Читать книгу Assassin's Creed - Christie Golden - Страница 6

Оглавление

Prolog

Andaluzja, Hiszpania

Rok 1491

Wydawało się, że niebo stoi w płomieniach. Promienie słońca złociły skaliste zbocza gór, miasto leżące u ich podnóża i czerwony dach mauretańskiej fortecy, na której dziedzińcu również płonął ogień.

Szybujący wysoko orzeł zmagał się z podmuchami wiatru; chciał dotrzeć do miejsca swojego wieczornego spoczynku, zanim złoto będzie musiało ustąpić chłodnym lawendowym barwom nadchodzącej nocy.

Pracujący na dole ludzie, którzy wykuwali w kuźni ostrza mieczy, nie zwracali najmniejszej uwagi ani na orła, ani na wiatr, ani na niebo.

Ich twarze spowijał cień – wszyscy mieli na głowach kaptury. W milczeniu ostrzyli świeżo wykute klingi, wylewali roztopiony kruszec, żeby uformować nowe ostrza, młotami zmuszali czerwoną stal do szarej uległości. Ciszę przerywał jedynie dźwięk metalu uderzającego o metal.

Przed wejściem do wielkiej fortecy stała samotna postać. Postawny, muskularny mężczyzna – posępny i niecierpliwy. Chociaż tak jak inni nałożył na głowę kaptur, nie był jednym z nich.

Jeszcze nie.

Miał to we krwi, nie można było temu zaprzeczyć. Jego rodzice należeli do Bractwa, któremu chciał wkrótce ofiarować swoje życie. Kiedy był dzieckiem, nauczyli go, jak skakać, wspinać się, walczyć i szukać sobie kryjówki – wszystko pod pozorem przygody i zabawy.

Był zbyt młody i zbyt niewinny, żeby zrozumieć prawdziwe znaczenie nauk, które odbierał. Potem, kiedy podrósł, rodzice powiedzieli mu, kim są i komu służą. Nie spodobała mu się idea, że nie jest panem własnego losu. Nie chciał iść w ich ślady.

W końcu jego rodzice stracili przez to życie.

Zostali wytropieni przez potężnego wroga.

Wróg obserwował ich zachowanie, nawyki. Odwieczny nieprzyjaciel niczym drapieżnik odciągnął ich od stada, daleko od ich braci i sióstr, a jego szeregi okazały się zbyt liczne, by stawić im skuteczny opór.

A potem stary jak świat wróg ich zgładził.

Nie była to szybka śmierć w uczciwej walce, której uczestnicy darzą siebie nawzajem szacunkiem. O nie. Nie w tym przypadku. Wróg przykuł ich łańcuchami do pala, u ich stóp ułożył polana, oblał olejem drewno – a także ich ciała – i podłożył ogień, a motłoch cieszył swoje oczy tym okropnym spektaklem.

Nie było go, kiedy zabrano jego rodziców. Zastanawiał się – zarówno wtedy, jak i teraz, przestępując z nogi na nogę – czy gdyby był na miejscu, udałoby mu się odwrócić bieg wydarzeń. Członkowie Bractwa, którzy nie zdążyli przybyć z pomocą na czas, zapewniali go, że nie. Na pewno nie bez specjalnego treningu.

Mordercy nie próbowali ukrywać swoich czynów, raczej przechwalali się schwytaniem „niewiernych”. To Ojeda, wysoki mężczyzna o klatce piersiowej szerszej niż beczka, chłodnym spojrzeniu i równie chłodnym sercu, poprowadził atak. I to on stał za ojcem Tomásem de Torquemadą, kiedy ten potwór wydał wyrok na członków rodziny Aguilara, a potem ich spalił.

Dla nich było już za późno na ratunek. Ale on wciąż mógł uratować samego siebie.

Na początku Bractwo nie przyjęło go do swoich szeregów, powątpiewając w czystość jego intencji. Ale Maria dojrzała w jego sercu coś więcej niż tylko pragnienie zemsty. Przedarła się przez jego surową rozpacz oraz niepohamowany gniew i ujrzała w nim człowieka, który wcale nie był zaślepiony pragnieniem zemsty.

Zobaczyła w nim człowieka, który rozumiał, że poza przywiązaniem do rodziny ważne jest także Credo. Coś, co przetrwa i jego, i ją; coś, co zostanie przekazane następnym pokoleniom. Dzieciom asasynów – takim jak on kiedyś.

Rozpoczął trening. Z niektórymi zadaniami radził sobie z łatwością, błogosławiąc rodziców za to, że zachęcali go do takich zabaw. Inne zadania były trudniejsze i zostały mu po nich blizny przypominające o chwilach, kiedy był zbyt powolny, zbyt nieuważny lub po prostu zbyt zmęczony.

Poznał historię swojego rodu i dowiedział się, czym jest odwaga, przez ludzi spoza ich kręgu, których serca nigdy nie biją tak szybko jak serca członków Bractwa, nazywana szaloną brawurą.

Przez cały ten czas była przy nim ona. Maria.

Skora do śmiechu, szybka w walce, każdy jej oddech wibrował intensywnością. Nie miała dla niego litości, kiedy opadał z sił, chwaliła go, kiedy coś mu się udawało, a teraz czekała na niego w środku, pomagając w przygotowaniach do rytuału, który miał sprawić, że stanie się tym, kim miał się stać, spełniając wolę nieżyjących rodziców.

Otrząsnął się z tych snów na jawie, kiedy kilka zakapturzonych postaci pojawiło się w drzwiach i wezwało go gestami. W ciszy podążył za nimi, jego serce waliło jak oszalałe, gdy wybiegał myślą naprzód, jednak schodząc po wiodących na otwartą przestrzeń schodach, zdołał się uspokoić. Usłyszał chóralny śpiew: „Laa shay’a waqi’un moutlaq bale koulon moumkine”.

Zakapturzone postaci otaczały luźnym kręgiem prostokątny stół. Przy jednym jego końcu stała osoba bliska nowicjuszowi – jego Mentor. Był nim Benedicto, nauczyciel i towarzysz walki, miły człowiek, który lubił się śmiać i nie szczędził pochwał tym, którzy na nie zasłużyli, jednak teraz, w świetle migoczących pochodni i świec płonących na stole, jego twarz była całkowicie pozbawiona emocji. To on, razem z Marią, wyciągnął dłoń do młodzieńca. Nie próbował udawać, że zastąpi mu odebranego ojca, ale robił, co w jego mocy. Cieszył się szacunkiem wszystkich zgromadzonych – także nowicjusza.

Benedicto mocnym głosem przemówił do wszystkich obecnych na sali.

– Inkwizycja w końcu oddała Hiszpanię w ręce templariuszy. Sułtan Muhammad i jego ludzie wciąż bronią Grenady. Ale jeśli okaże się, że książę, jego syn, jest w niewoli, sułtan ogłosi kapitulację i templariusze zdobędą Jabłko Edenu.

Na wytatuowanych twarzach (wiele z nich pokrytych było także bliznami) malował się spokój, ale Aguilar wyczuł, że po ogłoszeniu tych wieści napięcie wzrosło.

Benedicto spojrzał na nich i wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył. Jego spojrzenie spoczęło na nowicjuszu. Nadszedł już czas.

– Czy ty, Aguilarze de Nerha, przysięgasz wspierać nasze Bractwo w walce o wolność? Czy przysięgasz bronić ludzkości przed tyranią templariuszy i strzec wolnej woli?

– Przysięgam – odparł bez wahania Aguilar.

– Jeśli Jabłko wpadnie w ich ręce, templariusze zniszczą każdego, kto stanie im na drodze. Nie będziemy mieć prawa do sprzeciwu, sporów, własnego zadania… Przysięgnij, że poświęcisz swoje życie i życie każdego z tu obecnych, żeby do tego nie dopuścić – rzekł Benedicto uroczystym tonem.

Aguilar domyślił się, że przysięga w takim brzmieniu nie zawsze była częścią rytuału. Zrozumiał, że Benedicto chciał ponad wszelką wątpliwość upewnić się, że nowicjusz, składając przysięgę w tak niebezpiecznych czasach, dokładnie rozumie, czego mogą od niego oczekiwać.

– Przysięgam – odpowiedział z całkowitą pewnością w głosie.

Mentor spojrzał na niego swoimi brązowymi oczami, skinął głową i uczynił krok w jego kierunku. Chwycił młodego mężczyznę za prawą rękę, którą ten zawczasu owinął sobie bandażami, wiedząc, jakiego rodzaju poświęcenia będą od niego wymagać. Mentor delikatnie umieścił jego dłoń na bloku rzeźbionego drewna z wbitymi metalowymi listwami.

Plamy w odcieniu starej rdzy nadawały drewnu ciemny kolor.

Benedicto, nie zwlekając, włożył jego palec serdeczny między dwa połączone ze sobą ostrza. Aguilar wiedział, że Mentor wyczuwa jego napięcie, choć on sam wcale tego nie chciał.

– Nasze życie jest niczym – przypomniał mu Benedicto, wpatrując się w niego świdrującym wzrokiem. – Jabłko jest wszystkim. Duch Orła będzie strzegł przyszłości.

Jego rodzice zostawili dziedzictwo, które Aguilar pragnął kontynuować. Zostawili też jego. Myślał, że jest na tym świecie sam, ale przecież teraz było inaczej. Teraz miał liczną rodzinę – Bractwo.

Benedicto opuścił ostrze, które odcięło palec.

Ból był dojmujący. Ale Aguilar był na to przygotowany – zdołał powstrzymać łzy, nie próbował wyszarpnąć dłoni. Trysnęła krew; nie minęła chwila, a bandaże były nią całkowicie przesiąknięte. Aguilar oddychał głęboko, podczas gdy instynkt przetrwania walczył w nim z wpojoną w trakcie treningu dyscypliną.

Ostrze było bardzo ostre, uspokajał samego siebie. To czysta rana. Zagoi się.

I ja także zostanę uleczony.

Podeszła do niego Maria i podała mu bogato zdobiony karwasz wykonany z metalu i skóry. Aguilar ostrożnie włożył go na przedramię, zaciskając zęby, żeby nie skrzywić się, kiedy świeża rana dotknęła krawędzi. Nie spojrzał nawet na nią, wolał patrzeć w pełne ciepła, błękitnozielone oczy obrysowane ciemnym węglem; urodę Marii podkreślały także tatuaże na czole, brodzie i pod oczami.

Maria na początku była dla niego jak siostra, ale z biegiem czasu stała się kimś więcej. Znał ją tak dobrze, znał jej śmiech, jej zapach, pamiętał delikatne muśnięcie jej oddechu na skórze, kiedy spała w jego ramionach. Znał krągłości jej ud i siłę jej ramion, którymi żartobliwie przytrzymywała go, zanim zdobył jej pocałunek.

W tym momencie nie był skory do żartów. Maria wiele dla niego znaczyła, ale Aguilar dobrze wiedział, że jeśli zejdzie z obranej drogi, ona pierwsza zatopi ostrze w jego gardle.

Bez względu na wszystko była asasynką, zasady Bractwa były dla niej ważniejsze od wszelkich więzi, jakie łączyły ją z innymi ludźmi.

Podobnie miało być w jego przypadku.

Zmysłowym, ale mocnym głosem recytowała formułę rytuału:

– Gdy inni ślepo podążają za prawdą, ty pamiętaj…

– …że nic nie jest prawdą – odpowiedzieli zgodnym chórem wszyscy pozostali.

– Gdy innych ogranicza moralność lub prawo, ty pamiętaj…

– …że wszystko jest dozwolone.

Aguilar jeszcze przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym wykonał wyuczony wcześniej delikatny ruch nadgarstkiem. Z metalicznym szczęknięciem, tak jakby cieszyło się z uwolnienia, spod jego ramienia wysunęło się ostrze, które wypełniło miejsce po odciętym palcu.

Głos Aguilara drżał z przejęcia, kiedy powiedział:

– Działamy w ciemnościach, by służyć Światłu.

Wziął głęboki oddech.

– Jesteśmy asasynami.

Ponad nimi rozległ się krzyk orła, tak jakby duch drapieżnego ptaka przyglądał się im z zadowoleniem.

Assassin's Creed

Подняться наверх