Читать книгу Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс, Geoffrey Palmer, Miriam Margolyes - Страница 9
Dawid Copperfield
Dzieje, przygody, doświadczenia i zapiski Dawida Copperfielda juniora, rodem z Blunderstone (których nigdy ogłaszać drukiem nie zamierzał)
Tom I
Rozdział IX. Pamiętna rocznica urodzin
ОглавлениеPomijam wszystko, co zaszło w szkole aż do moich urodzin, przypadających w marcu. Nic szczególnego nie utkwiło mi w pamięci oprócz tego, że Steerforth budził we mnie coraz większe uwielbienie. Przy końcu półrocza, jeżeli nie wcześniej, miał opuścić szkołę, co mu nadawało w moich oczach więcej jeszcze niezależności i śmiałości. Inne drobne wrażenia giną w jednym wielkim pozostałym mi z tej epoki wspomnieniu. Trudno mi nawet przypuścić, że całe dwa miesiące upłynęły od mego powrotu z wakacji do rocznicy mych urodzin. Rozumiem tylko, że tak być musiało, chociaż wciąż mi się zdaje, że wypadki nastąpiły po sobie bez żadnej przerwy.
Jakże jasno pamiętam ów dzień! Czuję jeszcze mgłę wiszącą w powietrzu, widzę biały szron na gałęziach do widm podobnych drzew, czuję lepkie od wilgoci włosy spadające mi na czoło, patrzę w mroczne przestrzenie szkolnej izby, rozświecone w to mgliste i ciemne rano zapalonymi tu i ówdzie świecami, słyszę moich towarzyszy ogrzewających oddechem zziębnięte ręce, a tupaniem zlodowaciałe nogi.
Zjedliśmy właśnie śniadanie i mieliśmy wyjść na przechadzkę, gdy, ukazując się we drzwiach, pan Sharp zawołał:
– Dawid Copperfield proszony jest do bawialnego pokoju.
Spodziewałem się w skrytości ducha przesyłki z jakim przysmaczkiem od Peggotty. Porwałem się też z miejsca raźnie, słysząc goniące mię wołanie towarzyszy, abym nie zapomniał o nich przy uczcie.
– Nie śpiesz, Dawidzie – zauważył pan Sharp – nic pilnego, mój chłopcze, nic pilnego.
Ton pełen współczucia, jakim przemawiał, powinien był zastanowić mnie, lecz nie zwróciłem na to wówczas uwagi, później dopiero przypomniałem sobie. Wchodząc pośpiesznie do bawialnego pokoju, zastałem pana Creakle spożywającego śniadanie i przerzucającego dzienniki. Pani Creakle trzymała w ręku rozpieczętowany list. Przesyłki nigdzie ani śladu.
– Dawidzie Copperfield – ozwała się pani Creakle, wiodąc mnie ku kanapie i sadzając przy sobie – chciałabym pomówić z tobą… mam ci coś do powiedzenia, moje dziecko.
Pan Creakle, na którego spojrzałem, kiwnął tylko głową, zatrzymując się z połknięciem kawałka grzanki.
– Jesteś zbyt młody – ciągnęła pani Creakle – aby rozumieć rozciągłość zmian, jakie dzień każdy przynosi w rzeczach… i w ludziach. Wszyscy jednak wcześniej czy później doświadczyć musimy tej bolesnej prawdy. Jednych spotyka to w późniejszym, innych w bardzo młodym wieku.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
– Kiedyś opuszczał dom po wakacjach, czyś wszystkich zostawił w dobrym zdrowiu? – spytała po chwili namysłu. – Czy matka twoja była jeszcze zdrowa?
Dreszcze mię jakieś przebiegły, sam nie wiem czemu. Zamiast odpowiedzieć, patrzałem na mówiącą.
– Bo to widzisz, moje dziecko – rzekła – doszła mnie właśnie wiadomość, że… jest ciężko chora.
Pomiędzy mną a mówiącą spadł niby obłok, zasłaniając mi jej twarz. Po chwili dwa strumienie piekących łez spłynęły mi z oczu.
– Bardzo, bardzo jest chora – dodała.
Zrozumiałem.
– Umarła.
Słowo to było zbyteczne. Płakałem, jak płaczą sieroty.
Pani Creakle dobra była i okazała mi wiele współczucia. Zatrzymała mnie przy sobie dzień cały, często pozostawiając samego. Płakałem, dopóki sen mnie nie zmorzył, a potem budziłem się, by znów płakać. Gdy mi już łez nie starczyło, zacząłem rozmyślać, co bynajmniej105 boleści mej nie zmniejszało.
Puste jednak były myśli moje, błąkały się wokół mej niedoli, zahaczały o tysiące drobnostek. Myślałem o ciszy, jaka tam zapanować musiała, o zamkniętych oknach. Myślałem o braciszku, o którym pani Creakle mówiła mi, że jest chory od pewnego czasu i umrze też prawdopodobnie. Myślałem o mogile mego ojca na cmentarzu i o tej, którą wykopano zapewne dla mojej matki pod dobrze znanymi mi drzewami. Pozostawszy sam, wlazłem na krzesło, aby się przekonać w lustrze, czy mam zaczerwienione oczy i zasmuconą twarz. Pytałem siebie w duchu, dlaczego łzy płyną tak obficie i są takie ciężkie i czy mi się znów rzucą do oczu, gdy się zbliżę do domu, dokąd miałem udać się na pogrzeb. Czułem przy tym, że boleść moja wyróżnia mię spośród towarzyszy, dając mi pewną przewagę nad nimi.
Boleść jednak w mym dziecięcym sercu była głęboka i rozdzierająca. Mimo to z pewną dumą wszedłem po południu do szkolnej izby, gdzie pod zwróconymi na mnie spojrzeniami krok mój stawał się powolniejszy, twarz smutniejsza, a gdy towarzysze otoczyli mnie ze słowami współczucia, za zasługę nawet poczytywałem sobie, że ich traktuję serdecznie, że zwracam na nich uwagę tak, jak gdyby nic szczególnego w mym życiu nie zaszło.
Udać się miałem do domu nazajutrz rano już nie dyliżansem, lecz wozem służącym dla wieśniaków do wszystkich przejażdżek po niewielkich przestrzeniach. Wieczorem nie było naturalnie mowy o codziennych opowieściach, a poczciwy Traddles chciał mi koniecznie oddać swą poduszkę. Wątpię, czy istotnie była mi potrzebna, gdyż miałem własną; sądzę, że ofiarowywał mi ją jako jedyną rzecz, którą posiadał, oprócz znakomitego zbioru rysowanych w najrozmaitszy sposób kościotrupów. Zbiór ten też ofiarował mi na wyjezdnym jako pociechę i najskuteczniejszy sposób przywrócenia zakłóconej równowagi.
Po południu wyjechałem z Salem House, nie przypuszczając, że wyjeżdżam bezpowrotnie. Dopiero nazajutrz o dziewiątej czy dziesiątej rano stanęliśmy w Yarmouth. Próżno szukałem znanego mi woźnicy Barkisa. Nie było go, zjawił się natomiast niski, pękaty człowieczek, wesoły, uśmiechnięty, ubrany na czarno, z kokardami u spodni i w czarnych pończochach.
– Czy pan Copperfield? – spytał.
– Jestem – odpowiedziałem.
– Proszę kawalera – rzekł, otwierając drzwiczki pojazdu. – Zlecono mi tu spotkać kawalera.
Wziął mnie za rękę; gubiłem się w domysłach, idąc z nieznajomym do sklepu położonego przy wąskiej uliczce. Nad drzwiami czerniał napis:
Omer, krawiec, dostawca galanterii, ubrań żałobnych, liberii itd.
Sklep szczupły był i ciasny, przepełniony wykończonymi i w robocie będącymi przedmiotami, z oknem zasłoniętym do połowy piętrzącymi się na nim kapeluszami, czapkami i tym podobnie106. Przeszedłszy sklep, znaleźliśmy się w małej izdebce. Trzy młode kobiety zajęte były tu krajaniem i szyciem czarnego materiału, którego skrawki walały się na stołach i podłodze. Na kominie płonął duży ogień, a w pokoju rozchodziła się woń przypalonej czarnej krepy107. Woń tę, nieznaną mi przedtem, nauczyłem się odtąd doskonale odróżniać.
Trzy młode szwaczki, jak się zdawało, zadowolone i bardzo zajęte robotą, podniosły na chwilę wzrok, aby się mi przypatrzyć, i natychmiast wróciły do szycia i krajania: „Czyk, czyk, czyk”. Za oknem wtórowało im równomierne i jednostajne uderzenie młotka: „Rat-tat-tat, rat-tat-tat”.
– No! – zawołał towarzysz mój, zwracając się do jednej ze szwaczek – jak ci idzie robota, Minnie?
– Skończymy w porę – odrzekła wesoło zagadnięta, nie podnosząc głowy. – Bądź spokojny, ojcze.
Pan Omer zdjął kapelusz; usiadł, by się wysapać, co mu jego otyłość nakazywała po każdym zmęczeniu.
– Dobrze – rzekł wreszcie.
– Ojcze! – zawołała Minnie – czemuś taki smutny?
– Sam nie wiem doprawdy dlaczego, kochanie! – odpowiedział po chwili namysłu. – Ale tak jest.
– Zwykle bywasz wesoły, rozmowny. Nie bierzesz niczego do serca.
– Najlepsza to metoda.
– Zapewne! Toteż nikomu tu z nas nie brak wesołości – dorzuciło dziewczę.
– Dobrze, dobrze – potwierdził pan Omer. – A teraz, gdym się odsapał, wezmę miarę tego kawalera. Proszę kawalera do sklepu.
W sklepie krawiec pokazał mi sztukę sukna, którego gatunek zachwalał utrzymując, że najlepszy jest do ciężkiej żałoby, i zdjąwszy ze mnie miarę, zapisał ją w książeczce, zwracając przy tym moją uwagę na przeróżne fasony, o których mówił, że albo dopiero co weszły lub też wyszły już z mody.
– Tracimy na tym wiele – mówił – ale na to nie ma rady. Moda jak ludzie. Przybędą nie wiadomo jak, skąd, dlaczego, by odejść nie wiadomo jak, dokąd i po co. Zdaniem moim to wszystko jest wiernym odbiciem życia.
Zbyt smutny byłem, aby się wdawać w te, w każdym razie rozumienie moje przechodzące, dyskusje. Po wzięciu miary zadyszany krawiec zaprowadził mnie znów w głąb domu. Otworzywszy drzwi, zażądał „herbaty, chleba i masła”, co też po jakimś czasie, spędzonym przeze mnie na przysłuchiwaniu się krojącym nożyczkom w izbie i uderzeniom młotka na dziedzińcu, wniesione zostało na tacy i jak się okazało, dla mnie.
– Od dawna już – począł pan Omer, wpatrując się we mnie – od dawna znam kawalera.
– Czy tak? – spytałem. Widok tych czarnych materii i krepy odejmował mi zupełnie apetyt.
– Znam go od dnia urodzenia, a nawet i przedtem. Znałem ojca. Miał pięć stóp i dziewięć i pół cala, teraz zaś wystarczy mu pięć stóp i dwadzieścia cali.
„Rat-tat-tat, rat-tat-tat” – dźwięczało za oknem.
– Pięć stóp, dwadzieścia – powtarzał krawiec.
– Czy mi pan nie może powiedzieć, jak się ma mój braciszek? – zagadnąłem.
Pan Omer wstrząsnął głową.
„Rat-tat-tat, rat-tat-tat”.
– Spoczywa na łonie swej matki – rzekł po chwili.
– Biedactwo! umarł!
– Niech kawaler nie bierze tego tak do serca. Tak, umarł.
Wiadomość ta rozdrażniła świeże moje rany, odepchnąłem filiżankę z herbatą i opierając głowę na drugim stole, przy którym Minnie szyła, zacząłem wylewać nowe i dla roboty szwaczki groźne łez potoki; toteż Minnie szybko odsunęła robotę. Dobra to musiała być dziewczyna, gdyż odgarniała mi łagodnie i pieszczotliwie włosy z czoła. Wesołość jej zresztą nie cierpiała na tym, cieszyła się skończeniem w porę roboty.
Za oknem ucichło, a do pokoju wszedł przystojny chłopak z młotkiem w ręku i ustami pełnymi ćwieczków, które musiał z nich wyjąć, zanim przemówił.
– A co, Joram? – spytał krawiec.
– Wszystko gotowe – odrzekł.
Minnie zarumieniła się tymczasem, a towarzyszki jej zamieniały uśmiechy.
– Byłeś tam wczoraj wieczorem, co? Przy świecach, gdym poszedł do klubu, co? – pytał pan Omer.
– Tak! – odrzekł Joram – pobiegliśmy razem z Minnie, by wziąć miarę. Może by pan zobaczył.
– A jakże! – rzekł, wstając z miejsca i zwracając się nagle do mnie, dodał:
– Może byś też kawalerze…
Lecz córka przerwała mu żywo:
– Nie, nie, ojcze.
– Sądziłem, że mu to sprawi przyjemność – rzekł krawiec – lecz może i masz słuszność.
Zrozumiałem. Szło o trumnę mojej matki. Nigdy przedtem nie widziałem, jak to się robi, lecz przypomniałem sobie dopiero co słyszane uderzenie młotka i domyśliłem się, jaką to młodzieniec ten skończył pracę.
Skończywszy też robotę, dwie szwaczki, nieznane mi z imienia, oczyściły suknie ze skrawków i nitek i udały się do sklepu układać towary i obsługiwać klientów. Minnie zajęła się pakowaniem wykończonej roboty. Ciągle przy tym coś nuciła z cicha. Joram, który zalecał się zapewne do niej, pocałował ją znienacka, korzystając z roztargnienia dziewczyny. Na mnie nie zwracano najmniejszej uwagi, mówił przy tym, że krawiec poszedł po wóz, więc że i on musi się spieszyć. Wybiegł. Ona też, skończywszy układanie, schowała naparstek i nożyczki do kieszeni, wpięła w stanik igłę z długą, czarną nitką, oczyściła sukienkę, przejrzała się w lusterku, które odbiło uśmiechniętą twarzyczkę.
Przyglądałem się temu wszystkiemu, siedząc z głową wspartą o róg stołu i myśląc o tysiącu rzeczy. Wkrótce przed drzwiami sklepu zaturkotał wóz. Wstawiono doń pudło, dopiero co zapakowane; po czym wsiedliśmy my. Miejsca było sporo. Wóz to był bowiem długi, pomalowany na czarno, ciągnięty przez czarne, o długich grzywach i ogonach konie.
Nie pamiętam, abym drugi raz w życiu podobnego doświadczył wrażenia jak to, które sprawiła na mnie podróż odbyta w śmiejącym się i wesołym towarzystwie. Wesołość ta nie gniewała mnie, przeciwnie, przerażała raczej, jak gdybym znajdował się wśród istot, z którymi nie miałem nic wspólnego.
Stary siedział na przodzie i powoził. Minnie i Joram tuż za nim, tak że mówiąc do nich musiał się obracać. Gawędzili z sobą nieustannie, chcąc i mnie wciągnąć w gawędkę, lecz milczałem odwrócony, wystraszony ich śmieszkami i miłostkami, podziwiając ich brak serca. Gdyśmy się zatrzymali przy gospodzie, oni pili i jedli, lecz ja ani pić, ani jeść nie mogłem, a gdyśmy stanęli przed domem, wyśliznąłem się czym prędzej, nie chcąc w towarzystwie tym stanąć przed zamkniętymi tak szczelnie oknami, jak powieki na niedawno jeszcze błyszczących źrenicach. Sam widok tych okien przejmował mnie boleścią.
Zanim uczyniłem parę kroków, znalazłem się w objęciach Peggotty. Na widok mój wybuchnęła płaczem, lecz opanowała się zaraz i mówiła szeptem, stąpała cicho, jak gdyby lękała się rozbudzić tę tam uśpioną. Spędziła wiele bezsennych nocy i teraz postanowiła nie odstąpić na krok swej kochanej pani. Wytrwać do końca.
Pan Murdstone nie zwrócił najmniejszej uwagi na mnie, gdym wszedł do bawialnego pokoju. Zagłębiony w fotelu, płakał. Panna Murdstone siedziała przy biurku zarzuconym papierami. Podała mi chłodno końce palców, pytając obojętnie szeptem, czy wzięto ze mnie miarę na żałobę.
– Tak – odpowiedziałem równie cicho.
– Przywiozłeś ze sobą koszule? – dodała.
– Przywiozłem, mam z sobą całą moją odzież.
Na tym ograniczyły się słowa pociechy. Nie wątpię, że z pewną przyjemnością popisywała się swym hartem i tym podobnymi, szatańskimi w takich okolicznościach, zaletami swego charakteru. Dumna też była z praktyczności, jakiej i obecnie stale dawała dowody, pisząc, rachując, zajmując się wszystkim zgoła. Do samego wieczoru przesiedziała przy biurku; pióro jej ustawicznie skrzypiało, do każdego przemawiała tym samym oschłym szeptem, na twarzy jej żaden nie drgnął muskuł, w głosie żadna serdeczniejsza nie zadźwięczała nuta, nawet fałdy jej sukni najlżejszej nie uległy zmianie.
Brat jej brał czasem książkę do ręki, ale jej nie czytał. Otwierał ją tylko i godzinami całymi wpatrywał się w tę samą stronicę. Czasem wstawał i przechadzał się po pokoju. Siedziałem z założonymi na piersiach rękoma i liczyłem jego kroki lub przypatrywałem się mu w milczeniu. Rzadko przemawiał do siostry, do mnie zaś ani razu. On jeden w ciszy zaległej dokoła zdawał się być miotany niepokojem.
W dniach poprzedzających pogrzeb mało widywałem Peggotty, która nie opuszczała pokoju, gdzie spoczywała matka moja z dzieciątkiem. Wieczorem tylko, gdym się położył, siadywała przy mnie, dopóki nie zasnąłem. W wigilię pogrzebu – sądzę, że musiało to być wigilią, lecz za pamięć moją w tych ciężkich chwilach nie ręczę – zaprowadziła mnie tam. Wszystko było tam białe, czyste, świeże, spokojne! Lecz gdy sięgnęła ręką po zakrywającą łóżko zasłonę, zatrzymałem ją, wołając:
– O, nie! Nie, nie!
Gdyby pogrzeb miał miejsce wczoraj dopiero, nie mógłbym pamiętać dokładniej; samo powietrze i gra barw w saloniku, ogień na kominie, kipienie wina w dzbanach i kielichach, kształt talerzy i półmisków, słodki zapach ciasta, woń sukni panny Murdstone, czerń naszej żałoby, wszystko to utkwiło mi w pamięci. Pan Chillip obecny zbliżył się do mnie.
– Jak się masz, kochamy chłopcze?
Milcząc, podałem mu rękę.
– No proszę, proszę – zauważył z uśmiechem i z zachodzącą mu zarazem wzrok wilgocią – jak te dzieci szybko rosną! Dogonią nas, ani się obejrzym108.
Ostatnie słowa zwrócone były do panny Murdstone.
– Nie zwracamy zwykle na to uwagi – ciągnął doktor, lecz zauważywszy, że go panna Murdstone zbywa chłodnym milczeniem, cofnął się wraz ze mną do kąta i nie otworzył już więcej ust.
Notuję to, jak i wszystko, co mi się wraziło w pamięć, nie dlatego abym myślał wówczas o sobie. Pamiętam, że zadzwoniono w kościele i że pan Omer i inni zaczęli nas popędzać. Peggotty mówiła mi kiedyś, że odprowadzający mego ojca do tego samego grobu także wyruszali z owego pokoju.
Było nas kilku: pan Murdstone, sąsiad nasz pan Grayper, pan Chillip i ja. Gdyśmy wyszli z domu, żałobnicy stali już ze swym ciężarem w ogrodzie. Poszliśmy za nimi ścieżką, minęliśmy wiązy, bramę, weszliśmy na cmentarz, gdzie niegdyś w letnie poranki przysłuchiwałem się szczebiotowi ptasząt…
Stanęliśmy dokoła mogiły. Dzień wydawał się mi odmienny od dni innych i sama jego jasność trochę jakby przyćmiona i smętna. Panowała niewzruszona uroczysta cisza. Za chwilę mieliśmy ziemi oddać, co ziemskie. Nad odkrytymi głowami rozległ się czysty i wyraźny głos kapłana:
– „Jam jest zmartwychwstanie i życie, mówi Pan!”
Usłyszałem łkanie. Obejrzałem się. Opodal stała wierna sługa, jedyne pozostałe mi na ziemi serce! Pewien jestem, że Pan mógłby powiedzieć do niej:
„Idź w pokoju”.
W tłumie otaczającym mogiły spostrzegłem znane mi twarze, twarze widywane w kościele, gdziem zwykł był niegdyś szukać rozrywki dla mej dziecięcej wyobraźni, twarze znane matce mojej, które witały ją, gdy w kwiecie młodości osiadła w tej okolicy. Nie myślałem wówczas o tym, cały oddany boleści, wszystko to jednak musiałem widzieć dokładnie, jeślim zapamiętał tak wiernie nawet twarz Minnie i śmiejące się jej spojrzenia, szukające stojącego za mną kochanka.
Skończyło się. Zasypano grób ziemią, wyszliśmy z cmentarza. Przed nami wznosił się nasz dom, w niczym niezmieniony, taki jaki był dawniej, co bardziej jeszcze żal mój powiększało. Wiedli mnie do tego domu, pan Chillip coś do mnie mówił, a kiedyśmy weszli109, podał mi szklankę wody; na moją prośbę, aby mi pozwolono odejść do mego pokoju, z kobiecą zezwolił łagodnością.
Wszystko to ma dla mnie świeżość wczorajszych wspomnień. Późniejsze wypadki falują mi w pamięci jak zmienne morskie zwierciadło, te zaś stoją na kształt niewzruszonej skały.
Peggotty przyszła niebawem do mego pokoju. W dniu tym panowała świąteczna jakaś atmosfera, odpowiednia naszym nastrojom. Peggotty usiadła na brzegu mego łóżeczka i ująwszy mnie za rękę, podnosiła ją od czasu do czasu do ust, to znów gładziła i pieściła w swych dłoniach zupełnie tak, jak gdyby koiła płacz mego małego braciszka. Opowiedziała mi po swojemu, jak to wszystko się stało.
– Od dawna już – mówiła – była cierpiąca. Miotał nią niepokój, nie była szczęśliwa. Z początku po urodzeniu się dzieciątka sądziłam, że się wzmocni, ale wyglądała coraz, coraz gorzej, z dniem każdym traciła siły. Przed urodzeniem dziecka lubiła siadywać samotnie i płakać w skrytości, potem zwykła była śpiewać nowo narodzonemu tak słodko, że czasem słuchając zdawało mi się, że głos ten spływa z wysoka i tuż, tuż się rozpłynie… Sądzę – ciągnęła – że stawała się coraz bardziej nieśmiała, lękliwsza: każde ostre słowo raniło biedaczkę i dobijało. Dla mnie pozostała zawsze taka, jaką dawniej była, nie zmieniła się nigdy. Biedna moja! Kochana niebogo!
Zatrzymała się Peggotty i delikatnie gładziła mnie po ręku.
– Ostatni raz – mówiła dalej – widziałam ją taką, jaką dawniej bywała, tego wieczoru, coś przyjechał na wakacje. W dniu twego odjazdu, nieboraczka, powiedziała mi: „Nie zobaczę go już pewno więcej, przeczucie nigdy mnie nie myli”. Starała się panować nad sobą, a gdy dowodzili, że jest dziecinna i bezmyślna, nie zaprzeczała im i uśmiechała się tylko łagodnie. Nigdy też nie wspominała o tym przy mężu, bała się mówić komukolwiek, ale mnie mówiła wszystko, wszystko. Raz tylko, tydzień temu, powiedziała wieczorem mężowi: „Mój drogi, sądzę, że już umieram”. Kiedym ją wieczoru tego rozbierała110 do snu, mówiła mi: „Peggotty, uwierzy on temu, co mówię, bo to nastąpi i minie. Czuję się bardzo, bardzo chora. Jeśli to ma być snem, zostań przy mnie, zanim zasnę, nie odchodź ode mnie. Bogu polecam moje dzieci! Niech Pan ma w swej opiece biednego mego sierotę”. Od tego wieczoru nie odstępowałam jej ani na krok – ciągnęła Peggotty. – Często rozmawiała i z tamtymi, kochała ich nieboraczka, kochała każdego, co się do niej zbliżył, lecz gdy odchodzili od jej wezgłowia, zwracała się zawsze ku mnie, jak gdyby we mnie tylko znajdowała ukojenie i zasypiała na moich rękach. Ostatniego wieczoru ucałowała mnie, mówiąc: „Jeśli i moje maleństwo umrze, proszę cię, niech je położą przy mnie, niech nas razem pochowają”. Tak się też i stało. Biedactwo przeżyło matkę o jeden dzień zaledwie! „Proszę cię”, mówiła jeszcze, „niech mój Davy odprowadzi nas na miejsce wiecznego spoczynku i powiedz mu, że go matka na śmiertelnym łożu, nie raz, lecz tysiąc razy błogosławiła”.
Długie nastąpiło milczenie. Peggotty pogładziła moją rękę.
– Późno już w nocy – mówiła – zachciało jej się pić, a gdym podała napój, uśmiechnęła się do mnie tak słodko, prześlicznie… Droga moja! Nadszedł poranek i słońce już wzeszło, gdy, przyzwawszy mię bliżej, zaczęła mówić mi, jak dobrym, cierpliwym był pan Copperfield, jak ją zawsze, gdy powątpiewała o sobie, upewniał, że kochające serce więcej znaczy od największej mądrości i że jest szczęśliwy, że posiadł jej miłość. „Podnieś mnie, zbliż do siebie”, mówiła, biedaczka, czując się coraz słabsza, „załóż mi ręce na szyję, nachyl się nade mną, nie mogę dojrzeć twojej twarzy, chcę ją mieć bliżej siebie”. Zrobiłam, jak chciała, i… O! Davy, pamiętasz? Mówiłam, że jej nie opuszczę aż do śmierci… zasnęła jak niewinne dziecko, tu, na ręku starej, gderliwej Peggotty…
Tak się skończyło opowiadanie wiernej sługi i przyjaciółki. Od chwili, jakem się dowiedział111 o śmierci matki, starł się w mojej pamięci jej obraz taki, jaką była w ostatnich czasach. Od tej chwili widziały ją wspomnienia moje młodą i szczęśliwą matką z najwcześniejszych mych wrażeń, nawijającą na białe palce długie sploty jasnych włosów, tańczącą ze mną o szarej godzinie w bawialnym naszym pokoju. To, co mi opowiedziała Peggotty, nie tylko nie przypomniało mi bliższych ostatnich czasów, lecz, przeciwnie, wzmogło jeszcze wrażenie, utrwaliło głębiej w pamięci i sercu obraz dawniejszy, obraz z lepszych dni. Dziwne to, lecz prawdziwe. Śmierć snadź112, zmazując wspomnienie, zwróciła mi ją we wrażeniach mych beztroską i młodą. W grobie spoczywająca matka była mi matką mego dzieciństwa. Na łonie jej spoczywające dziecię to byłem ja sam, jak niegdyś bywało, uśpiony na zawsze w jej sercu.
105
bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
106
i tym podobnie – itp.; właściwie powinno być: i tym podobnymi. [przypis edytorski]
107
krepa – matowa tkanina o lekko pomarszczonej powierzchni a. ogólnie materiał czarny: nazwa dotyczy noszonego jako oznaka żałoby czarnego ubrania (względnie czarnej opaski), jak też materiału, z którego się je wykonuje. [przypis edytorski]
108
obejrzym (daw.) – niegdyś powszechnie używana skrócona forma 1 os. lm: obejrzymy. [przypis edytorski]
109
kiedyśmy weszli – inaczej: kiedy weszliśmy; przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika. [przypis edytorski]
110
kiedym ją (…) rozbierała – inaczej: kiedy ją rozbierałam; przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika. [przypis edytorski]
111
jakem się dowiedział – inaczej: jak się dowiedziałem; przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika. [przypis edytorski]
112
snadź (daw.) – widocznie, najwyraźniej. [przypis edytorski]