Читать книгу Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze - Christian Unge - Страница 5

Оглавление

JAK WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO

Jako dziecko byłem w stu procentach pewny, że nie zostanę lekarzem.

W szkole nie lubiłem przedmiotów ścisłych: matematyki, fizyki, chemii. Nie miałem wrodzonych zdolności do liczenia ani logicznego myślenia. Cyfry, atomy węgla i zawiłe eksperymenty fizyczne napełniały mnie grozą. Udawało mi się przetrwać lekcje algebry i doświadczenia chemiczne w dużej mierze dzięki pomocy uprzejmych kolegów, którym w zamian pomagałem we francuskim, kiedy mieli spore kłopoty. Interesowały mnie natomiast nauki społeczne, humanistyczne i języki. Pełen entuzjazmu nauczyciel wiedzy o społeczeństwie w gimnazjum otworzył mi oczy na ekscytujący świat polityki, a dzięki nauce języków obcych zdobyłem dostęp do świata poza granicami własnego kraju. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od noża.

Moja mama była archeologiem i dużo podróżowała. W naszym domu regularnie rozbrzmiewały nazwy egzotycznych miejsc, jak Palmira, Syrakuzy czy Luksor. W Muzeum Archeologii Śródziemnomorskiej patrzyłem na groźne posągi, a potem śniłem koszmary o mumiach, które się budzą i gonią mnie w ciemnościach nocy. Kiedy miałem siedem lat, mama dała mi w prezencie mały scyzoryk z napisem „Oslo”. To był trochę niecodzienny podarunek dla siedmiolatka, ale przyjąłem go z radością i poprosiłem o następne scyzoryki z jej kolejnych wypraw. Wtedy oczywiście o tym nie myślałem, ale później zawsze wracałem do tamtego scyzoryka oraz uczuć i myśli, które we mnie obudził.

Tata też wyjeżdżał. Dzięki jego kongresom lekarskim i wyjazdom golfowym poznałem także inne części mapy: San Diego, Algarve i St Andrews. Mama i tata ze swoich różnych podróży po świecie zaczęli przywozić mi scyzoryki. Kolekcjonowałem moje nożyki i dbałem o nie, aż w końcu pokryły całą ścianę (tata pozwolił mi powbijać je w ścianę w piwnicy). Te koziki stały się moją mapą świata, przy której mogłem odpływać w marzenia. W myślach podróżowałem po Bliskim Wschodzie, Afryce, Azji i Ameryce. Moi rodzice się rozwiedli, ale nadal wyjeżdżali do różnych krajów i przywozili mi nożyki. Wciąż jednak nie dopuszczałem myśli, że mój bilet w świat mógłby prowadzić przez medycynę.

Lekarze, których spotykałem na Oddziale Chirurgii Klatki Piersiowej w szpitalu w Solnie, gdzie pracował mój tata, wydawali się sztywni i pozbawieni poczucia humoru. Tamtejsze środowisko było sterylne, białe i nudne. Jak ktoś mógłby chcieć spędzać dni w szpitalu? Poza tym w moim otoczeniu było zdecydowanie zbyt wielu lekarzy. „Co za brak wyobraźni, przecież muszą istnieć jakieś inne zawody” – myślałem.

Dziadek, stryjek i tata odnieśli sukces jako lekarze. Dużo pracowali i czuli się mocno związani ze swoim zawodem. Moim zdaniem prowadzili bardzo monotonne życie. Zauważyłem jednak, że wszyscy ludzie dookoła zdawali się podziwiać ich za to, co robią. „Dziwne” – uznałem i nie potrafiłem zrozumieć, co może być tak ekscytującego w białym fartuchu. Wszyscy trzej byli ordynatorami, doktoryzowali się w młodym wieku, sami prawie nigdy nie chorowali, pracowali wieczorami, w weekendy, na urlopie, ale nigdy nie narzekali. Przeciwnie: praca zdawała się sprawiać im przyjemność.

Pamiętam, że jako dziesięciolatek pojechałem kiedyś z tatą do pracy. Na ścianie jego gabinetu wisiał wielki olejny obraz, przedstawiający rannego mężczyznę na szpitalnym łóżku, być może z jakiejś wojny na początku XX wieku. Opiekowało się nim pięć pielęgniarek w białych czepkach z czerwonym krzyżem i długich sukniach. Zapytałem tatę, czy kiedyś pracował w jakimś kraju, gdzie trwała wojna.

– Nie. A tak to wyglądało tylko w przeszłości. Dzisiaj szpitale na całym świecie są nowocześnie wyposażone.

Dużo później miałem zrozumieć, że obraz świata mojego taty był nieco zawężony i prawdopodobnie wynikał z tego, że ojciec nigdy nie pracował w biednych krajach, dysponujących ograniczonymi środkami.

Mimo że sam zawód lekarza nie wydawał mi się interesujący, to fascynację ludzkim ciałem poczułem wcześnie. Moją ciekawość rozbudził dziadek, opowiadając o tym, jak Jezus umarł na krzyżu, a potem zmartwychwstał.

Siedzieliśmy razem na kanapie. Dziadek palił fajkę i pił whisky. Po przejściu na emeryturę wciąż przyjmował pacjentów w domu w Nysund. W jego gabinecie wisiały obrazy z motywami medycznymi: mężczyzna, któremu upuszczają krew, jakiś pacjent na stole operacyjnym otoczony wianuszkiem studentów w garniturach.

Dziadek był bardzo oczytany, sam też pisał i lubił opowiadać.

– Czy słyszałeś historię o zmartwychwstaniu Jezusa?

– Nie – odpowiedziałem, przyglądając się jego beżowemu golfowi pod wełnianą marynarką.

– Wiesz, że Jezus miał na głowie koronę cierniową, a na plecach dźwigał drewniany krzyż, który musiał nieść przez całą drogę na Golgotę?

– Nie...

– Tak to w każdym razie było. Został ukrzyżowany razem z innymi więźniami skazanymi na śmierć i wisiał tam, aż umarł. Rzymianie orzekli o jego śmierci, zdjęto go z krzyża i złożono w grobie wykutym w skale, który przygotował dla siebie Józef z Arymatei. Kiedy Maria Magdalena poszła tam trzeciego dnia, by ciało Jezusa namaścić, okazało się, że zmartwychwstał. Znowu był żywy. Jak to się mogło stać, jak myślisz?

– Nie mam pojęcia. – Wpatrywałem się w usta dziadka.

– Rzymianie byli bardzo dobrzy w krzyżowaniu swoich więźniów. Mieli duże doświadczenie. Więźniów przybijano gwoździami za dłonie i stopy, żeby cierpieli, niektórych przed ukrzyżowaniem biczowano batogiem, czyli biczem z ostrymi przedmiotami na końcach. – Dziadek dostrzegł moje szeroko rozwarte oczy. – Hm... może za dużo szczegółów. No cóż... Potem niejednokrotnie dyskutowano, co było przyczyną śmierci skazańców. Niektórzy naukowcy twierdzili, że ukrzyżowani wykrwawiali się od biczowania albo od ran, które powstawały od gwoździ przebijających dłonie i stopy; według innych dusili się, bo nie byli w stanie utrzymać w pionie ciała wiszącego na gwoździach, więc płuca się ściskały, a głowa opadała, co powodowało niedobór tlenu i w rezultacie śmierć.

Dziadek opowiadał bardzo obrazowo, a ja oczami wyobraźni widziałem potworne widoki.

Ciągnął dalej:

– Innym wytłumaczeniem mogło być odwodnienie: ukrzyżowani byli wystawieni na silne słońce. Tak czy inaczej, ukrzyżowanie oznaczało śmierć w okropnych męczarniach.

Opowiadanie dziadka bez reszty zaprzątnęło moją uwagę. Naprawdę chciałem wiedzieć, jak Jezus zmartwychwstał po tych wszystkich torturach.

Dziadek kontynuował swą opowieść.

– W Biblii jest napisane, że rzymski żołnierz wbił włócznię w bok Jezusa, po czym wypłynęła z niego krew i woda. Dlaczego Rzymianin miałby zrobić coś takiego?

Pokręciłem energicznie głową.

– Otóż Jezus był Żydem, a był to dzień przed szabasem, żydowskim dniem świątecznym. Każdy chciał się przygotować, więc poproszono Rzymian o zdjęcie Jezusa z krzyża. Aby przyspieszyć śmierć ukrzyżowanych, rzymscy żołnierze zazwyczaj jakimś twardym przedmiotem łamali im nogi. Kiedy ci nie byli już w stanie utrzymać w górze ciała na połamanych nogach, wykrwawiali się na śmierć albo dusili. Żołnierze połamali nogi skazańców wiszących obok Jezusa, którzy jeszcze nie umarli, ale kiedy doszli do Jezusa, ten już nie żył. Dlaczego zatem tamten rzymski żołnierz wbił włócznię w jego bok, nie wiadomo. Może tylko chciał się upewnić, że jest już martwy. A może istniała jakaś inna przyczyna.

– Ale od czego umarł? Opowiedz!

Dziadek uśmiechnął się.

– Badacze zastanawiali się, dlaczego Jezus umarł po zaledwie sześciu godzinach na krzyżu. Jedna z teorii głosiła, że Jezus był w stanie szoku, wcale nie umarł. Rzymianie pomylili się i złożyli go w grobie, gdzie się ocknął. Dużo później lekarz o nazwisku Gruner stwierdził, że Jezus musiał umrzeć w wyniku pęknięcia mięśnia sercowego, które nastąpiło od ciosów w klatkę piersiową przed ukrzyżowaniem.

Dziadek possał fajkę.

– Mów dalej! – zawołałem podekscytowany.

Odłożył fajkę na popielniczkę.

– Moja teoria jest taka, że Jezus miał tamponadę serca... to znaczy pęknięty mięsień sercowy, co powoduje, że krew zbiera się w osierdziu, które napełnia się jak torebka, serce jest uciskane i nie jest w stanie pompować krwi. Ciśnienie krwi spada i w końcu człowiek traci przytomność. Kiedy rzymski żołnierz przeszył bok Jezusa włócznią, ta przebiła też osierdzie wypełnione krwią. Tym samym nastąpiła tak zwana perikardiocenteza – krew z osierdzia została spuszczona. Wcześniej Jezus na skutek tamponady serca zapadł w śpiączkę. W grobie, kiedy położono go na wznak, powróciło krążenie, ponieważ krew z nóg znów trafiła do krwiobiegu, ciśnienie wzrosło, a on się przebudził.

– O rany! Ale super!

Zapamiętałem w szczegółach tę historię o Jezusie na krzyżu, którą opowiedział mi dziadek – prawdopodobnie dlatego, że później wielokrotnie opowiadałem ją moim kolegom. Wtedy chyba myślałem, że cała ta historia to efekt teoretycznych rozważań dziadka, ale później zrozumiałem, że w większości były to cudze hipotezy, o których czytał. Być może perikardiocenteza była jego własnym pomysłem. W każdym razie ta historia mnie zafascynowała i noszę ją w sobie całe życie. To było moje pierwsze zakochanie się w traumatologii i chirurgii. Dziadek po raz pierwszy otworzył mi oczy na medycynę poza sterylnymi ścianami szpitala.

W szkole walczyłem dalej, nadal byłem słaby z przedmiotów ścisłych. Zacząłem studiować nauki humanistyczne na Uniwersytecie Sztokholmskim. W końcu zdobyłem licencjat z psychologii. Podejmowałem się różnych dorywczych zajęć, ale wciąż nie myślałem o zawodzie lekarza – niezmiennie tkwił na samym dole listy wyobrażalnych profesji.

W czasie studiów, na początku lat dziewięćdziesiątych, usłyszałem o nowej organizacji, która pojawiła się w Szwecji: Lekarze bez Granic, po francusku MSF – Médecins Sans Frontières. Uczestniczyłem w kilku imprezach z udziałem jej członków i poznałem ludzi o otwartych umysłach, wybiegających myślą ku światu poza granicami ojczystego kraju. Wielu z nich naprawdę potrafiło przekraczać wszelkie, nawet najtrudniejsze granice, ale wtedy postrzegałem ich jedynie jako niezwykle inspirujących ludzi. Zacząłem snuć fantazje o wyjeździe do pracy z Lekarzami bez Granic. Problem polegał tylko na tym, że miałem dopiero niewiele ponad dwadzieścia lat i żeby móc z nimi wyjechać, musiałem być lekarzem albo pielęgniarzem.

Długo walczyłem z przeznaczeniem – przecież absolutnie nie miałem zostać lekarzem – ale ta perikardiocenteza Jezusa i Lekarze bez Granic stały się w końcu zbyt kuszące. Moje oceny ze szkoły nie były zbyt dobre, więc aby dostać się na kierunek lekarski, musiałem zdać egzamin i pomyślnie przejść wywiad psychologiczny.

Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze

Подняться наверх