Читать книгу StarCraft - Chrisite Golden - Страница 4
ROZDZIAŁ DRUGI
ОглавлениеPUSTKOWIA, NOWE SYDNEY
2494
Jim skoczył do Woodleya i uderzył go w skroń kolbą kolta wykładaną masą perłową. Chuderlak opadł na podłogę, nawet nie jęknąwszy. Kiedy się ocknie, będzie miał piekielny ból głowy, ale przynajmniej przeżyje, żeby o tym opowiedzieć.
– Zabawny człowieczek – stwierdził Tychus, po czym całą uwagę skupił na sejfie. – Znajdź coś, żeby go związać, a ja wysadzę to pudełko.
Raynor wrócił do poprzedniego wagonu po linę. Szafa grająca stała tam w swojej katedralnej niemal chwale i Jim znowu spojrzał na nią w zachwycie.
Ostrożnie rozwiązywał sznury z fortepianu, za którym wcześniej się ukryli, gdy wszedł Tychus z George’em Woodleyem przewieszonym przez ramię jak worek ziemniaków. Wielkolud przestąpił powalonych strażników, po czym bezceremonialnie zrzucił obok swój ciężar i przykucnął przy Jimie za stosem antyków, zapewne bezcennych.
Huk dobiegający z wagonu z sejfem odbił się echem od ścian. Jim obrócił Woodleya na plecy i zaczął pętać mu nadgarstki i kostki.
Kiedy Tychus wstał, by wziąć ich uwolnione właśnie pieniądze, Raynor stwierdził:
– Chcę zabrać szafę grającą.
Wielkolud odwrócił się, marszcząc brwi.
– To coś? Pewnie waży z tonę. Rozum ci odjęło, do diabła?
Jim pokręcił głową, sprawdził węzły, lekko poklepał nieszczęsnego George’a i wstał.
– Skądże! Chcę ją. Jest piękna, rzadka i po prostu wiem, że pewnego dnia będziemy się cieszyć, iż mamy tę ślicznotkę.
– Ślicznotkę? Niech cię diabli, chłopcze! Chyba powinieneś mocno puknąć się w głowę, skoro nazywasz mebel ślicznotką.
– Możliwe, ale to niczego nie zmienia. Chcę ją.
– Butler już tu pędzi, żeby zawlec nasze tyłki do aresztu. Zapomniałeś, co powiedział nam ten cały Woodcock?
– Woodley.
– Mało mnie obchodzi jego przeklęte nazwisko.
Tychus zapewne miał rację. A jednak Raynor zerknął znowu na szafę grającą, ten przepiękny skarbiec muzyki, której nie słyszano chyba od wieków. Po prostu nie mógł jej zostawić.
– Poradzimy sobie z Butlerem. Ile razy mi to powtarzałeś?
– Niech cię – warknął Tychus. – Chciałbym choć raz usłyszeć, jak mnie cytujesz w sytuacji, w której zgodziłbym się z własnymi słowami. No dobrze, zabierzemy twoją przeklętą pannę szafograjkę. Ale jeżeli będę musiał wybierać: ona albo ja, wyrzucę ją. Jasne?
– Umowa stoi – ucieszył się Jim.
Zaskoczyło go, że Tychus zgodził się tak łatwo, choć nie bezwarunkowo. Wrócili do drugiego wagonu, a widok sejfu z drzwiami zwisającymi na ostatnim ocalałym zawiasie ucieszył go jeszcze bardziej.
Wraz z Tychusem zaczęli pakować kredyty do rozkładanych toreb, które ze sobą przynieśli. Jeszcze niedawno wielkolud nalegałby, żeby poświęcić trochę czasu na równy podział łupu. Podczas jednego z pierwszych wspólnych napadów Jim sądził, że jego przyjaciel zabrał trochę więcej gotówki. Innym razem Tychus prawie oskarżył Raynora o to samo. Teraz obaj po prostu wypychali torby po brzegi. Przez lata ich wzajemne zaufanie przetrwało wiele prób – niezależnie od tego, co mogło lub nie mogło się zdarzyć, zwłaszcza na początku wspólnej pracy, a sytuacje jak ta nie były niczym nowym. Tychus i Raynor nie wiedzieli nawet, ile pieniędzy „uwolnili”, choć zdawali sobie sprawę, że całkiem sporo, bo wystarczało tego na alkohol oraz najładniejsze panienki u Wrednego Wayne’a przed dość długi czas.
– Dobra. – Jim zamknął swoją torbę i umocował ją przy pasie. – Zabierajmy szafę.
Tychus pokręcił głową, ale ruszył za nim.
– Jak zamierzasz zabrać stąd tę kolubrynę? – zapytał, gdy stanęli przed antyczną maszyną.
Tychus był silny. Bardzo silny. Ale nawet on nie dorównywał człowiekowi w kombinezonie bojowym. A oczywiście tym razem nie mieli kombinezonów, uznawszy, że w tej wyprawie zręczność przyda się bardziej niż brutalna siła.
– Musi być sposób, żeby ruszyć szafę – powtórzył Jim, jednocześnie próbując ów sposób wymyślić. – Jakiś wózek…
– Znajdź go, i to szybko, do diabła! Nie robię się młodszy, a Butler też się nie cofa.
Wielkolud zrobił krok do tyłu, splótł ramiona na piersi i przyglądał się tylko, jak Raynor przeszukuje wagon. Jim wreszcie znalazł to, czego szukał. Wózek odrzutowy, wyłączony i wciśnięty w kąt za porcelanowym słoniem, który jakimś cudem uniknął uszkodzeń w strzelaninie. Raynor wyciągnął podnośnik i włączył go. Urządzenie uniosło się z pomrukiem na jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemię. Raynor wcisnął guzik i podnośnik uniósł się o drugie tyle. Mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie.
Nie zanosiło się, że będzie to łatwe, ale powinno się udać.
– Dobra. Przeniesiemy szafę na dach za pomocą podnośnika. Potem przymocujemy ją z tyłu mojego sępa i możemy się wynosić.
– Mmm – mruknął Tychus. – Są ludzie, dla których bym tego nie zrobił.
– Ludzie – przyznał Jim szczerze – to nie szafy grające.
– To prawda. Chodź, wariacie. Przywiążmy tę szafę do twojego sępa, zanim zaskoczy nas Wilkes Butler i umrze ze śmiechu.
– Nie utrzyma się pionowo – stwierdził Tychus siedem minut później.
– Utrzyma się – odparł Raynor z większym przekonaniem, niż tak naprawdę czuł.
Przymocowali podnośnik do sępa Jima. Podczas normalnej jazdy urządzenie działałoby zapewne jak należy, jednak Raynor miał wątpliwości, czy pakunek nie przechyli się przy prędkości, jaką będzie trzeba rozwinąć, aby uciec przed…
– No i jest cała paczka. Z Butlerem na czele – oznajmił Tychus.
Raynor odwrócił się, żeby spojrzeć tam gdzie przyjaciel, i jęknął w duchu. W oddali kilka małych obłoczków kurzu tworzyło spory tuman, a bezlitosne słońce błyszczało na metalu pojazdów.
– Niech to… – mruknął Raynor i podjął decyzję. Skoro pogoń była tak blisko, nie mogli jechać na tyle powoli, żeby zapobiec przewróceniu się podnośnika i uszkodzeniu pięknej szafy grającej. – Przymocujmy ją do mojego sępa.
– Nie. Zostaw tę przeklętą szafę, Jim.
– No, dalej. Możemy ją zsunąć i przywiązać.
Tychus westchnął i okazał swoje niezadowolenie, wydmuchując dym prosto w twarz Raynora. Mimo to jednak podszedł do podnośnika, stanął pewnie i dźwignął szafę.
Nie po raz pierwszy Jim był pod wrażeniem siły wielkoluda. Szafa grająca ważyła ze sto pięćdziesiąt kilogramów, ale Tychus podniósł ją bez trudu. I chociaż nabrzmiały mu żyły na szyi, a pot zrosił czoło, gdy dźwigał ciężar, zdołał jednak przenieść mebel powoli i ostrożnie na tył sępa Raynora. Jim miał usiąść z przodu. Próbował pomóc, ale mógł jedynie wskazać, jak najlepiej umieścić szafę na sępie, i pomóc w jej przypinaniu. Razem odstawili niepotrzebny już podnośnik.
Tychus cofnął się.
– Stawiasz mi pierwszą kolejkę u Wayne’a, kolego. A teraz zabierajmy stąd tyłki.
I z tymi słowy wsiadł na sępa. Raynor zerknął przez ramię na szafę, sam zaskoczony swoim głupim uporem, po czym poszedł w ślady przyjaciela.
Pościg pojawiał się zawsze. Ale nigdy wcześniej nie pozwolili Butlerowi i jego ludziom podejść tak blisko. Nigdy też Raynor nie miał na siodełku zwalistej szafy grającej. Z niepokojem odkrył, jak bardzo go spowalnia. Ponadto pieniądze w torbie na plecach utrudniały utrzymanie równowagi. Findlay zmienił się już w znikający szybko punkt. Jego głos zatrzeszczał w komunikatorze w uchu Jima.
– Mówiłem, żeby zabierać tyłek, a nie go wlec.
– Staram się! – zapewnił Raynor.
Tychus mruknął coś, od czego farba zeszłaby ze ściany, po czym Jim ujrzał, jak przyjaciel skręca w prawo i zawraca.
– Zamierzam odciągnąć pościg, żebyś mógł się trochę oddalić, dziadku. Co, u diabła, zamierzasz zrobić z tą szafą?
– Jadę do jaskini – odpowiedział Jim. Chodziło mu o miejsce, z którego obserwowali pociąg. – Ciągnie się głęboko i jest na zasranym pustkowiu.
– Tam się spotkamy. Ale jeżeli ta przeklęta szafa cię przygniecie, nie zamierzam po ciebie wracać.
– Owszem, wrócisz – odparł Raynor. – Mam przecież przy sobie całą pieprzoną górę konfederackich kredytów.
Findlay zarechotał, po czym zasalutował jednym palcem, objechał Jima i ruszył w kierunku Butlera i jego grupy. Raynor oddał salut i odjechał w przeciwną stronę na tyle szybko, na ile pozwalał mu przeciążony sęp.
Tychus nie należał do ludzi nieostrożnych. Chociaż sprawiał wrażenie lekkomyślnego, wiedział dokładnie, co ma zrobić. Ale od czasu do czasu lubił sobie poigrać z losem, a teraz chyba miał po temu doskonałą okazję.
Wyszczerzył się na myśl o tym, jak zaskoczony musi być Butler, widząc Tychusa pędzącego na spotkanie pościgu. Nagle gwałtownie odbił w lewo.
Roześmiał się głośno, gdy ścigający wyhamowali tak ostro, że omal się nie poprzewracali, a potem z trudem zaczęli skręcać, by kontynuować pogoń. Tychus usłyszał strzały, ale wiedział, że poszły w niebo – nikt nie zdoła namierzyć go jeszcze przez kilka sekund, a do tego czasu zacznie się prawdziwa zabawa w berka.
Pomimo swoich żartów z Wilkesa Butlera Findlay wiedział, że tego człowieka należy traktować poważnie. Kiedy zaczynasz lekceważyć wroga, właśnie wtedy on znajduje sposób na zabicie cię. Jeden z motocykli odrzutowych odzyskał równowagę i zaczął nadrabiać dystans. Tychus czuł, że to dobry szeryf we własnej osobie.
Findlay razem z kumplem zbadali okolicę w promieniu kilkunastu kilometrów. Chociaż nie powiedziałby, że zna teren jak własną kieszeń, podejrzewał jednak, że lepiej niż Butler. Dlatego kierował się na południowy zachód, gdzie – jak wiedział – znajdował się uroczy tor przeszkód.
Tutaj, na pustkowiach Nowego Sydney, pełno było rozpadlin, wąwozów i podobnych do wież formacji skalnych, nazywanych barwnie „hoodoo”, czyli coś, co przynosi pecha według wierzeń voodoo jeszcze ze Starej Ziemi. Trasę, którą teraz wybrał Tychus, zbadali wcześniej z Jimem i zrezygnowali z niej, gdy znaleźli jaskinię i zapewniany przez nią chłód. Trasa wiła się, skręcała ostro i niebezpiecznie, czyli była tym, czego Tychus właśnie potrzebował.
– Jakieś ślady pogoni? – zapytał Jima przez komunikator.
– Żadnych! – zabrzmiał głos Raynora. – Wygląda na to, że wszyscy pognali za tobą.
Tychus zwolnił nieco, tylko na tyle, żeby podrażnić się ze ścigającymi i dać im nadzieję, że mogą go złapać, po czym powiódł ich na otwartą przestrzeń, gdzie wyrastały z piachu tuziny hoodoo. Ruszył na jeden ze szpikulców, skręcając w ostatniej chwili. Ludzie Butlera okazali się jednak dobrzy – ominęli kamienny filar.
Tym razem.
Nie mieli tyle szczęścia, gdy Tychus wykonał trzeci podobny najazd, niemal samobójczy, i skręcił w ostatniej chwili. Dwaj z ludzi Butlera, którzy jechali zbyt blisko, zderzyli się widowiskowo, gdy niezdarnie próbowali ominąć kamienną kolumnę. Jeden z pojazdów potrącił pradawną formację skalną. Wielki odłamek stoczył się z jej szczytu i trzeciemu motocykliście ledwie udało się go uniknąć, jednak stracił kontrolę nad pojazdem i zarył się w piach.
Czterech nadal nie ustawało w pogoni. Tychus pozbył się jednego przy lawirowaniu między skalnymi filarami, a kolejnego, gdy powiódł pogoń po ostro opadającym zboczu i skręcił w ostatniej chwili. Jednak wszedł w zakręt zbyt ciasno i znalazł się przed skalną ścianą. Klnąc, zeskoczył w ostatnim ułamku sekundy, zanim sęp rozbił się o głazy. Tychus uderzył w spaloną słońcem ziemię tak mocno, że stracił dech w piersi, ale nie na tyle, by odnieść jakieś rany albo – co ważniejsze – zgubić torbę z pieniędzmi. Wstał i wyjął swój AGR-14.
Wokół nerwowo trzasnęły strzały. Findlay uskoczył za wielki głaz, odpowiedział ogniem ze strzelby i zdjął jednego z dwóch pozostałych sępów. Jego pilot zeskoczył, żeby się nie rozbić, ale nie upadł tak szczęśliwie jak Tychus, a kiedy ostatni sęp się zatrzymał, w zapadłej nagle ciszy dały się słyszeć przekleństwa rannego.
– Na twoim miejscu bym tego nie robił – ostrzegł Tychus ostatniego ze ścigających, który siedział na sprawnym sępie z wymierzonym pistoletem.
– Tychus Findlay – rzekł szeryf Wilkes Butler.
Nie opuścił broni. Tychus również tego nie uczynił. Mierzyli się wzrokiem.
Nie był to pierwszy raz, gdy znaleźli się w takiej sytuacji. Wilkes Butler dobiegał czterdziestki, był człowiekiem średniego wzrostu i postury. Wyglądałby zupełnie przeciętnie, gdyby nie przenikliwe błękitne oczy, gęste i lśniące czarne włosy oraz wspaniałe wąsy, które niemal całkowicie zasłaniały mu usta. W tej chwili jednak miał kask z przesłoną, który zasłaniał i czarne włosy, i błękitne oczy, a ręka z bronią ani mu drgnęła.
– Wilkes Butler – zadudnił Tychus w odpowiedzi.
– Gdzie twój kumpel?
– Tam, gdzie nie musisz się o niego martwić. Nie wiem, jak tobie, ale mnie jest tu za gorąco. Przydałby mi się prysznic i kobieta lub dwie oraz zimne piwo. Lub trzy. A ty mógłbyś zrobić sobie herbaty z lodem albo coś.
– Zbyt długo już wymykałeś się prawu – odparł Butler. – Jeżeli tak ci gorąco, załatwię ci ładną, zacienioną celę.
Tychus westchnął, uniósł strzelbę i wymierzył ją w przeklinającego, a zatem żywego jeszcze mężczyznę, po czym wpakował końcówkę lufy między jego nogi, najwyżej pięć centymetrów od krocza. Ranny pisnął i odpełzł w tył – co tylko przyniosło mu więcej bólu.
– Spudłowałem – stwierdził Tychus. – Drugi raz tego nie zrobię. Strzelisz do mnie, palec mi drgnie i twój człowiek pożegna się z życiem. Albo z wyposażeniem, którego będzie mu chyba bardzo brakować.
Tychus dostrzegł, jak Butler zaciska zęby. Niemal słyszał, jak szeryf nimi zgrzyta. Jednak po chwili mężczyzna opuścił broń. Tychus zapraszająco machnął ręką i stróż prawa ostrożnie rzucił pistolet w stronę wielkoluda.
– Zawsze powtarzałem, że jesteś mądrzejszy, niż na to wyglądasz – stwierdził Finlay i rozkazał: – Z motocykla. Tylko powoli. Mój chyba spotkało nieszczęście.
Butler posłuchał, choć jego oczy ciskały błyskawice. Lufą strzelby Tychus nakazał mu, żeby cofnął się bliżej rannego, który – o ile wielkoludowi się nie przywidziało – wyglądał na wdzięcznego, że darowano mu życie albo oszczędzono losu gorszego od śmierci.
– Bardzo ci dziękuję, szeryfie. – Tychus wsiadł na sępa Butlera. – Niezła maszyna.
Bez dalszych ceregieli Tychus gwałtownie ruszył. Zaraz potem usłyszał strzały, ale przeszły daleko od niego. Wielkolud uśmiechnął się szeroko i skierował sępa w stronę jaskini, gdzie czekał już Raynor.
– Rozpakowałeś swoją ślicznotkę? – zbliżając się do kryjówki, zapytał go przez komunikator.
– Nie – głos Jima zabrzmiał mu w uchu. – Czekam na ciebie, żebyś pomógł ją rozładować, ty wielki wole. Co zajęło ci tyle czasu?
– Musiałem wymienić motocykl. Zamierzasz zatrzymać to podstarzałe grające pudło?
– Jasne, do diabła. Wrócę po nią. Mam przeczucie, że pewnego dnia naprawdę nam się przyda.
– Wiesz, co bardziej nam się przyda? – odparł Tychus. – Kupa kredytów, którymi zapłacimy za piwo, cygara i panienki.
– I tu mnie masz.