po ukończeniu szkoły pedagogicznej zaczęły razem pracę w tej samej grupie w przedszkolu.

Marne wynagrodzenie i fatalne godziny pracy to było jedno, co jej – i Lisie! – zawsze przeszkadzało. Ale jeszcze gorzej Hannah oceniała sytuację panującą w ich przedszkolu: ciągły brak pieniędzy na rozwijające zabawki i materiały do prac ręcznych, na wycieczki i dodatkowe zajęcia, jak rytmika albo lekcje muzyki; piaskownica na zewnątrz najczęściej była pusta, popsuta huśtawka obok zagrażała życiu.

Wprawdzie rodzice ich małych wychowanków byliby absolutnie gotowi ponieść sami część kosztów – jednak z jakichś powodów, które do dzisiejszego dnia pozostawały dla Hannah i Lisy zagadką, kierownictwo przedszkola absolutnie sprzeciwiało się sięgnięciu po takie środki.

Także trzykrotna zmiana miejsca pracy na inne przedszkola nie przyniosła obu dziewczynom satysfakcji, wszędzie zdawały się panować podobne niedociągnięcia. W tej sytuacji w Hannah powoli, ale konsekwentnie, rodziło się pragnienie stworzenia czegoś własnego. Chciała zbudować coś, co naprawdę sprawiałoby dzieciom radość, coś niezależnego od wszelkich dyrektorów i menedżerów przedszkoli. Na co rodzice gotowi byliby wydać pieniądze, mając pewność, że ich pociechy są pod dobrą, troskliwą opieką.

Tak więc pół roku temu Hannah, gdy już zakończyła wałkowanie tego pomysłu na wszystkie strony, wtajemniczyła w swój plan Lisę i przekonała ją, że powinny spróbować; że muszą rzucić pracę i zabrać się do realizacji projektu Banda Urwisów. Bo inaczej nigdy się nie dowiedzą, czy zdołają odnieść sukces, i ponieważ, jak wiadomo, u kresu życia nie żałuje się rzeczy, które się zrobiło, ale tych, których się nie zrobiło.

Simon, kiedy Hannah opowiedziała mu o tym, określił ich plany jako skończony absurd. Jako coś, „czego świat nie potrzebuje” – i powiedział jeszcze, że to szaleństwo rzucać pewną pracę; „akcja kamikadze”, tylko dlatego, że ktoś „ma w głowie jakieś fiu-bździu”. A jeszcze na dodatek wciąganie w to przyjaciółki stanowiło w jego oczach „szczyt nieodpowiedzialności”.

Niekiedy prawie gotowa była przyznać mu rację. Na przykład po jakimś szczególnie wyczerpującym dniu, kiedy po pracy zmagała się jeszcze z biznesplanem. Albo kiedy nagle zaczynał nią targać lęk, że w przypadku niepowodzenia narazi przyszłość nie tylko swoją, ale też Lisy.

Z czasem Hannah udało się jednak przekonać nie tylko samą siebie, ale i swego mającego skłonność do czarnowidztwa przyjaciela, że media w tym kraju przeżywają wprawdzie kryzys – którym Simon jako świeżo zwolniony redaktor „Hamburger Nachrichten” dotknięty był bezpośrednio (szef sformułował to elegancko jako „urlopowanie”) – ale mimo to jej pomysł agencji eventowej dla dzieci jest genialny.

Zanim jednak Hannah z Lisą wręczyły wymówienia, zadały sobie trud rozdania ponad dwustu parom rodziców szczegółowego kwestionariusza, za którego pomocą wysondowały, czego życzą sobie mamusie i tatusiowie dla swego potomstwa. I jaką cenę gotowi by zapłacić za każdym razem, kiedy chcieliby oddawać się beztrosko swej pracy zawodowej bądź doskonaleniu uderzeń w golfie.

Przeanalizowanie wyników ankiety, jak też sensacyjny sukces crowdfundingu w końcu zrobiły wrażenie nawet na Simonie. Musiał przyznać Hannah, że swym pomysłem nawet wtedy, gdyby miała się spełnić tylko połowa jej oczekiwań, spokojnie zarobi tę skromną pensyjkę, jaką dostawała jako wychowawczyni.

Plan był w gruncie rzeczy prosty: Lisa i ona będą oferowały swój program popołudniami, wczesnym wieczorem i przede wszystkim w weekendy, kierując go głównie do rodziców, którzy także poza godzinami pracy przedszkoli chcieliby czy musieli zapewnić dzieciom opiekę. Przy bezkonkurencyjnej stawce godzinowej 6 euro byłyby bardziej atrakcyjne niż każda babysitter, ale oferowałyby znacznie więcej niż tylko „płatne oglądanie telewizji” albo najzwyklejsze przechowywanie maluchów, gdzie za sukces uchodziło już samo to, że żadne się nie zabiło.

W Bandzie Urwisów miało być inaczej, z mnóstwem atrakcji i zabaw. Raz w miesiącu z soboty na niedzielę urządzałyby nawet „zabawę w nocowanie”, dając rodzicom możliwość wyjścia na imprezę i jeszcze odespania. Jeśli zainteresowanie byłoby duże, takie akcje można by urządzać częściej.

Tak w każdym razie wyobrażały to sobie Hannah i Lisa. Z grupą liczącą najwyżej szesnaścioro dzieci w wieku od trzech do sześciu lat – a więc ośmioro na jedną opiekunkę – proporcja doprawdy luksusowa, bowiem we wcześniejszej pracy często we dwie miały dwadzieścioro albo i więcej małych gagatków pod opieką – mogłyby organizować fajne rzeczy: czy to wycieczki na atrakcyjny plac zabaw i do jeleni na wybiegu w Niendorfie, do straży pożarnej albo na posterunek policji, do biblioteki w hamburskich Halach Książki, na nabrzeże Łaby wraz z darmową dla maluchów przejażdżką promem, na plac kreatywnego budowania przy Klinice Uniwersyteckiej, zaś w lecie dzieci mogłyby się pluskać w wielkim publicznym brodziku albo, albo, albo – pomysłów nie brakowało.

A w przypadku nieuniknionej w Hamburgu kiepskiej pogody miały w swym lokalu przy Eppendorfer Weg dosyć miejsca na zajęcia pod dachem. Obok wejścia z recepcją, szatnią, kuchenką i toaletą ze stolikiem do przewijania, właściwym centrum Bandy Urwisów był blisko czterdziestometrowy, obszerny pokój do zabaw i szaleństw. Tutaj przez ostatnie tygodnie Lisa i Hannah uwijały się przez wiele godzin, przemieniając to pomieszczenie w prawdziwy raj dla dzieciaków.

Ze ścianką z drabinkami i grubym materacem gimnastycznym, sklepem i kuchnią do zabawy, zamkiem rycerskim ze zjeżdżalnią (nabytym za jabłko i jedno jajko na eBayu), kącikiem wypoczynkowym z kocami, poduszkami, odtwarzaczem CD i książeczkami do oglądania, z namiotem księżniczki, skrzynią kostiumów do przebierania się, z samochodzikami, klockami i materiałami do zajęć plastycznych. Farbami do malowania twarzy i wieloma innymi akcesoriami.

W niewielkim ogródku z tyłu, należącym do lokalu, stała oczywiście przykrywana piaskownica i nowiutka huśtawka (również eBay, dwa jabłka i dwa piwa), poza tym rodzice Hannah ufundowali hamak, a rodzice Lisy kilka miniaturowych mebelków i mnóstwo zabawek.

A już absolutnym hitem – Hannah była z tego szczególnie dumna – było to, że od dwóch miesięcy brała lekcje gry na gitarze, żeby można było muzykować z maluchami. Lisa natomiast zajęła się tematem „minidisco” i nauczyła się kilku prostych układów choreograficznych do popularnych dziecięcych piosenek, jak Kowboj Jim z Teksasu, Veo veo i Piosenka o mnie, wykorzystywanych przez animatorów w klubowych hotelach.

Krótko mówiąc, pomyślały o wszystkim, naprawdę o wszystkim, czego tylko mogą zapragnąć dziecięce serca. I wierzyły mocno w sukces Bandy Urwisów, więcej, były o nim przekonane.

Nietypowe godziny pracy w weekendy i wieczorem nie stanowiły dla obu żadnego problemu. Lisa od trzech lat była singlem, chociaż nie tylko zdaniem Hannah wyglądała naprawdę zachwycająco: Ze swoimi stu sześćdziesięcioma pięcioma cenytymetrami była wprawdzie niewysoka, ale obdarzona nader kobiecymi kształtami, a jej czarne, krótkie, niesforne kosmyki wprost zapraszały do tego, żeby przejechać po nich dłonią. Jej oczy miały ciepłą barwę bursztynu, a do tego usta były z natury tak pełne, że niejeden chirurg plastyczny dałby się zabić, żeby tylko się dowiedzieć, jak mógłby sztucznie wymodelować coś takiego.

A jednak w życiu Lisy już od dawna nie pojawił się niestety żaden odpowiedni mężczyzna, co według jej własnej wypowiedzi „w najmniejszym stopniu” jej nie przeszkadzało. Hannah wprawdzie nie dowierzała jej do końca – ale ze względu na Bandę Urwisów całkowita dyspozycyjność Lisy była, rzecz jasna, idealna.

Co się tyczyło Hannah, to do niedawna również zakładała, że wieczorami i w weekendy będzie mogła pracować bez przeszkód, gdyż Simon siedział wiecznie w redakcji. Więc to by świetnie pasowało i byłoby nawet z korzyścią dla ich związku, niestety po utracie przez niego pracy stało się to nieaktualne, ale mieli nadzieję, że sytuacja wkrótce się zmieni. A tymczasem Simon, jak zapewniał Hannah, nie widział w ogóle żadnego problemu w tym, że ona poświęcała się obecnie bez reszty projektowi. Nie wiedziała do końca, czy ma się cieszyć, czy raczej martwić brakiem protestu z jego strony, ale potem zdecydowała jednak, że powinna się cieszyć, co jej zdaniem w każdej życiowej sytuacji było lepszą postawą.

– Też się możesz w to włączyć! – zaproponowała nawet Simonowi. – W końcu masz teraz czas. A jeśli wszystko pójdzie tak dobrze, jak to sobie z Lisą wyobrażamy, to prędzej czy później będziemy potrzebować więcej ludzi.

– A co ja niby miałbym tam robić? – spytał. – Mam doskonalić swoje umiejętności malowania dzieciakom twarzy? A może z marszu już rano wskakiwać w kostium klauna?

– Tylko nie to! – odparła ze śmiechem Hannah. – Byłbyś z pewnością kimś w rodzaju Pennywise’a, przed którym dzieci z krzykiem i płaczem uciekają. – Już na samą myśl o klaunie z horroru Stephena Kinga To wstrząsnęła się.

– A co to niby ma znaczyć? – żachnął się Simon urażony. – Ja kocham dzieci.

– Tak, zwłaszcza kiedy śpią. Albo kiedy można je dostrzec tylko przez lornetkę bardzo daleko na horyzoncie.

– Phi! – Objął ją ramionami i przyciągnął mocno do siebie. – Kiedy już będziemy mieć własne dzieci, to dopiero zobaczysz, jakim będę fantastycznym tatusiem!

– Tak myślisz? – zapytała Hannah, śmiejąc się trochę piskliwie, gdyż uścisk Simona ją łaskotał.

Ale w rzeczywistości przy jego słowach serce jej niemal stanęło. „Własne dzieci”. Czy naprawdę myślał o tym na serio? Do tej pory nie rozmawiali nawet o ślubie czy choćby o zamieszkaniu razem – pół roku temu Simon wręczył jej tylko uroczyście klucz do swego apartamentu w Hohenfelde.

– Tak – odparł Simon lapidarnie i wycisnął całusa na czubku nosa Hannah – jestem o tym przekonany.

– No to mnie naprawdę zaintrygowałeś.

– W każdym razie, co się tyczy Bandy Urwisów. – Simon niestety znów szybko zmienił temat. – Oczywiście służę wam radą i czynem i z radością zatroszczę się dla was o kontakty z mediami. Ale poza tym to jednak najchętniej rozejrzę się za nową posadą redaktora dla siebie.

– Albo wreszcie napiszesz ten swój bestseller.

– Do tego akurat nie mam teraz w ogóle głowy!

– Dlaczego nie? – chciała wiedzieć Hannah. – Uważam, że moment jest idealny!

– Idealny?

– No tak, obecnie nie masz nic do roboty, ale mimo to będziesz dostawał przez pół roku pełną pensję. Razem z twoją odprawą pieniędzy wystarczy nawet na rok – uważam, że jesteś prawdziwym szczęściarzem!

– Szczęściarzem? – Simon wpatrywał się w nią osłupiały.

– Siedzieć przez rok w domu, dostawać przez ten czas pensję i pisać swoją wielką powieść? O tym marzy chyba każdy!

– Czasami działasz mi strasznie na nerwy z tą swoją postawą, że wszystko ma jakąś swoją dobrą stronę – odpowiedział Simon odrobinę zły. – Wiesz przecież, co to znaczy znaleźć się na ulicy z takim zawodem jak mój, podatnym na ciągłe kryzysy.

Hannah nic już na to nie odrzekła, nawet jeśli wydawało jej się trochę niesprawiedliwe, że Simon zupełnie zapomniał, jak często ona była w ostatnich latach kompletnie wykończona bałaganem w swoim przedszkolu. I że sam jeszcze niedawno wielokrotnie powtarzał, o ileż bardziej odpowiedzialna niż jego jest jej praca i jak niesprawiedliwe jest to, że Hannah dostaje za nią tak niską płacę.

Powstrzymała się nawet od pytania, czy nie jest to właśnie najlepsza okazja na zmianę pracy dla Simona, skoro sytuacja w branży mediów jest aż tak dramatyczna. Bo to była prawda. Ona nie miała pojęcia, co to oznaczało: oprócz posady, którą człowiek uważał za pewną, utracić także perspektywy. Hannah była przecież „tylko” wychowawczynią w przedszkolu i nie miała nawet matury – ale za to była obdarzona rzeczywiście niezachwianym optymizmem.

Ten optymizm objawiał się między innymi tym, że Hannah była święcie przekonana, iż w zamian za każde drzwi, które się zamykały, otwierały się inne, nierzadko nawet lepsze. Ale tego też nie powiedziała Simonowi, gdyż potrafiła sobie wyobrazić, że na coś takiego on zareagowałby co najwyżej kąśliwym zdaniem „Oszczędź mi, proszę, tych swoich mądrości z kalendarza!”.

Nie, Simon powinien sam wygrzebać się z dołka, lepiej, żeby ona się nie wtrącała. I dopóki do tego nie dojdzie, musi się kisić we własnym sosie – albo może jednak przezornie sprawić sobie kostium klauna…

Sprawa nowej posady w jakiejś gazecie, magazynie czy redakcji online jawiła się jak do tej pory faktycznie jako nader trudna. Chociaż Simon składał papiery w każdej najmniejszej redakcyjce, to od tygodni dostawał same odmowy. Co niekoniecznie poprawiało mu nastrój i zarazem przyczyniało się do napiętych stosunków między nim a Hannah.

Gdy bowiem ona pełna werwy i entuzjazmu krzątała się przy swej agencji, Simon z każdym dniem, który spędzał, przesiadując bez zajęcia w domu, miał coraz gorszy humor. W skrytości ducha Hannah pragnęła niekiedy powrotu do początków ich znajomości, gdy Simon swą inteligencją, urokiem i czułą naturą wprawiał ją regularnie w podziw.

Hannah poznała go w przedszkolu, gdzie pracowała, gdy przyszedł raz odebrać swojego chrześniaka. Natychmiast pojawiło się między nimi to szczególne iskrzenie, a w następnych tygodniach Simon nagle zaczął często odbierać chłopca.

Przypadek czy umyślne działanie? Zdaje się, że to drugie, gdyż po mniej więcej dwóch miesiącach zapytał ją, czy jest możliwe, żeby spotkała się z nim czasem po pracy.

– Jeśli musiałbym mieć najpierw własne dzieci, żeby cię częściej widywać, mogłoby to jeszcze chwilę potrwać – powiedział. – A poza tym idealny moment dla nas pewnie by już wtedy minął. – Na myśl o tej oryginalnej prośbie Simona o randkę Hannah uśmiechała się rozmarzona.

Zapłonęło w niej wspomnienie o ich pierwszym spotkaniu. Simon zaprosił ją wtedy na piknik nad Łabą. Było pięknie! Tego cudownego dnia słońce szło z Simonem w zawody o to, kto jest bardziej promienny. A oni od przedpołudnia do późnej nocy siedzieli na nieprzemakalnym kempingowym kocu, przyglądali się statkom, racząc się przy tym smakołykami, które Simon przydźwigał w dwóch monstrualnych torbach. Czego tam nie było: schłodzone wino i szampan, soki owocowe i woda, owoce, sery, ciabatta, zrobione przez niego (zro-bio-ne przez nie-go!) sałatki, frykadelki, hiszpańska szynka Pata Negra, królewskie krewetki w oleju, mieszanka włoskich antipasti – Simon zaserwował kompletny catering, żeby zrobić na Hannah wrażenie.

Do tego miał ze sobą nawet prawdziwe kieliszki, talerze, sztućce i serwetki z materiału, a po zapadnięciu zmroku zapalił dwie smołowe pochodnie – Hannah czuła się jak podczas jakiegoś uroczystego przyjęcia. No dobrze, uroczystego przyjęcia na piasku.

Potem pierwszy pocałunek Simona… Taki był nieśmiały i czuły, tak podniecony i drżący, serce mu biło jak szalone, mogła je wręcz słyszeć.

A kiedy się akurat nie całowali, Simon opowiadał. Mówił, bez kropek i przecinków, o swojej fascynującej pracy w gazecie, o planach podróży dookoła świata, w którą kiedyś w przyszłości chciałby się wybrać, i o wielkiej powieści, którą chciałby napisać, gdy tylko będzie miał czas. Śmiał się i sypał żartami, fantazjował, oczarowując tym Hannah. Tyle energii, tyle pasji, tyle entuzjazmu!

Jednak niedługo potem najpierw zmarła na raka jego matka Hilde – jak kilka lat wcześniej ojciec, a gdy Simon trochę się otrząsnął z szoku, w mediach zaczął się kryzys.

Z odejściem każdego kolegi, który w następstwie tego kryzysu musiał zwolnić miejsce w redakcji, Simon stawał się bardziej niepewny, przygnębiony i coraz bardziej pesymistycznie nastawiony, aż wreszcie spełniła się jego największa obawa, że zwolnią i jego. Niekiedy Hannah myślała nawet, że Simon swoim gadaniem sam sprowadził na siebie to zwolnienie, biorąc pod uwagę, jak często złorzeczył sytuacji.

No i właśnie od tej pory handryczył się ze swym życiem, ze swym losem i z sobą samym, co z jednej strony Hannah wprawdzie potrafiła zrozumieć, z drugiej jednak czasami, aczkolwiek niechętnie się do tego przyznawała, działało jej na nerwy. Zwłaszcza że była przekonana, iż Simon z taką postawą obrał całkowicie błędną drogę. Może i miał prawo uważać to za bzdury, ale Hannah była pewna, że energia każdego człowieka idzie w ślad za jego postawą: optymiści doświadczają dobra, pesymiści nieszczęść, a kto zawsze zakłada tylko rzeczy negatywne, temu życie serwuje też pasujące do tej postawy doświadczenia.

Zdaniem Hannah, patrząc na to obiektywnie, Simon nie miał w ogóle żadnego powodu do użalania się nad sobą! W końcu był młody i zdrowy, nie głodował, miał dach nad głową i kochającą partnerkę u boku, wielu ludziom na świecie powodziło się przecież znacznie gorzej! Naprawdę miała nadzieję, że uda mu się wrócić do poprzedniej formy, gdy tylko na horyzoncie pojawi się dla niego nowa praca.

Telefon Hannah zadzwonił i przepłoszył jej myśli o Simonie. Zeskoczyła z łóżka i rzuciła się do przedpokoju swego małego dwupokojowego mieszkanka w dzielnicy Lokstedt. Aparat telefoniczny stał na komodzie obok drzwi.

– Dzień dobry! – Głos Lisy dmuchnął jej w ucho, gdy tylko podniosła słuchawkę.

– Dzień dobry! – odpowiedziała Hannah i stłumiła ziewnięcie.

– Och, przepraszam, chyba cię nie obudziłam?

– Coś ty, od paru godzin już nie śpię – skłamała.

– No to dobrze, bo już się bałam…

– Nie, nie, wszystko w porządku – przerwała jej przyjaciółka.

– No i jak? Jesteś gotowa?

– Też coś! Ledwie się mogę doczekać!

– To spotkamy się o dziesiątej na miejscu.

– Raczej o wpół do dziesiątej, jestem już prawie gotowa.

– No dobra, to ja się też pospieszę. Mam jeszcze załatwić coś po drodze?

– Jak będziesz przede mną, to możesz odebrać u Wernckego zamówione pączki i lukrowane amerykańskie ciasteczka. – To była piekarnia naprzeciwko Bandy Urwisów.

– Okej – powiedziała Lisa. – Coś jeszcze?

Hannah zastanawiała się chwilę.

– Nie, wszystko inne już jest. Skrzynki z napojami, butla z helem do dmuchania balonów i jednorazowe naczynia są jeszcze w samochodzie Simona.

– A kiedy on przyjdzie?

– Powiedział, że jakoś tak koło jedenastej.

– Okej. To niedługo się widzimy!

– Świetnie, do zobaczenia!

Ledwie Hannah odłożyła słuchawkę, znowu poczuła, jak nasila się w niej to łaskotanie ze snu. Uśmiechnęła się z ulgą, gdyż teraz wreszcie wiedziała, co to było. W nocy faktycznie się zakochała, to było zupełnie pewne.

Mianowicie zakochała się w pomyśle, że od tej chwili nie jest już marnie opłacaną państwową urzędniczką, lecz Hannah Marx, dumną współwłaścicielką agencji Events. Banda Urwisów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Idealny rok

Подняться наверх