Читать книгу Warcraft - Christie Golden - Страница 4

Оглавление

Prolog

Światło księżyca zalewało salę tronową Stormwindu, sprawiając, że biały kamień, z jakiego wykuto królewski tron, lśnił własnym głębokim blaskiem, a dwa złote lwy kucające u jego podstawy zmieniły się w srebrzyste bestie o pustych oczach. Chłodne mlecznobiałe światło obrysowało czyste linie broni zdobiącej ściany, a cienie w kątach – tam, gdzie nie sięgały jego blade palce – rozlewały się w kałuże nieskończonej ciemności. W tej dziwnej poświacie ozdobne zbroje stojące na baczność pod ścianami nie wydawały się wcale takie puste, szczególnie komuś obdarzonemu żywą wyobraźnią. Z księżycowym blaskiem szło w zawody światło pojedynczej lampy, które spowiło rdzawozłotą poświatą skupioną buzię chłopca trzymającego w dłoniach dwie rzeźbione w drewnie zabawki. Jedną był żołnierz w malowanej wersji zbroi, jaką w naturze można było zobaczyć stojącą nieruchomo pod ścianą pogrążonej w ciszy sali. Drugą zabawką była przygarbiona bestia, zielona, o sterczących kłach, zbrojna w potężny topór, dwa razy taka duża jak jej drewniany przeciwnik.

Na podłodze leżało więcej figurek żołnierzy i bestii.

Większość drewnianych rycerzyków została przewrócona.

Ktoś otworzył drzwi i w sali pojaśniało. Chłopiec odwrócił się, niezadowolony, że mu się przeszkadza, i zmarszczył gniewnie brwi na widok wchodzącego, po czym wrócił do zabawy.

– A więc tu się chowasz – głos przybysza dźwięczał młodością.

„Książę się nie chowa – rzekł sobie w duchu chłopiec. – Idzie tam, gdzie chce, kiedy chce być sam. To nie jest żadne chowanie”.

Mężczyzna podszedł bliżej. W słabym blasku lampy jego włosy nie wydawały się wcale takie siwe, a blizna biegnąca od podbródka nie była tak brzydka jak w świetle dziennym. Przybysz spojrzał na odtwarzaną przez chłopca scenę.

– Jak losy bitwy?

„Jakby nie wiedział. Jakby nie pamiętał”.

Chłopiec początkowo milczał, patrząc na niewielką zieloną zabawkę, wreszcie odezwał się z gniewem:

– Każdy ork zasługuje na śmierć. Kiedy zostanę królem, będę jak Lothar i pozabijam wszystkich.

– Lothar jest żołnierzem – zwrócił chłopcu uwagę przybysz, ale w jego głosie nie było słychać nagany. – Walczy, albowiem to jest jego obowiązek. Ty będziesz królem. Twoim obowiązkiem będzie doprowadzić do sprawiedliwego pokoju. Nie sądzisz, że dość już mieliśmy wojny?

Chłopiec nie odpowiedział. Sprawiedliwy pokój. Dość wojny.

Niemożliwe.

– Nienawidzę ich! – wykrzyknął. Słowa zadźwięczały zbyt głośno w nieruchomej ciszy pomieszczenia. Oczy chłopca wypełniły się łzami.

– Wiem – odparł mężczyzna spokojnie i fakt, że w żaden sposób nie oceniał wybuchu malca, podziałał na tego drugiego uspokajająco. – Ale wojna nie zawsze stanowi odpowiedź. Musisz zrozumieć, że nie wszyscy orkowie są źli, nawet jeśli tak to wygląda.

Chłopiec zmarszczył brwi i rzucił swojemu rozmówcy spojrzenie pełne sceptycyzmu. Khadgar był niewątpliwie bardzo mądry, ale jego słowa wydały się chłopcu niewiarygodne.

– Wiesz – mówił tymczasem Khadgar – orkowie przybyli z innego świata, położonego bardzo daleko od naszego.

Uniósł rękę, poruszył palcami i natychmiast w jego dłoni pojawiła się czerwonawo-pomarańczowa kula.

Chłopczyk spoglądał teraz z zainteresowaniem. Uwielbiał czary Khadgara. Kula obróciła się, iskrząc zieloną energią.

– Tamten świat umierał – tłumaczył mężczyzna. – Pożerała go mroczna magia, którą nazywamy magią spaczenia albo po prostu fel.

Chłopczyk szeroko otwartymi oczyma patrzył, jak zielony blask zdaje się zjadać brązowy, piaszczysty chyba świat.

– Orkowie musieli uciekać. Gdyby tego nie zrobili… zginęliby razem z nim.

Książę jakoś nie odczuwał współczucia względem orków czy ich umierającego świata. Zacisnął paluszki na figurce orka.

– Więc te zielone potwory najechały nasz świat!

– Kiedy przybyli do Azeroth, nie wszyscy byli zieloni. Założę się, że o tym nie wiedziałeś. – Książę wolał milczeć, niż przyznać się do ignorancji, ale słowa maga bardzo go zaciekawiły. – Tylko te dotknięte magią spaczenia… – kontynuował Khadgar. – Ona je zmieniła. Ale spotkaliśmy kiedyś orka, który się jej oparł. Który niemal zapobiegł wojnie. Nazywał się… Durotan.

***

W Komnacie Powietrza nie trzeba było okien. Jak nazwa wskazywała, była to komnata powietrza i z powietrza.

Obcy mogliby zachwycić się tym widokiem, mogliby wydawać okrzyki olśnienia i przerażenia i zdumiewać się, jak Rada Sześciu stoi tu, nie obawiając się o własne bezpieczeństwo. Ale obcy tu nie trafiali, nigdy, nie tu, do Fioletowej Cytadeli Kirin Tor.

Tak samo jak magia, Komnata pozostawała dostępna jedynie dla magów. Błękitne niebo i białe obłoki tworzyły ściany i sufit oraz mozaikę złota i fioletów, jaka ożywiała kamienną podłogę. Posadzkę zdobił też wyrzeźbiony symbol czujnego Oka i chłopiec, który stanął pośrodku pomieszczenia, uznał, że jest to znak wyjątkowo stosowny tego akurat dnia.

Chłopiec miał jedenaście lat, brązowe włosy i oczy raz niebieskie, raz zielone – w zależności od oświetlenia. Ubrany był w białą tunikę i skupiał na sobie całą uwagę Rady Kirin Tor.

Stali nad nim na platformie w kształcie pierścienia, odziani w fioletowe szaty ozdobione symbolem tego samego Oka, które zerkało z podłogi. Wszystkie oczy, rzeźbione, wyszywane i żywe wpatrywały się w chłopca tak intensywnie, że mógłby się chyba poczuć robakiem. Jednakże on wcale nie przejmował się tymi spojrzeniami, przepełniała go przede wszystkim ciekawość i spoglądał śmiało spod uniesionych brwi.

Jeden z członków Rady, wysoki i chudy mężczyzna o brodzie tak białej jak magia płynąca wzdłuż ścian, spojrzał i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Gdy się odezwał, jego donośny głos poniósł się imponującym echem po komnacie.

– Istnieje teoria, że każda gwiazda na niebie to odrębny świat – powiedział arcymag Antonidas. – I że każdy z tych światów zamieszkują zrodzone tam stworzenia. Co na ten temat ma do powiedzenia nowicjusz?

– Żaden świat nie może równać się z Azeroth – odparł nowicjusz bez wahania. – Piękno Azeroth, jego żywotność i bogactwo są jedyne w swoim rodzaju.

– Komu można powierzyć taki skarb?

– Tym, którzy władają mocami magicznymi i mogą zapewnić światu bezpieczeństwo. Strażnikom.

– Rozumiem. – Ledwie dostrzegalny cień uśmiechu przemknął przez wargi Antonidasa.

Nowicjusz zastanawiał się, czy powinien nadać swemu głosowi inny ton, bardziej skromny, pokorny. Ale szczerze mówiąc, nauczył się tego już wieki temu.

– Wszystkimi mocami? – indagował arcymag.

– Nie – odpowiedział natychmiast nowicjusz. – Ciemne moce są zakazane. Mroczna magia to lustro zepsucia. – Zdał sobie sprawę, że jego słowa brzmią jak recytowane, i lekko przygryzł wargę. Nic dobrego nie wyniknie z przekonania magów, że nie traktuje sytuacji poważnie.

– Ciemne moce – powiedział tym razem z całą powagą – sprawiają, że ten, kto ich używa, działa wbrew swym własnym intencjom.

– I czego nas to uczy?

– Że magia jest niebezpieczna i nikt bez właściwego przygotowania nie powinien mieć do niej dostępu. Ani ludzie, ani krasnoludy, ani gnomy, ani elfy. Nikt poza Kirin Tor nie może używać magii.

„To wszystko dostępne jest jedynie nam – myślał nowicjusz, patrząc, jak strumyki srebrzystobiałej cieczy gonią się nawzajem, przepływając przez ściany i sufit Komnaty Powietrza. – Nie dlatego, że jesteśmy zachłanni, ale dlatego, że wiemy, jak się z tym obchodzić”.

Patrzył na Antonidasa uważnie i dostrzegł, że arcymag rozluźnia ramiona. Zakończyli część pierwszą i nowicjusz wiedział już, że spisał się, jak należy. Dobrze.

Starszy mag uśmiechnął się lekko, spoglądając ciepło na nowicjusza.

– Wyczuwamy twą moc, Medivhie – powiedział nowicjuszowi. – Podziwiamy twoje skupienie i pragnienie wiedzy. Badamy je i poddajemy próbom najlepiej, jak tylko umiemy, ale niestety nie jesteśmy w stanie poznać najważniejszej z odpowiedzi, póki nie jest za późno. – Medivh zesztywniał. Za późno? Co Antonidas miał na myśli? – Życie Strażnika wymaga ofiar, jakich nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Niemniej pytamy cię teraz, gdy jesteś zaledwie chłopcem, byś podjął zobowiązanie, jakim jest owa rola.

„Zaczyna się” – pomyślał Medivh.

– Czy jesteś gotów przygotować się na wszelkie sposoby na dzień, w którym staniesz się panem Wieży Karazhanu? – Antonidas zmrużył oczy i głos jego nabrał twardszych tonów.

– Jestem – odparł Medivh bez wahania.

– Udowodnij!

Istota narodziła się z cienia, którego nie mogło spenetrować światło magii. Początkowo tworzyła ją srebrzysta ciemność, która szybko przekształciła się w atramentowoczarną, wypaczoną sylwetkę stwora górującego nad chłopcem. Medivh instynktownie przybrał postawę bojową. Tę reakcję wpojono mu tak głęboko, że odruch zadziałał mimo zaskoczenia, jakie zdjęło chłopca. Stwór otworzył pysk, wypełniony zębami długimi jak ramię Medivha, a dźwięki, jakie wydał, przyprawiły nowicjusza o bolesny skurcz żołądka. Patrząc na owo straszliwe monstrum, chłopiec uświadomił sobie, że nie ma ono ani wyraźnych konturów, ani głębi, co tylko czyniło je bardziej przerażającym. Było to stworzenie prosto z nocnych koszmarów, szpony na końcu utkanych z cienia łap wydawały się ostre niczym brzytwy…

„Nie ma głębi ani konturów”.

Monstrum nie było prawdziwie. Oczywiście, że nie było prawdziwe! Medivh obrzucił pomieszczenie pospiesznym spojrzeniem. Tam. Mag Finden mamrotał coś w białą gęstwinę swej brody. Chłopiec z trudem powstrzymał się od uśmiechu.

Uniósł dłoń. W jej wnętrzu uformowała się niewielka kulka lśniącej białej energii. Medivh cisnął ją prosto w Findena. Kulka zmieniła się w niewielki kwadrat, który owinął się wokół szczęki starszego maga z taką siłą, że ten aż się zachwiał. Nie wywrócił się, podtrzymali go inni magowie, więc urażona została jedynie jego duma.

Cienisty potwór zniknął bez śladu. Medivh spojrzał na Antonidasa, pozwalając sobie na przelotny uśmieszek pełen zadowolenia.

– Nie to, czego się spodziewałem, ale… skuteczne – przyznał arcymag.

Posadzka pod nogami Medivha poruszyła się i zaskoczony nowicjusz odskoczył. Ozdobna źrenica Oka Kirin Tor zaczynała się otwierać. Chłopiec stał, patrząc zafascynowany, jak ze źrenicy wylewa się bulgocząca woda, i nagle gwałtownie wciągnął powietrze, zdał sobie bowiem sprawę, że to, co brał za wodę, jest naprawdę biały płomieniem, gorejącym w głębinie w sposób, jaki wydawał się niemożliwy.

Stojący powyżej Antonidas zaintonował zaklęcie i spłynął z unoszącego się pierścienia, by stanąć obok swego ucznia. Uśmiechnął się, a chłopiec dostrzegł w tym uśmiechu dumę.

– Daj mi rękę, Medivhie – polecił arcymag. Chłopak posłuchał bez słowa, wsuwając drobną rączkę w dłoń swego mistrza okrytą cienką jak pergamin skórą. Arcymag obrócił rękę nowicjusza wnętrzem do góry. – Nadszedł dzień, gdy zostałeś wezwany do służby. – Spojrzenie Medivha powędrowało od poważnej twarzy Antonidasa ku białemu płomieniowi i z powrotem. – Twoja przysięga zostaje wykuta w świetle – mówił dalej arcymag. Jedną ręką wciąż trzymał dłoń Medivha, drugą podwinął rękaw białego stroju chłopca. Łagodnym gestem Antonidas obrócił Medivha, tak by ten stał twarzą w kierunku białego ognia płonącego w głębi basenu. Chłopiec drgnął, nienaturalny, ale piękny płomień był gorętszy, niż nowicjusz się spodziewał. – Żaden mag nie będzie ci towarzyszem, żaden mistrzem, twoja odpowiedzialność będzie absolutna.

Antonidas puścił rękę chłopca i pchnął go naprzód. Medivh szeroko otworzył oczy, szybko oddychając. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedział, że go nie zabije. Rada nie mogłaby go zabić.

A może by mogła?

Naprawdę zabiliby go, gdyby okazał się w jakiś sposób niedoskonały? Ta myśl nigdy jakoś nie przyszła mu do głowy. Aż do teraz. Poczuł w piersi chłód, który z każdym uderzeniem serca rozlewał się na całe ciało, mimo że Medivh stał zwrócony w stronę magicznego żaru. Jego instynkt krzyczał, nakazując mu opuścić wyciągniętą rękę i cofnąć się jak najszybciej, ale dłoń Antonidasa na plecach nieustępliwie pchała chłopca do przodu. Gdy ręka chłopca znalazła się tuż obok białych języków ognia, temu boleśnie zaschło w ustach i gardle.

Nagle płomień skoczył w górę i pochwycił wyciągnięte przedramię Medivha w przyprawiający o agonię uścisk. W oczach chłopca błysnęły łzy, gdy ogień wypalił wzór na jego ręce. Nozdrza nowicjusza wypełnił zapach spalonego ciała… własnego spalonego ciała.

Oko Kirin Tor, dymiąc nieustannie, odwzajemniło spojrzenie Medivha. Został zaakceptowany. Naznaczony.

Ból wciąż jeszcze go kąsał, ale zdumienie i zachwyt zagłuszyły cierpienie. Chłopiec powoli podniósł wzrok na mężczyzn i kobiety oceniających go jeszcze chwilę wcześniej. Teraz cała szóstka pochyliła głowy, wyrażając akceptację i szacunek.

„Żaden mag nie będzie ci towarzyszem, żaden mistrzem”.

– Strażniku – rzekł Antonidas, a głos drżał mu z dumy.

Warcraft

Подняться наверх