Читать книгу Spowiedź Hitlera 3. Szczera rozmowa o zaginionych skarbach - Christopher Macht - Страница 9
Ludzie Hitlera
ОглавлениеW Alpach Salzburskich słońce tego dnia mocno przygrzewało. Termometr ulokowany na dziedzińcu oficjalnej rezydencji Adolfa Hitlera w Obersalzbergu wskazywał 27 stopni w cieniu. Pokrywająca niższe stoki zieleń wydawała się czymś niestosownym wobec okropieństw drugiej wojny światowej, która trwała w najlepsze. Kto pomyślałby w tamtym momencie, że wódz Trzeciej Rzeszy w trakcie wojny spędzi w tym miejscu blisko 400 dni?
– Lubi pan zmiany? – zapytałem Hitlera, gdy ten kończył przełykać ostatni kęs ciasta czekoladowego z kremem.
– Hm. Jeśli pyta pan, czy zrezygnowałbym z mojego ukochanego czekoladowego ciastka z kremem, to stanowczo odpowiadam, że nie! Uwielbiam je! – mówiąc to, Führer pogłaskał się po brzuchu, po czym kontynuował:
– Słodkie bułeczki z kremem to mój kolejny grzech. Nie jestem w stanie ich sobie odmówić. Jadam te wszystkie słodkości zawsze przed czternastą. Wszystko po to, by móc strawić zbędne kalorie przed snem. Choć oczywiście zdarza mi się podjadać pyszności również przy okazji podwieczorku. Dla mnie ciasteczka są tak ważne jak długie toasty przy stole dla najsłynniejszego Gruzina, Józefa Stalina.
– Rzeczywiście, Gruzini uwielbiają trwające masę czasu toasty, ale ja nie o tym. Pytając, czy lubi pan zmiany, miałem na myśli życie w ogóle: otoczenie, ludzi, z którymi wódz przebywa…
– A! To trzeba było tak od razu!
Hitler zaczął zlizywać z palców pozostałości kremu z ciastka czekoladowego. Wskazałem mu na wąsik, na którym również uchowały się resztki słodyczy. Ten zaś szybko przejechał palcem wskazującym po wąsiku i strzepnął okruchy na ziemię. I zamilkł. Tak jakby na coś czekał. Zaczął spoglądać to na mnie, to w niebo; to na mnie, to w niebo. Chwilę później doszła ziemia. Teraz patrzył w ziemię, w niebo, a potem na mnie. Ta sekwencja powtórzyła się kilka razy. Dopiero moje głośne odchrząknięcie wyrwało go z dziwnego transu.
– Może to źle zabrzmi, ale… Nie lubię zmian. Przywiązuję się do ludzi.
– To dziwne, bo wielokrotnie Führer napominał mi, że nikomu nie może ufać. A skoro tak… – próbowałem go sprowokować.
– Racja, racja. Nie powinienem ufać ludziom, bo wśród mojego otoczenia muszą być zdrajcy!
Wypowiadając te słowa, Hitler drapie się palcem po nosie. Nawiasem mówiąc, już dawno temu zauważyłem, że właśnie tak zachowuje się, gdy coś go denerwuje. Zaraz potem, mogę się założyć, zacznie obgryzać paznokcie.
– Ma pan rację, nie lubię zmieniać ludzi wokół siebie.
– A nie mówiłem?
Hitler zaczął obgryzać paznokcie – czyli jednak to drażliwy temat. Po chwili zastanowienia mówił dalej.
– Nie lubię zmian i ich nie dokonuję. A jeśli już, to czynię je rzadko, dla przykładu, by świta wiedziała, że nie na wszystko może sobie pozwolić. Matko, co ja zrobiłem!?
Przerażenie w jego oczach osiągnęło apogeum. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, ale jego twarz wyglądała tak, jakby właśnie spotkał się z przedstawicielami obcej cywilizacji albo przypomniał sobie, że godzinę temu zostawił w domu włączoną wodę na herbatę i właśnie spalił czajnik.
– Panie Führer, ale o co chodzi?
– O mnie, doktorze! Właśnie uświadomiłem sobie, jak wielką nazistowską kreaturą jestem!
Oho! Czyżby ten nazista w końcu zrozumiał, jak wiele złego czyni dla tego świata?
– Co dokładnie ma pan na myśli? – dopytywałem z miną niewiniątka.
– Właśnie uświadomiłem sobie, jak wielką nazistowską kreaturą jestem.
Zacząłem się nieco irytować. Hitler zwariował czy co?
– Wiem, wiem. Przed chwilą mówił pan o tym, ale co dokładnie ma pan na myśli?
– Jestem kreaturą, bo nigdy nie przedstawiłem panu mojej świty. Dlatego pan teraz tak się dopytuje o te zmiany, chcąc wymóc na mnie przedstawienie tych ludzi. Już to rozumiem! To był spisek, który pan uknuł!
– Nieprawda. Żadnego spisku nie było! Po prostu chciałem zapytać o…
– Doktorze! Już ja swoje wiem! Teraz proszę za mną!
Wódz Rzeszy niezbyt energicznym ruchem wstał z ławeczki, na której siedzieliśmy, po czym wskazał mi ścieżkę prowadzącą z herbaciarni do domku. Szliśmy razem w milczeniu. Tego dnia musiało go coś trapić, bowiem co jakiś czas odpływał myślami gdzie indziej. Być może martwił się o to, co dzieje się na froncie? Kto go tam wie… Mniejsza zresztą o to. Gdy zaczęliśmy się zbliżać do domku, naprzeciw nam na powitanie wyszedł człowiek, który niemal nie odstępował Fűhrera na krok. Wyjątkiem były spacery w samotności, którym Hitler lubił się oddawać, lub takie spotkania jak nasze, gdy chciał zaznać chwili prywatności. Nagle na jego twarzy zagościł wyraźny uśmiech.
– O proszę, już nas wypatrzył poczciwy Heinz!
– Heinz? Czyżby był to pański kamerdyner?
– Otóż to, czcigodny panie doktorze. To człowiek, na którym zawsze mogę polegać. Jest u mego boku, odkąd pamiętam, czyli dokładnie od 1935 roku, ha, ha!
Hitler pozwolił sobie na żart, który zaczął śmieszyć nie tylko jego, ale i owego Heinza, chcącego okazać szefowi gest solidarności. Ja zresztą nie byłem gorszy. Też nieco sztucznie rechotałem, choć przyznam, że zdarzało mi się słyszeć zdecydowanie bardziej udane dowcipy.
– Heinz, chciałbym, żebyś poznał człowieka, o którym wielokrotnie ci opowiadałem. Oto doktor Eduard Bloch, który leczył moją kochaną mamusię!
– Miło mi! – na znak powitania pokłoniłem się w stronę Heinza.
– Heinz jest moim osobistym kamerdynerem. Zna każdy mój nawyk. To zawsze on budzi mnie każdego poranka. To moja prawa i lewa ręka w jednej osobie!
Heinz speszony tymi komplementami trzymał wzrok skierowany w ziemię. Hitler zaś, na nic nie zważając, kontynuował opowieść. Nikt nie musi mi tłumaczyć, co to znaczy. Tak, Adolf Hitler właśnie wczuł się w rolę i wygłaszał kolejny monolog. Jeden z wielu – znak rozpoznawczy kanclerza Rzeszy, o którym wie każdy, kto choć raz miał okazję spotkać tego człowieka. Hitler mówił więc dalej.
– Do tego wszystkiego Heinz jest również moim portfelem, ponieważ to on nosi moją portmonetkę. Ma wszystko, czego potrzebuję. Chcę okulary – Heinz już mi je niesie. Potrzebuję długopisu i kilku kartek – Heinz ma je przy sobie. Muszę mieć natychmiast jakiś raport – Heinz mi go przynosi. I mógłbym tak w kółko! A do tego jak pan widzi, Heinz bardzo skąpo gospodaruje swoim głosem, rzadko kiedy się odzywa.
Hitler podszedł krok bliżej do swojego kamerdynera i klepiąc go po plecach, mówił:
– Mój poczciwy Heinz, lojalny, na którym zawsze mogę polegać.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przytakiwać i robić wielkie oczy, by pokazać, że jestem pod wrażeniem.Chciałem jednak przerwać tę falę komplementów, choć jeszcze nie wiedziałem, jak mogę to zrobić. W końcu do głowy przyszła mi pewna myśl:
– Taki kamerdyner to skarb, a do tego również osoba niezwykle cenna dla innych. W końcu Herr Heinz ma najlepszy dostęp do ucha wodza.
– Panie doktorze, wie pan co? Darujmy sobie wbijanie tych szpileczek, choć oczywiście ma pan rację! Heinz jest moim kamerdynerem, który dba o każdy szczegół. Ale, jak widać, niezbyt wykorzystuje bliski dostęp do mojego ucha, skoro nadal jest tylko skromnym kamerdynerem. Zresztą sam pan widzi, jak niewiele mówi. Prawda, Heinz?
Na te słowa Heinz uderzył swoimi obcasami, prawą rękę wysunął przed siebie i wykrzyczał z błyskiem szaleństwa w oczach:
– Jawohl, Mein Führer!
Pamiętam, że w tamtym momencie czułem się co najmniej dziwnie. Właśnie znalazłem się w środku propagandowej szopki, w trakcie której, cokolwiek bym powiedział, brzmiałoby to źle. Z jednej strony miałem przed sobą dyktatora chwalącego się służącym. Z drugiej strony poczciwego pana o imieniu Heinz, który ślepo wykonywał polecenia szefa, prawdopodobnie nie mając pojęcia o tym, co ten człowiek robi i ilu osobom wyrządza krzywdę. Inną kwestią było to, czy kamerdyner nie wiedział, co wyrabia Hitler, czy też nie chciał tego wiedzieć? Niestety nie udało mi się poznać odpowiedzi. W każdym razie znalazłem wyjście z tej sytuacji:
– Jest pan jedynym kamerdynerem, Herr Heinz?
– Pomaga mi jeszcze kilku innych kamerdynerów, panie doktorze.
– A czym się pan wcześniej zajmował?
Tu wtrącił się Hitler:
– Moi panowie, dość tych jałowych pogadanek. Chciałbym, panie doktorze, by poznał pan jeszcze inne osoby z mojego otoczenia.
– Teraz chciałbym panu przedstawić kogoś innego. Człowieka, którego nazywają „diabłem Hitlera” albo „szarą eminencją”. To ostatnie określenie przylgnęło do niego zresztą nieprzypadkowo, ponieważ w przeciwieństwie do partyjnych kolegów zawsze unikał rozgłosu. Zapewne domyśla się pan, o kogo chodzi?
JAKIE BYŁY DALSZE LOSY KAMERDYNERA HITLERA
Heinz Linge, bo o nim mowa, był tym, który 30 kwietnia 1945 roku, po rzekomym popełnieniu samobójstwa przez Adolfa Hitlera i jego żonę Ewę Braun, spalił zwłoki obojga; 2 maja, po kapitulacji Berlina, Sowieci postanowili go aresztować. Był wielokrotnie przesłuchiwany i znalazl się w moskiewskim więzieniu, skąd został wypuszczony w 1955 roku. Taka jest oficjalna historia. Jak było w rzeczywistości? To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi…
– Niekoniecznie. Skoro Führer mówi, że ten mężczyzna unika rozgłosu, to tym bardziej moje zadanie jest utrudnione. Czyżby chodziło o Rudolfa Hessa?
– A gdzieżby tam! Doktor jest w błędzie, i to ogromnym. Chodzi mi o kogoś zupełnie innego. Choć wcale doktor nie był tak daleko od prawdy, ten człowiek bowiem został w maju 1941 roku szefem kancelarii NSDAP po wspomnianym zdrajcy Hessie. Chodźmy, pokażę panu, o kogo mi chodzi.
Razem z Hitlerem podeszliśmy pod niewysoki murek, z której rozpościerała się panorama przepięknych Alp. Widok dawał na tyle silne ukojenie, że dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego tak często przyjeżdżał tutaj kanclerz Trzeciej Rzeczy, by regenerować siły i podejmować najważniejsze decyzje. Nawet tutejsze powietrze pachniało inaczej niż to, do którego byłem przyzwyczajony. Upajałem się tym widokiem, chłonąc każdą chwilę niczym wygłodniała hiena. Chłonąłem i chłonąłem, aż z zamyślenia wyrwał mnie Fűhrer.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.