Читать книгу Człowiek z sąsiedztwa - Christopher Priest - Страница 8

Оглавление

2

Ludzie z BPZ przyjechali po niego następnego dnia rano – zadzwonili trzydzieści minut wcześniej, żeby go uprzedzić, że ma być gotowy, i dotarli dokładnie o umówionej porze. Tarent zobaczył podjeżdżające pod dom auto z okna na piętrze, kiedy starannie pakował swój sprzęt fotograficzny.

Pożegnanie z Gordonem i Annie odbyło się w nieco zbyt dużym pośpiechu. Gordon uścisnął mu dłoń, potem jednak wyprostował się i objął go. Annie ścisnęła go mocno i się popłakała.

– Tak mi źle po stracie Melanie – dodał na koniec, znów nie mając pojęcia, czy ma mówić to, co trzeba, czy prawdę. Wybrał prawdę. – Wciąż bardzo się kochaliśmy. Po tylu latach.

– Wiem, Tibor, wiem, wierzę ci – powiedziała łagodnie Annie. – Melanie też zawsze tak mówiła.

Tarent wsiadł do samochodu. Tym razem jego opiekunami byli mężczyzna i kobieta, on miał na sobie szary, oficjalny garnitur, ona – burkę. Kierowała jeszcze jedna kobieta, oddzielona od reszty auta szybą. Aktówka leżąca na półeczce za siedzeniem pasażera miała logo BPZ i była to jedyna sugestia co do tożsamości tych ludzi.

Podczas jazdy nikt z agentów nie odezwał się do niego choćby jednym nieoficjalnym słowem, a kobieta w ogóle się nie odzywała. Przez większość czasu siedziała twarzą do niego, obserwując go dyskretnie spod woalki. Zaraz po odjeździe spod domu państwa Roscoe młody facet przekazał mu, jakie ma polecenia.

Powiedział, że zabierają go do Londynu, gdzie jest mieszkanie, w którym będzie mógł przenocować. Dał mu klucz, wyjaśniając, że odda go dzień później, gdy będą go zabierać. Następnie mają go zawieźć do biura odpraw w Lincolnshire, gdzie złoży szczegółowy raport ze swojego pobytu w Turcji. Co oznacza, że między innymi przekaże oryginalne pliki wszystkich zdjęć, które zrobił. Tarent zjeżył się, bo miał umowę freelancerską z tą agencją informacyjną co zawsze, lecz obcesowo przypomniano mu umowę, która pozwoliła mu wyjechać z żoną na misję. Będzie mógł zachować prawa autorskie do zdjęć, ale wskażą mu te, których nie wolno będzie publikować. I nie podlega to żadnej dyskusji.

Potem agent zorientował się, że Tarent nie ma smartfona, więc dał mu nowy. W schowku z tyłu transportera było jeszcze kilka identycznych aparatów. Zapoznał się z podstawowymi funkcjami telefonu i wpatrzył w przydymione okno limuzyny, niewyraźny, zamazany widok na Dolinę Tamizy. Gdy nie było go w kraju, w Anglii zdarzały się burze – Gordon i Annie opowiedzieli mu o jednej, wyjątkowo gwałtownej, sprzed tygodnia, która powaliła tysiące drzew na południu i wschodzie. Nazywało się to „burza strefy umiarkowanej”, nowe zjawisko meteorologiczne, powodowane przez układ niskiego ciśnienia. Wizyta u rodziców Melanie wydawała mu się teraz odosobnioną migawką z własnego życia – właściwie dwiema migawkami. Pierwsza, z dawnej przeszłości, z pierwszych lat małżeństwa, konwencjonalnych wizyt u teściów, spędzania czasu z dawnymi przyjaciółmi Melanie i koleżankami ze studiów pielęgniarskich. To oczywiście dawno przepadło. I potem – to krótkotrwałe niedawne wspomnienie: nocleg w domu państwa Roscoe, opowiadanie o ostatnich dniach w szpitalu, o śmierci Melanie i raptownym powrocie do IRWB. Między tymi dwoma punktami w czasie tak wiele się wydarzyło. Gordon i Annie znali tylko ułamek jego życia, a o reszcie prawie nie mieli pojęcia.

Jechali bardzo powoli, parę razy musieli czasochłonnie objeżdżać bokiem zamknięte odcinki dróg. Zatrzymali się dwa razy. Raz agent zarządził przerwę na toaletę na stacji benzynowej. Wszędzie były uzbrojone policyjne patrole. Tarent chciał kupić sobie coś do jedzenia i picia, bo od skromnego śniadania w domu nie jadł nic, powiedziano mu jednak, że nie ma czasu. Nie miał żadnych własnych pieniędzy. Milcząca kobieta dała mu parę monet – poszedł do kiosku i zdążył kupić butelkę wody i coś zapakowanego w folię z orzechami w środku. Drugi postój, długi, nastąpił przed anonimowym budynkiem, przypominającym biurowiec, ale pozbawionym jakichkolwiek szyldów. Kobieta w burce wysiadła, zastąpił ją mężczyzna, starszy od reszty, z wyglądu i zachowania wyższy rangą. Obaj usiedli tyłem do Tarenta, jeden zaczął pracować na laptopie, drugi powoli czytał wielki plik papierów.

Po mniej więcej trzech godzinach, gdy Tarent był już pewien, że zbliżają się do Londynu, starszy facet zaczął gdzieś dzwonić. Mówił po arabsku. Tarent nie znał ani nie rozumiał tego języka, choć kilka razy wychwycił swoje nazwisko. Dotarło do niego, że młodszy go obserwuje, pewnie się zastanawia, czy Tarent rozumie, o czym mówią.

Jechali przez coraz gęściej zabudowany obszar, zbliżali się do stolicy. Młodszy z agentów nachylił się do okienka kierowcy, coś jej po cichu powiedział i zaraz szyby ściemniły się jeszcze bardziej, prawie całkowicie uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek na zewnątrz. Zapaliły się też dwie lampki sufitowe, dopełniając izolacji.

– Czemu pan to zrobił? – zapytał.

– Nie ma pan wystarczająco wysokich uprawnień.

– Jakich uprawnień? To jakaś tajemnica, co się tam dzieje?

– Żadna tajemnica. Pana status uprawnia pana do swobodnego poruszania się w ramach obowiązków dyplomatycznych, a bezpieczeństwo narodowe to sprawa wewnętrzna.

– Ale ja jestem obywatelem brytyjskim.

– Oczywiście.

Auto jechało teraz o wiele wolniej. Nawierzchnia była nierówna, parę razy gwałtownie podskoczyli. Tarent widział w nieprzejrzystej szybie własne odbicie, kiwające się w rytm ruchów pojazdu.

– Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał. – Może mi pan powiedzieć? I dokąd jedziemy?

– Oczywiście, proszę pana. – Starszy z dwóch agentów zerknął na ekranik małego elektronicznego urządzenia. – Jesteśmy w zachodnim Londynie, dopiero co przejechaliśmy przez Acton. Chcemy pana zawieźć do mieszkania na Canonbury, koło Islington, ale musimy pojechać trochę objazdem. Potem już będzie prosto. Nie mamy dużo czasu, uprzedzono nas, że pod koniec dnia do południowo-wschodniej Anglii dotrze kolejna burza.

W tym momencie zadzwonił jego telefon. Natarczywy, wysoki pisk. Odebrał, mruknął na znak, że rozumie, potem znów powiedział coś po arabsku. Z aparatem przy uchu kiwnął drugiemu mężczyźnie, który z kolei postukał w szybę oddzielającą kierowcę. Światło w kabinie zgasło, przyciemnione szyby rozjaśniły się. Obaj wpatrzyli się w swoje okna.

Tarent spojrzał w szybę po swojej stronie. Przez parę sekund widział krajobraz na zewnątrz, sczerniałą, kompletnie pustą równinę, rozciągającą się jak okiem sięgnąć. Nie było tam nic – wszystko zrównane z ziemią, zniszczone, zanihilowane. Gdyby nie to, że dobrze było widać niebo i niskie słońce, mógłby pomyśleć, że szyba nadal jest zaciemniona.

Już coś takiego widział, tylko w o wiele mniejszej skali. Dokładnie tak wyglądało miejsce, gdzie zginęła Melanie.

Tarent odwrócił się do pozostałych ludzi, szukając wyjaśnienia, oni jednak polecili z powrotem zaciemnić okna. Mignęło mu jeszcze niebo po ich stronie auta – intensywnie, złowrogo fioletowe. Po tamtej stronie wszystko było w cieniu, po jego stronie obraz zniszczenia był skąpany w jasnym blasku słońca.

Szyba ściemniała z powrotem, odcinając mu widok.

Człowiek z sąsiedztwa

Подняться наверх