Читать книгу Człowiek z sąsiedztwa - Christopher Priest - Страница 9
Оглавление3
Gdy samochód zatrzymał się przed blokiem mieszkalnym na Canonbury Road, z nisko wiszących chmur lał ulewny deszcz. Wielka limuzyna kołysała się od uderzeń wiatru. Dwaj mężczyźni odprowadzili go do wejścia, ale do budynku nie weszli. Tarent zatrzymał się, odwrócił i patrzył, jak biegną w pośpiechu do samochodu, przecinając rozfalowane strugi wody.
Blok był stary, za to mieszkanie zostało niedawno wyremontowane. Zapalił światło i odkrył czyste, przyjemne lokum, ze wszystkimi nowoczesnymi wygodami. Położył torby na podłodze, ciesząc się, że wreszcie przez parę godzin będzie sam. Opadł w fotel i wziął pilota od telewizora.
Światowa Organizacja Meteorologiczna nadała burzy kryptonim BSU Edward Elgar – dowiedział się tego, włączywszy telewizor. Choć pierwsze pasma niskich chmur dotarły już do Londynu i Anglii południowo-wschodniej, burza miała uderzyć z pełną siłą dopiero wczesnym rankiem. W szczycie miała osiągnąć III lub IV poziom. Bez końca powtarzano ostrzeżenia, aby znaleźć sobie odpowiednie schronienie i nie wychodzić na dwór. Zapowiadano wiatr o sile huraganu, prawie pewne były powodzie i zniszczenia budynków. Aby jeszcze to podkreślić, stacja puściła nagrania z poprzedniej burzy, BSU Danielle Darieux, która osiągnęła poziom IV. Zaczęła się w Irlandii, przeszła nad Walię, a później przez Lincolnshire nad Morze Północne. W końcu rozproszyła się nad chłodniejszymi i płytszymi wodami Norwegii. Śnieżyce odcięły od świata norweską miejscowość Ørsknes. Był wtedy początek września.
Zajrzał do kuchni: lodówka działała, ale w środku nie było właściwie nic – butelka skwaśniałego mleka, pudełko margaryny do smarowania, trzy jajka i niedojedzona tabliczka czekolady. Był głodny. Podszedł do okna w salonie, wychodzącego na Canonbury Road, i stwierdził, że przestało padać. Postanowił wyjść i poszukać czynnej restauracji albo chociaż sklepu spożywczego, gdzie będzie coś, co pozwoli mu przeżyć wieczór. Ale gdy tylko znalazł się na ulicy, stwierdził, że prawie wszystko jest zamknięte. Większość budynków – ciemna albo z zasuniętymi roletami. Jedyna restauracja, jaką znalazł, była zamknięta, dwie ulice dalej wciąż działał mały spożywczak, ale trzech ludzi już w pośpiechu zabijało okna deskami. Wziął sobie gotowy posiłek do podgrzania, sprzedawca ostrzegł go jednak, że pewnie będą przerwy w dostawie prądu. Myśląc, że zostanie w mieszkaniu tylko na jedną noc, kupił więc dwie bułki z nadzieniem, jakąś wędlinę z kurczaka i kilka pomarańczy. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie ma gotówki – na szczęście dało się zapłacić kartą.
Gdy wychodził ze sklepu, padł prąd.
Wrócił do mieszkania. Było ciemno, nie działała ani lodówka, ani kuchenka. Prądu nie było przez większość jego pobytu w mieszkaniu, a spędził tam nie jedną noc, ale ponad dwa dni. Nawet gdyby chciał, nie było jak stamtąd wyjść. Burza, zgodnie z prognozą, uderzyła z pełną siłą podczas pierwszej nocy, około wpół do trzeciej. Stary budynek był solidny i nawałnica, ulewa i lecący gruz prawie go nie uszkodziły, Tarent za to był głodny i zmarznięty. Z jednej z kuchennych szafek wygrzebał dwie puszki z jedzeniem (mieszaną sałatkę owocową oraz chili con carne, marki własnej jednego z supermarketów) i dawkował je sobie, aby wystarczyło na jak najdłużej. Bez prądu był pozbawiony radia i telewizji, nie działała też cyfrowa sieć, z której korzystał przed wyjazdem do Anatolii. Drugiego dnia wyczerpała się bateria w nowym smartfonie i nie miał czym jej naładować.
Wypuszczenie się na zewnątrz nie wchodziło w grę. Wiele godzin przesiedział przy oknie, patrząc na Canonbury Road, z lękiem obserwując wiejące ulicą gwałtowne szkwały, niosące wodę i śmieci, blokujące drogę betonowe zapory i rozpryskujące się kaskadami wody na ścianach starych budynków. Mały biurowiec dokładnie naprzeciwko niego uległ zniszczeniu już pierwszej nocy. Wichry rozniosły cały gruz i całą zawartość wnętrza. Ulicą bez ustanku leciały, wirując, arkusze blachy, kable, kawałki karoserii samochodowych, znaki drogowe, gałęzie, dodając łomot do kakofonicznego wycia huraganu. Obraz zniszczeń budził lęk, ale naprawdę przerażający był ryk wiatru. Zdawało się, że nigdy nie ustaje, nigdy się nie zmienia, chyba że, choć to było raczej niemożliwe, na gorsze. Tarent chyba nigdy nie czuł się tak samotny i bezbronny, jak przez te dwa dni i noce. Wyobrażał sobie, że nie jest w gorszej sytuacji niż inni ludzie – to stanowiło pewną pociechę. Mimo wszystko żywioł nic mu nie zrobił, był suchy i bezpieczny – podejrzewał, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Budynek pozostawał cały, burza nie powybijała w nim okien, przynajmniej nie w jego mieszkaniu, znajdował się też na tyle wysoko, by nie obawiać się podtopienia.
Drugiej nocy udało mu się na parę godzin zasnąć, a gdy się obudził o świcie, stwierdził, że jakimś cudem powrócił prąd. Telefon się ładował – zostawił podłączony, na wypadek, gdyby faktycznie naprawiono światło. Wyjął z lodówki wszystkie niedojedzone produkty i wyrzucił je do śmieci. Potem zadzwonił pod podany mu numer i podał odpowiednie hasło.
Powiedziano mu, że przez północny Londyn akurat przejeżdża mebsher. Zaraz ustalono, że zboczy na Islington, by go zabrać. Znali jego pozycję. Pozostało mu tylko czekać na kodową wiadomość na telefonie, oznaczającą, że na ulicy czeka transporter opancerzony.
Podłączył ładowarkę z powrotem do gniazdka. Wiadomość przyszła po niecałych trzech godzinach. Zszedł na dół, mebsher już czekał. Woda cofała się, choć i tak sięgała dobrze powyżej osi ogromnych kół. Tarent wszedł w nią i podszedł do rozkładanych schodków. Z ociekającymi wodą butami i spodniami wgramolił się na górę i zajął miejsce.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.