Читать книгу Assassin's Creed - Christie Golden - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

Baja, Kalifornia

Rok 1988

Cal Lynch usłyszał krzyk orła i spojrzał w górę, mrużąc oczy od blasku słońca. Uśmiechnął się na widok skrzydlatej sylwetki, która majaczyła niewyraźnie na tle nieba, a potem naciągnął na głowę kaptur szarej bluzy, ukrywając pod nim ciemnoblond włosy. Przygotowywał się do tego, co zamierzał za chwilę zrobić.

Już wkrótce on także poszybuje w powietrzu.

Marzył o tym od dawna… odkąd przeprowadził się tu wraz z rodzicami kilka miesięcy wcześniej. Przeprowadzali się zresztą tak często, że Cal uważał to za coś oczywistego. Rodzice podejmowali tymczasowe prace wszędzie tam, gdzie nadarzała się okazja. Pomieszkiwali w nowym miejscu przez jakiś czas, a potem ruszali dalej.

Ciągłe przeprowadzki sprawiły, że Calowi nigdy nie udało się z nikim zaprzyjaźnić. I dlatego dzisiaj, kiedy wreszcie miał dokonać tego, co sobie postanowił, nie było przy nim nikogo, kto byłby świadkiem jego wyczynu. Nie można powiedzieć, by jakoś specjalnie go to martwiło. Doszedł do wniosku, że to nawet lepiej, bo przecież zamierzał zrobić coś, czego zdecydowanie nie powinien próbować.

Najpierw jednak musiał wtaszczyć rower na dach jednego z opuszczonych, popadających w ruinę budynków. Kiedy wspinał się po schodach, jego stopa przebiła na wylot przeżarty rdzą stopień; ostra metalowa krawędź rozdarła jeansy i skaleczyła go w nogę. Cal uznał, że nie ma się czym przejmować – rok wcześniej dostał zastrzyk przeciwtężcowy w jednej z tanich prywatnych przychodni.

Cal miał spore doświadczenie w łażeniu po dachach. Wieczorami, kiedy jego rodzice byli przekonani, że ich syn śpi spokojnie w swoim pokoju, Cal wymykał się przez okno i wyruszał na wędrówkę po dachach domów, zanurzając się w chłodną, tajemniczą noc – podczas tych samotnych eskapad często wpadał w tarapaty, o których rodzice nie mieli na szczęście pojęcia.

Wdrapawszy się na dach, spojrzał na cel swojej dzisiejszej wyprawy: ogromny kontener, nieco tylko niższy od budynku, na którego szczycie stał Cal ze swoim rowerem. Odległość pomiędzy krawędzią dachu a kontenerem wynosiła mniej więcej sześć metrów. Łatwizna.

A jednak kiedy oparł stopę na pedale, poczuł, jak serce kołacze mu w piersi.

Zamknął oczy i zaczął miarowo oddychać przez nos, żeby spowolnić bicie serca i uspokoić płytki, nerwowy oddech.

Udało ci się, powtarzał sobie w duchu. Już po wszystkim. Teraz wyobraź sobie każdą sekundę lotu. Wyobraź sobie bezbłędne lądowanie; wyobraź sobie, jak koła dotykają kontenera, a ty odwracasz rower o sto osiemdziesiąt stopni, żeby nie spaść z niego prosto na ziemię.

To nie była optymistyczna wizja. Cal próbował przegnać ją z głowy, ale skutek był taki sam, jak w starym dowcipie: wystarczy, że ktoś powie: „nie myśl o różowym słoniu”, i bum – nagle nie jesteś w stanie myśleć o niczym innym.

Żeby uwolnić się od natrętnej myśl o upadku, ponownie zaczął sobie wyobrażać, jak pedałuje i wybija się do lotu, tym razem zakończonego triumfalnym lądowaniem.

Oczami wyobraźni widział, jak frunie w powietrzu. Zupełnie niczym orzeł.

Czuł, że potrafi tego dokonać.

Powoli otworzył oczy i zacisnął dłonie na kierownicy.

Teraz.

Cal ruszył naprzód. Pedałował jak szalony, skupiając się wyłącznie na swoim celu; starał się nie patrzeć na kurczącą się raptownie przestrzeń, dzielącą go od krawędzi dachu ani na stertę rupieci, które zalegały pomiędzy budynkiem a kontenerem. Jechał szybko, coraz szybciej, aż w końcu energicznie poderwał do góry kierownicę roweru i w tej samej chwili poczuł, że koła nie dotykają dachu.

Kiedy przelatywał ponad stosem śmieci, jego usta rozciągnęły się w uśmiechu czystej, niczym niezmąconej radości. Właśnie tak! Uda mu się…

Przednie koło roweru dotknęło dachu kontenera.

Tylne koło trafiło w próżnię.

Wszystko potoczyło się tak szybko, że Cal nie zdążył nawet się przestraszyć – gruchnął z impetem na stertę starych materacy, szmat i innych śmieci, które z mozołem znosił w to miejsce przez kilka ostatnich tygodni. Poruszył się ostrożnie. Wyglądało na to, że niczego sobie nie złamał. Czuł, że z zadrapania na czole sączy się krew, i był cały obolały, ale najwyraźniej nic poważnego mu się nie stało.

Rower także nie wyszedł z upadku bez szwanku. I to właśnie widok tych uszkodzeń najboleśniej uświadomił Calowi, że poniósł porażkę.

– Cholera – zaklął, zwlekając się ze stosu klamotów i dźwigając z niego rower. Wiedział, że będzie musiał wytłumaczyć rodzicom, skąd wzięły się jego obrażenia, i wcale mu się to nie uśmiechało.

Poświęcił kilka chwil na oględziny, które na szczęście nie wykazały żadnych kontuzji z wyjątkiem kilku zadrapań i siniaków na twarzy i innych częściach ciała; nawet rozcięta wcześniej noga przestała już krwawić. Okazało się też, że rower mimo paru drobnych uszkodzeń wciąż nadaje się do jazdy.

W porządku. Cal zadarł głowę i zaczął wpatrywać się w niebo spod przymrużonych powiek. Kiedy dostrzegł orła, maleńki, ledwo widoczny punkcik, na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. No cóż… Mama i tata będą musieli trochę poczekać na wyjaśnienia.

Wsiadł na rower i ruszył w ślad za unoszącym się w przestworzach ptakiem.

Cienie zaczynały się robić coraz dłuższe, kiedy Cal dotarł w końcu do zaniedbanego osiedla domów do wynajęcia – jeden z nich zajmowała teraz jego rodzina.

Jechał po pozbawionej asfaltu ulicy, wzbijając za sobą chmurę żółtawego kurzu. Pył pokrywał wszystko wokół niczym blada, ulotna pozłota, a jedyny kolorowy akcent stanowiły chorągiewki, które zawieszono dla ozdoby na linkach przeciągniętych w poprzek ulicy.

Calowi wrócił już jego normalny, pogodny nastrój. Analizował popełnione błędy i zastanawiał się, co powinien poprawić, żeby następny skok zakończył się sukcesem. Dzisiejsza próba była jego pierwszym podejściem, a Callum Lynch nie miał w zwyczaju łatwo się poddawać. Postanowił, że nazajutrz spróbuje raz jeszcze, ale natychmiast się zreflektował – należało podejść do sprawy realistycznie. Musiał pogodzić się z myślą, że kolejną próbę przeprowadzi dopiero wtedy, gdy rodzice pozwolą mu ponownie wsiąść na rower.

Kiedy zapuścił się w głąb osiedla, jego uwagę przykuł niecodzienny widok. Ulica pełna była mieszkańców okolicznych domów; kilkoro z nich siedziało na krzesłach wystawionych na zewnątrz i sączyło niespiesznie napoje, ale większość osób po prostu stała tam i… przyglądała się.

Wszyscy ci ludzie wpatrywali się w niego.

Ich twarze wydawały się zupełnie obojętne, ale mimo to Cal poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Coś było nie w porządku.

Przyspieszył, mocniej naciskając na pedały, a kiedy znalazł się przed swoim domem, rzucił rower na ziemię i raz jeszcze obejrzał się w kierunku obserwujących go w posępnym milczeniu sąsiadów.

Serce mocniej mu zabiło, chociaż nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Zamierzał chwycić za gałkę u drzwi prowadzących na werandę, gdy nagle jego ręka znieruchomiała.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że drzwi są otwarte na oścież.

Jego rodzice zawsze je zamykali.

Przełknął ślinę i wszedł do niewielkiej, obudowanej werandy. Co parę kroków zatrzymywał się i nasłuchiwał; jego ruchy były ostrożne, zupełnie jakby znalazł się w tym miejscu po raz pierwszy w życiu, choć przecież znał je jak własną kieszeń. Drzwi wejściowe również były szeroko otwarte. Cal wysunął drobną dłoń i odgarnął na bok długie sznury bursztynowych koralików – identyczne kurtyny symbolicznie broniły dostępu do większości pomieszczeń w ich domu.

Z głębi nie dobiegały odgłosy rozmów ani śmiechu; w powietrzu nie unosił się zapach podgrzewanej kolacji, nie było też słychać szczęku naczyń ani grzechotu sztućców. W tej nienormalnej ciszy rozbrzmiewała piosenka Patsy Cline, której śpiew – zniekształcony przez ich wiekowe radio w beżowej obudowie – wydawał się metaliczny i niewyraźny; w tle słychać też było głosy dobiegające z telewizora, w którym leciał akurat jakiś program publicystyczny.

– Dziś naszym gościem jest doktor Alan Rikkin, dyrektor generalny Abstergo Industries – oznajmił gospodarz programu. – Alanie, wygląda na to, że świat stoi obecnie na skraju katastrofy.

– Wszystko na to wskazuje – przytaknął gość mówiący z charakterystycznym angielskim akcentem, jakim posługują się ludzie z wyższych sfer.

Cal kątem oka zauważył na ekranie eleganckiego, dobiegającego czterdziestki mężczyznę o ciemnych oczach i ostrych rysach twarzy.

– Obserwując szerzącą się przemoc, można odnieść wrażenie, że ludzkość świadomie zmierza ku samozagładzie. Jestem przekonany, że jeśli nie zdołamy dotrzeć do pierwotnych źródeł naszej agresywnej natury, nastąpi nieunikniony koniec cywilizacji w takim jej kształcie, jaki obecnie znamy. Ale w Abstergo Industries pracujemy nad wyodrębnieniem głównego czynnika…

Facet ględził, Cal przestał zwracać uwagę na jego słowa i ruszył dalej. W domu panował mrok, ale nie było w tym nic niezwykłego; letnie miesiące były tu wyjątkowo upalne, a ciemność dawała przyjemny chłód. Tym razem miała ona jednak w sobie coś nieprzyjaznego i Cal zdał sobie sprawę, że jego dłonie są lepkie od potu.

Kiedy wszedł do salonu, spojrzał w stronę kuchni i dostrzegł tam siedzącą na krześle matkę; jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. Cal poczuł ulgę i już chciał coś do niej powiedzieć, ale słowa nieoczekiwanie uwięzły mu w gardle. Uświadomił sobie nagle, że jego matka siedzi w dziwnej pozycji: była nienaturalnie odchylona do tyłu, a jej ramiona zwisały bezwładnie po bokach.

Nie ruszała się.

Była absolutnie, kompletnie nieruchoma.

Cal także zastygł w bezruchu i wpatrywał się intensywnie w ciało na krześle, a jego mózg rozpaczliwie usiłował znaleźć jakieś wyjaśnienie. Po chwili jego oczy zarejestrowały ruch – z ręki matki coś powoli kapało na podłogę.

Krople uformowały czerwoną kałużę, w której odbijało się bezlitosne światło słoneczne, wpadające przez kuchenne okno.

Cal jak zahipnotyzowany obserwował spadające krople. W końcu powoli podążył wzrokiem w górę, w stronę źródła czerwonej cieczy.

Szkarłatne kropelki skapywały leniwie ze srebrnego wisiorka, który Cal codziennie dotąd widywał na długiej, smukłej szyi swojej matki. Ośmioramienna gwiazda, pośrodku której widniało pole w kształcie rombu. Na nim z kolei wyryty był symbol przypominający literę A, którą tworzyły fantazyjnie stylizowane, lekko zakrzywione ostrza.

Splątany łańcuszek wisiorka okręcony był teraz wokół dłoni matki, a jego srebrne ogniwa skąpane były w szkarłacie.

Instynkt podpowiadał Calowi, by natychmiast odwrócił wzrok, uciekł z tego miejsca i nie oglądał się za siebie. On jednak stał tu nadal, zupełnie jakby nogi wrosły mu w ziemię.

Rękę matki pokrywała krew. Lewy rękaw jej prostej bluzki cały był nią przesiąknięty.

A jej gardło…

– Mamo? – wymamrotał Cal, chociaż rana na jej gardle świadczyła o tym, że matka nie żyje.

– Laa shay’a waqi’un moutlaq bale kouloun moumkine.

Szept wyrwał Cala z odrętwienia i uświadomił mu, że poza nim i matką był tu ktoś jeszcze.

Zabójca.

Cal dostrzegł go obok telewizora: postawny mężczyzna, mierzący ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, stał odwrócony plecami do Cala i spoglądał przez okno. Na głowę miał naciągnięty kaptur.

Uwagę Cala przykuł ruch – była to ta upiorna czerwona ciecz, która skapywała, kropla za kroplą, na podłogę pokrytą tanim linoleum. Krew jego matki spływała z ostrza wysuniętego spod nadgarstka mordercy.

– Tato – szepnął Cal. W jednej chwili zawalił się cały jego świat. Wstrząsnął nim nagły odruch wymiotny; najchętniej rzuciłby się na podłogę, by zwinąć się w kłębek i już nigdy więcej się nie poruszyć. To nie mogła być prawda.

Zakapturzona postać odwróciła się niespiesznie i serce Cala skurczyło się z rozpaczy i przerażenia. Wiedział już, że przeczucie go nie myliło. Stał przed nim jego własny ojciec.

Joseph Lynch obrzucił syna udręczonym spojrzeniem, tak jakby on również pogrążony był w rozpaczy – ale jak mógł rozpaczać? Dlaczego miałby to robić? Przecież to on był…

– Twoja krew nie należy do ciebie, Cal – odezwał się ojciec zbolałym głosem, w którym pomimo wielu lat spędzonych w Ameryce wciąż pobrzmiewał irlandzki akcent. – Znaleźli nas.

Cal patrzył na niego, nie rozumiejąc, co to ma znaczyć, nic w ogóle nie rozumiejąc. Tymczasem Joseph Lynch ruszył w stronę syna. Odgłos kroków odbił się echem w pełnym grozy domu; nie zagłuszył jednak trajkotania dobiegającego z telewizora ani głosu Patsy Cline, śpiewającej o tym, że jest szalona.

Szalona… Widocznie ja też oszalałem. To wszystko musi być wymysłem szaleńca.

A jednak, ku zaskoczeniu Cala, jego stopy zrobiły coś, co wcale nie było szalone. Zaczęły się poruszać bez udziału jego woli i Cal zdał sobie sprawę, że oto cofa się przed ojcem, przed własnym tatą, który wbił nóż w gardło swojej żony.

Postać w kapturze wciąż się zbliżała, powoli, ale nieubłaganie, niczym śmierć. Nagle stopy Cala przestały się poruszać.

Nie chciał żyć w świecie, w którym rodzony ojciec zabił mu matkę. Chciał być razem z nią.

Joseph Lynch także przystanął. Ręce miał bezwładnie opuszczone, niemal bezradne. Z ostrza, które rozorało delikatną szyję jego żony, nadal kapała krew.

– Oni chcą tego, co masz w sobie, Cal. Musisz teraz żyć w cieniu – powiedział Joseph Lynch i wydawało się, że te słowa łamią mu serce.

Z oszołomienia wyrwał Cala dopiero pisk opon i cienie rzucane przez samochody, które nagle pojawiły się przed domem. Morderca spojrzał ponad głową syna w stronę okna i dostrzegł gwałtownie hamujące pojazdy.

– Uciekaj! – krzyknął. – Uciekaj! Ale już!

Pobudzony tym okrzykiem Cal błyskawicznie dopadł do schodów prowadzących na piętro. Jego nogi, które jeszcze przed momentem sprawiały wrażenie wykutych z kamienia, teraz pokonywały po dwa stopnie naraz. Wyskoczył przez okno swojego pokoju i rzucił się do ucieczki po dachach domów – utrzymywana w tajemnicy przed rodzicami droga do wolności stała się teraz drogą ewakuacyjną. Aby z niej skorzystać, trzeba było jednak wykazać się zręcznością akrobaty.

Cal biegł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, nie zwalniając tempa nawet wtedy, gdy różnice wysokości zmuszały go do karkołomnych wyczynów. Po każdym zeskoku starał się przeturlać, by zamortyzować lądowanie, po czym błyskawicznie wstawał i biegł dalej. Kątem oka dostrzegł około dziesięciu czarnych SUV-ów, które niczym fala powodziowa toczyły się po zakurzonych ulicach osiedla.

W końcu poczuł, że zaczyna brakować mu oddechu. Przypadł płasko do dachu, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Po chwili jednak zaryzykował i ostrożnie wychylił się z ukrycia, żeby sprawdzić, co się dzieje na dole.

Za szybą jednego z czarnych samochodów mignęła mu sylwetka pasażera: bruneta o bladej, kościstej twarzy, którą częściowo zakrywały przyciemnione okulary. Człowiek ten był łudząco podobny do mężczyzny, którego Cal widział wcześniej w telewizji, ale przecież nie mogła to być ta sama osoba.

A może jednak? Cal wzdrygnął się na tę myśl, chociaż sam nie wiedział dlaczego.

Gdy tylko samochód zniknął w bocznej uliczce, Cal poderwał się na równe nogi. Zeskoczył z dachu na kupę gruzu, po czym popędził przed siebie ulicą, która prowadziła poza osiedle czynszowych domów. Chciał uciec jak najdalej od martwej matki, od ojca mordercy i od wszystkiego, co składało się dotąd na życie Calluma Lyncha.

Assassin's Creed

Подняться наверх