Читать книгу Ciemny las - Cixin Liu - Страница 3

CZĘŚĆ I
WPATRUJĄCY SIĘ W ŚCIANĘ
3 rok ery kryzysu

Оглавление

Odległość floty trisolariańskiej od Układu Słonecznego: 4,21 lat świetlnych

„Wygląda tak staro…”

Była to pierwsza myśl Wu Yue na widok Tanga, ogromnego okrętu w budowie, skąpanego w błyskach łuków elektrycznych. Oczywiście wrażenie to powodowały niezliczone, pozostałe po spawaniu zaawansowaną techniką gazową plamy na płytach stali manganowej pokrywających kadłub prawie ukończonej jednostki. Bezskutecznie starał się wyobrazić sobie, jak wspaniale i nowocześnie będzie wyglądał okręt pomalowany świeżą warstwą szarej farby.

Właśnie zakończyły się czwarte manewry z udziałem Tanga. Podczas dwóch miesięcy dowódcy okrętu, Wu Yue i Zhang Beihai, którzy stali teraz obok siebie, pełnili niewdzięczną rolę. Dowódcy zgrupowania bojowego kierowali w morze formacje niszczycieli, okrętów podwodnych i statków zaopatrzenia, natomiast Tang, na którym wciąż trwały prace montażowe, stał w doku, więc zwykłe miejsce lotniskowca albo zajmował okręt ćwiczebny Zheng He, albo w ogóle pozostawało puste. Podczas szkoleń Wu Yue często patrzył z nieobecnym wyrazem twarzy na pusty pas morza, którego powierzchnia, zakłócona przecinającymi się kilwaterami przepływających okrętów, niespokojnie falowała, zupełnie jak jego nastrój. W takich chwilach nieraz zadawał sobie pytanie: „Czy to puste miejsce zostanie kiedykolwiek wypełnione?”.

Kiedy patrzył na nieukończonego Tanga, widział nie tylko jego wiek, ale sam upływ czasu. Lotniskowiec wydawał się potężnym, starożytnym, opuszczonym fortem, jego usiany plamami kadłub kamiennym murem, deszcz iskier sypiących się z rusztowania roślinami porastającymi te kamienie… jakby nie był to statek w budowie, lecz stanowisko archeologiczne.

Bojąc się podążać tym torem myślenia, Wu Yue skierował uwagę na Zhang Beihaia.

– Jak się czuje twój ojciec? – zapytał. – Jest jakaś poprawa?

Zhang Beihai pokręcił głową.

– Nie. Po prostu jeszcze się trzyma.

– Poproś o urlop.

– Poprosiłem, kiedy pierwszy raz poszedł do szpitala. W obecnej sytuacji zajmę się tym, gdy nadejdzie czas.

Potem umilkli. Tak przebiegała każda ich rozmowa. Oczywiście kiedy chodziło o pracę, mieli sobie więcej do powiedzenia, ale zawsze był między nimi jakiś niewidzialny mur.

– Beihai, nasza służba nie będzie już taka jak dawniej. Myślę, że skoro dzielimy to stanowisko, powinniśmy się lepiej porozumiewać.

– Dawniej porozumiewaliśmy się całkiem dobrze. Niewątpliwie dowództwo skierowało nas na Tanga dzięki naszej owocnej współpracy na Chang’anie.

Zhang Beihai roześmiał się, ale Wu Yue nie wiedział, co ma znaczyć ten śmiech. Zhang z łatwością zaglądał w głąb duszy każdego na okręcie, zarówno kapitana, jak i zwykłego marynarza. Przejrzał na wylot Wu Yue, ale ten nie potrafił przejrzeć Zhanga. Był pewien, że jego śmiech nie był udawany, ale nie rozumiał, jaka była jego przyczyna. Owocna współpraca nie była tożsama z dobrym zrozumieniem. Nie ulegało wątpliwości, że Zhang Beihai był najbardziej kompetentnym oficerem politycznym na okręcie, solidnym, analizującym z absolutną precyzją każde zagadnienie, ale jego świat wewnętrzny pozostawał dla Wu Yue nieprzenikniony. Wu zawsze miał wrażenie, jakby Zhang Beihai mówił: „Po prostu zrób to tak. To najlepszy albo najwłaściwszy sposób. Ale tak naprawdę nie tego chcę”. Początkowo było to niejasne wrażenie, ale z czasem Wu Yue doszedł do wniosku, że jest tak naprawdę. Oczywiście wszystko, co robił Zhang Beihai, było zawsze najlepszym albo najwłaściwszym w danej sytuacji posunięciem, ale Wu Yue nie miał pojęcia, czego on tak naprawdę chce.

Wu Yue trzymał się jednej zasady: dowodzenie okrętem jest niebezpiecznym zajęciem, a zatem obaj dowódcy muszą znać swoje myśli. Stwarzało to dla niego trudny problem. Najpierw sądził, że Zhang Beihai ma się przed nim na baczności, co mu ubliżało. Czy na stanowisku kapitana niszczyciela był ktoś bardziej otwarty i prostolinijny niż on? „Czy jest we mnie coś, przed czym trzeba się strzec?”

Kiedy ojciec Zhang Beihaia był przez krótki czas ich przełożonym, Wu Yue zwierzył mu się, jak trudno rozmawia mu się z komisarzem.

– Czy nie wystarczy dobrze wykonywać zadania? Dlaczego musisz wiedzieć, co on myśli? – odparł łagodnie generał, po czym, być może mimowolnie, dodał: – Szczerze mówiąc, ja też nie wiem.

– Przyjrzyjmy mu się bliżej – powiedział Zhang Beihai, wskazując na Tanga prześwitującego przez iskry.

Akurat wtedy zaterkotały ich telefony – obaj otrzymali wiadomość, by wrócić do samochodu. Zazwyczaj oznaczało to sytuację nadzwyczajną, bo tam znajdował się sprzęt umożliwiający rozmowę na linii zabezpieczonej przed podsłuchem. Wu Yue otworzył drzwi pojazdu i podniósł słuchawkę. Dzwonił doradca ze stanowiska dowodzenia.

– Kapitanie Wu, dowództwo floty wzywa pana i komisarza Zhanga do natychmiastowego stawienia się w Sztabie Głównym.

– W Sztabie Głównym? A co z ćwiczeniami piątej floty? Połowa zgrupowania jest na morzu, reszta dołączy jutro.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Rozkaz jest jasny. Może się pan zapoznać ze szczegółami, kiedy pan wróci.

Kapitan i komisarz polityczny wciąż niezwodowanego Tanga popatrzyli na siebie, a potem nastąpiła jedna z tych rzadkich chwil podczas lat wspólnej służby, kiedy pomyśleli to samo: „Wygląda na to, że ten pas wody pozostanie pusty”.


Fort Greely na Alasce. Kilka danieli wędrujących przez zaśnieżoną równinę nagle zamarło w bezruchu, czując drgania ziemi pod śniegiem. Przed nimi otworzyła się biała półkula, olbrzymie, do połowy zakopane jajo. Postawiono je tam dawno temu, ale daniele zawsze uważały, że nie jest naturalną częścią tego zamarzniętego świata. Z jaja wzbił się gęsty dym, a za nim cylinder, który szybko się wznosił, buchając ogniem z dolnego końca. Zaspy zostały wyrzucone przez płomienie w górę, po czym spadły w postaci deszczu. Gdy cylinder osiągnął dostateczną wysokość, ucichł ryk silników, który przestraszył daniele. Cylinder zniknął na niebie, zostawiając za sobą długi biały ogon, jakby śnieżny krajobraz był olbrzymim motkiem przędzy, z którego potężna niewidzialna ręka wyciągnęła w górę nić.

– Niech to szlag! Jeszcze parę sekund, a potwierdziłbym przerwanie odpalania pocisku! – powiedział Raeder, oficer odpowiedzialny za namierzanie celów, rzucając komputerową myszą. Znajdował się kilka tysięcy kilometrów od fortu Greely, w Centrum Obrony przed Atakiem Jądrowym Dowództwa Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (NORAD), trzysta metrów pod górą Cheyenne koło Colorado Springs.

– Gdy tylko pojawiło się ostrzeżenie przed atakiem, od razu pomyślałem, że to błąd – rzekł obserwator orbity Jones, kręcąc głową.

– No to co ten system atakuje? – zapytał generał Fitzroy. Obrona przed atakiem jądrowym była tylko jednym z obowiązków na jego nowym stanowisku i jeszcze nie zapoznał się z tym dokładnie. Patrząc na pokrytą monitorami ścianę, starał się znaleźć intuicyjne przedstawienie graficzne w rodzaju tego, jakie mieli w centrum kontroli lotów NASA – czerwoną linię pełznącą niczym wąż po mapie świata i tworzącą sinusoidę na planarnym przekształceniu tej mapy. Dla nowicjuszy było to niejasne, ale przynajmniej pokazywało, że coś wzbija się w przestrzeń kosmiczną. Jednak tutaj nie było to takie proste. Linie na ekranach tworzyły zawiłą, abstrakcyjną bazgraninę, która była dla niego zupełnie niezrozumiała, nie wspominając już o szybko przewijających się liczbach, które miały sens tylko dla dyżurnych oficerów OAJ. – Panie generale, pamięta pan, jak w zeszłym roku wymieniali powłokę odblaskową na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej? Starą stracili. To było to. Zwija się i odfruwa z wiatrem słonecznym.

– Ale… to powinno być w bazie danych systemu namierzania celu.

– I jest. Tutaj.

Raeder otworzył myszą odpowiednią stronę. Pod mnóstwem skomplikowanych tekstów, danych i wykresów znajdowało się niepozorne zdjęcie, prawdopodobnie zrobione przez teleskop z Ziemi, na którym widać było nieregularną białą plamę na czarnym tle. Świeciła tak silnym odbitym światłem, że trudno było dostrzec jakieś szczegóły.

– Skoro pan to ma, majorze, dlaczego nie przerwał pan programu wystrzelenia rakiety?

– System powinien był automatycznie przeszukać bazę danych namierzania celu. Ludzkie reakcje nie są wystarczająco szybkie. Ale dane ze starego systemu nie zostały sformatowane dla nowego, nie były więc włączone do modułu rozpoznawania – odparł Raeder nieco urażonym tonem, jakby chciał powiedzieć: „Dowiodłem, że jestem utalentowany, bo wyszukałem to ręcznie, kiedy nie potrafił tego zrobić superkomputer OAJ, a mimo to muszę odpowiadać na pańskie bezsensowne pytania”.

– Panie generale, rozkaz rozpoczęcia akcji przyszedł po ustaleniu przez OAJ kursu rakiety przejmującej, ale przed ukończeniem ponownej kalibracji programu – wyjaśnił oficer dyżurny.

Fitzroy nic na to nie powiedział. Irytował go trajkot w sali. Miał przed sobą pierwszy w historii ludzkości system obrony planetarnej, ale był to tylko istniejący już wcześniej system obrony przed atakiem jądrowym, którego pociski przechwytujące, wymierzone pierwotnie w różne ziemskie kontynenty, zostały teraz zwrócone w przestrzeń kosmiczną.

– Słuchajcie, powinniśmy zrobić zdjęcie dla upamiętnienia tej chwili! – powiedział Jones. – To będzie pierwsze uderzenie Ziemian we wspólnego wroga.

– Używanie tutaj aparatów fotograficznych jest zabronione – rzekł chłodno Raeder.

– Kapitanie, o czym pan mówi? – Fitzroy nagle się rozzłościł. – System nie wykrył żadnego wrogiego celu. To nie jest pierwsze uderzenie.

– Te pociski przechwytujące uzbrojone są w głowice jądrowe – powiedział ktoś po chwili niezręcznej ciszy.

– Tak, każdy o ładunku półtorej megatony. I co z tego?

– Na zewnątrz jest prawie zupełnie ciemno. Jeśli wziąć pod uwagę położenie celu, powinniśmy zobaczyć błysk wybuchu!

– Może pan to zobaczyć na ekranie monitora.

– Fajniej byłoby zobaczyć to na zewnątrz – zauważył Raeder.

Jones wstał nerwowo.

– Panie generale… mój dyżur się skończył – oznajmił.

– Mój też – powiedział Raeder. Był to z jego strony tylko uprzejmy gest. Fitzroy był koordynatorem wysokiego szczebla z ramienia Rady Obrony Planety i nie mógł rozkazywać personelowi NORAD i OAJ.

Fitzroy machnął ręką.

– Nie jestem waszym dowódcą. Róbcie, co chcecie. Pozwolę jednak sobie przypomnieć panom, że być może będziemy spędzali razem dużo czasu w pracy.

Raeder i Jones ruszyli biegiem na powierzchnię. Przeszedłszy przez wielotonowe drzwi, które miały chronić przed promieniowaniem radioaktywnym, znaleźli się na szczycie góry Cheyenne. Był zmierzch, a niebo czyste, ale nie ujrzeli błysku wybuchu pocisku jądrowego w przestrzeni kosmicznej.

– To powinno być tam – rzekł Jones, wskazując miejsce na niebie.

– Może nie zdążyliśmy – odparł Raeder. Nie spojrzał w górę. Potem dodał z ironicznym uśmieszkiem: – Oni naprawdę wierzą, że sofon rozwinie się w mniejszej liczbie wymiarów?

– Niemożliwe. Jest inteligentny. Nie da nam takiej szansy.

– Oczy OAJ są skierowane w górę. Naprawdę nie ma już na Ziemi niczego, przed czym powinniśmy się bronić? Nawet jeśli wszystkie kraje stosujące terroryzm stały się święte, to pozostaje jeszcze Ruch na rzecz Ziemskiej Trisolaris, prawda? – Parsknął. – I Rada Obrony Planety. Ci faceci wyraźnie chcą zapisać na swój rachunek jakieś szybkie osiągnięcie. Fitzroy jest jednym z nich. Teraz mogą oznajmić, że pierwszy etap systemu obrony planety został zakończony, chociaż nie zrobili praktycznie nic dla udoskonalenia sprzętu. Jedynym celem systemu jest powstrzymanie sofonu przed rozwinięciem się w mniejszej liczbie wymiarów w pobliżu orbity Ziemi. Ta technologia jest nawet prostsza od tej, która jest potrzebna dla przechwytywania pocisków kierowanych, bo jeśli cel się rzeczywiście pojawi, zajmie ogromny obszar… Dlatego właśnie poprosiłem pana tutaj, kapitanie. Dlaczego jak dziecko wyskoczył pan z tym pomysłem zrobienia zdjęcia pierwszego uderzenia? Tylko zdenerwował pan generała. Nie widzi pan, że jest on człowiekiem małostkowym?

– Ale… czy to nie był komplement?

– Fitzroy jest jednym z największych reklamiarzy w wojsku. Nie oświadczy na konferencji prasowej, że to był błąd systemu. Podobnie jak cała reszta, powie, że była to udana próba. Przekona się pan. – Raeder usiadł, po czym wyciągnął się na trawie i popatrzył z tęsknotą na twarzy na niebo, na którym właśnie ukazały się gwiazdy. – Wie pan, Jones, jeśli sofon rzeczywiście znowu się rozwinie, będziemy mieli szansę, by ją zniszczyć. To by naprawdę było coś!

– I jaki byłby z tego pożytek? Prawda jest taka, że lecą teraz w stronę Układu Słonecznego. Kto wie, ilu ich jest… Zaraz, a dlaczego powiedział pan „ją”, a nie „to” czy „jego”?

Twarz Raedera przybrała marzycielski wyraz.

– Chiński pułkownik, który właśnie przyleciał do centrum, powiedział mi wczoraj, że w jego języku sofon ma japońskie imię kobiece Tomoko2.


Poprzedniego dnia Zhang Yuanchao wypełnił formularz przejścia na emeryturę i pożegnał się z zakładami chemicznymi, w których przepracował ponad czterdzieści lat. Według jego sąsiada Lao3 Yanga dzisiaj zaczynała się jego druga młodość. Lao powiedział mu, że sześćdziesiąt lat, podobnie jak szesnaście, to najlepszy okres w życiu, wiek, w którym człowiek pozbywa się ciężarów noszonych po czterdziestce i pięćdziesiątce, a nie pojawiają się jeszcze niedomagania i spowolnienie siedemdziesiątki i osiemdziesiątki. Wiek, w którym można cieszyć się życiem. Syn i synowa Zhang Yuanchao mieli stałą pracę i chociaż syn ożenił się późno, niedługo sprawią mu wnuka. Nie byłoby ich stać na kupno domu, w którym teraz mieszkali, gdyby nie zapłacono im za stary, który został rozebrany. W nowym miejscu mieszkali od roku…

Kiedy Zhang Yuanchao myślał o tym, wszystko wydawało się układać pomyślnie. Musiał przyznać, że Lao Yang miał rację. Mimo to gdy patrzył z okna swego mieszkania na siódmym piętrze na czyste niebo nad miastem, nie był w pogodnym nastroju, ani trochę nie czuł, że przeżywa drugą młodość.

Lao Yang, który miał na imię Jinwen, był emerytowanym nauczycielem gimnazjum. Często radził Zhang Yuanchao, by uczył się nowych rzeczy, jeśli chce się cieszyć schyłkiem życia. Mówił na przykład: „Weźmy internet. Nawet dziecko potrafi nauczyć się z niego korzystać, dlaczego nie miałbyś zrobić tego ty?”. Twierdził, że największą wadą Zhang Yuanchao jest to, że w ogóle nie interesuje się światem zewnętrznym: „Twoja żona ociera przynajmniej łzy przy tych kiczowatych operach mydlanych, a ty nawet nie oglądasz telewizji. Powinieneś zwracać uwagę na to, co dzieje się w kraju i na świecie. To część pełni życia”. Zhang Yuanchao był wprawdzie starym mieszkańcem Pekinu, ale w ogóle na takiego nie wyglądał. Przekonującą analizę sytuacji krajowej i międzynarodowej mógł przedstawić pierwszy lepszy taksówkarz, ale nie Zhang Yuanchao. Nawet jeśli znał nazwisko obecnego prezydenta, to nie wiedział, kto jest premierem, i prawdę mówiąc, szczycił się tym. Jak mawiał, prowadził ustabilizowane życie pospolitego człowieka i nie chciał zawracać sobie głowy takimi nieistotnymi sprawami. Nie miał z nimi nic wspólnego i ignorowanie ich oszczędzało mu bólu głowy. Yang Jinwen bacznie śledził wydarzenia i starał się codziennie oglądać wieczorne wiadomości, a potem tak zajadle sprzeczał się w internecie z różnymi komentatorami na temat polityki gospodarczej i rozpowszechniania broni jądrowej, że robił się czerwony na twarzy. I co mu to dało? Rząd nie podniósł jego emerytury nawet o jednego fena. „Jesteś śmieszny – powiadał. – Uważasz, że to nieistotne? Że nie ma z tobą żadnego związku? Posłuchaj, Lao Zhang. Każda poważniejsza sprawa krajowa i międzynarodowa, każda poważniejsza kwestia w polityce wewnętrznej i każda rezolucja ONZ ma zarówno bezpośredni, jak i pośredni wpływ na twoje życie. Myślisz, że amerykański najazd na Wenezuelę to nie twój interes? Mówię ci, że ma to związek z wysokością twojej emerytury”. W owym czasie Zhang tylko się śmiał z przemądrzałych tyrad sąsiada. Teraz jednak wiedział, że Lao Yang miał rację.

Zhang Yuanchao zadzwonił do drzwi Yang Jinwena. Gdy tamten je otworzył, wyglądał tak, jakby dopiero co wrócił do domu. Wydawał się wyjątkowo zrelaksowany. Zhang Yuanchao spojrzał na niego jak człowiek, który spotkał na pustyni innego podróżnika i nie pozwoli mu odejść.

– Właśnie cię szukałem – powiedział. – Gdzie byłeś?

– Wybrałem się do marketu. Widziałem twoją starą. Kupowała jedzenie.

– Dlaczego w naszym domu jest tak pusto? Zupełnie jak… w mauzoleum.

– Bo nie mamy dzisiaj święta. To wszystko. – Yang roześmiał się. – To twój pierwszy dzień na emeryturze. To, co czujesz, jest zupełnie normalne. Przynajmniej nie byłeś dyrektorem. Im jest ciężej, kiedy kończą pracę. Wkrótce przywykniesz. Chodźmy do osiedlowego domu kultury. Może znajdziemy tam jakąś rozrywkę.

– Nie, nie. To nie dlatego, że przeszedłem na emeryturę, ale z powodu… jak mam to ująć? Z powodu sytuacji w kraju, a raczej na świecie.

Yang Jinwen wskazał na niego palcem i wybuchnął śmiechem.

– Z powodu sytuacji na świecie? Nie myślałem, że kiedykolwiek usłyszę coś takiego z twoich ust…

– Owszem, dawniej nie obchodziły mnie problemy ogólne, ale teraz stały się ogromne. Nigdy nie sądziłem, że mogą tak narosnąć!

– To zabawne, Lao Zhang, ale teraz ja zacząłem podchodzić do tych kwestii tak jak dawniej ty. Nie przejmuję się już nieistotnymi dla mnie sprawami. Możesz mi wierzyć albo nie, ale od dwóch tygodni nie oglądałem wiadomości. Kiedyś interesowałem się tym, co się dzieje na świecie, bo ludzie są ważni. Mogliśmy mieć jakiś wpływ na bieg spraw, ale teraz nikt nie jest w stanie nad nimi zapanować. Po co w takim razie zawracać sobie tym głowę?

– Ale nie może cię to nie obchodzić. Za czterysta lat ludzkość przestanie istnieć!

– Hmm. Ty i ja nie będziemy istnieć za czterdzieści parę lat.

– A nasi potomkowie? Zostaną unicestwieni.

– Mnie nie martwi to tak bardzo jak ciebie. Mój syn, który mieszka w Ameryce, jest żonaty, ale nie chce mieć dzieci, więc naprawdę nie dbam o to. Ale ród Zhangów przetrwa jeszcze z dziesięć pokoleń, prawda? To nie wystarczy?

Zhang Yuanchao patrzył przez kilka sekund na Yang Jinwena, po czym spojrzał na zegarek. Włączył telewizor, w którym na kanale informacyjnym przedstawiano główne wydarzenia dnia:

Associated Press donosi, że dzisiaj o 18.30 czasu wschodniego amerykański system Obrony przed Atakiem Jądrowym dokonał zakończonej pomyślnie próby zniszczenia sofonu rozwiniętego w małej liczbie wymiarów na orbicie blisko Ziemi. Był to już trzeci test OAJ, odkąd rakiety przechwytujące wymierzono w przestrzeń kosmiczną. Celem ostatniego ataku była powłoka odblaskowa Międzynarodowej Stacji Kosmicznej porzucona w październiku ubiegłego roku. Rzecznik Rady Obrony Planety powiedział, że rakieta uzbrojona w głowicę bojową zniszczyła cel o powierzchni trzech tysięcy metrów kwadratowych. Znaczy to, że zanim rozwijający się w trzech wymiarach sofon osiągnie odpowiedni rozmiar i zajmie powierzchnię odbijającą światło, która będzie zagrożeniem dla ludzkości, system Obrony przed Atakiem Jądrowym będzie w stanie go zniszczyć…

– To nie ma sensu. Sofon się nie rozwinie – powiedział Yang, sięgając po pilota, którego trzymał Zhang. – Zmień kanał. Może będzie powtórka półfinałów Pucharu Europy. Wczoraj w nocy zasnąłem przed telewizorem…

– Pooglądasz je u siebie.

Zhang Yuanchao mocno zacisnął dłoń na pilocie i nie dał go sobie odebrać. Spiker kontynuował wiadomości:

Lekarz z 301 Szpitala Wojskowego, który zajmował się leczeniem akademika Jia Weilina, potwierdził, że zmarł on na nieuleczalną chorobę, białaczkę, a bezpośrednią przyczyną zgonu była niewydolność narządów i utrata krwi w zaawansowanym stadium tej choroby. Nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości. Jia Weilin, znany ekspert w dziedzinie nadprzewodników, który wiele wniósł do nauki w zakresie materiałów nadprzewodzących w temperaturze pokojowej, zmarł dziesiątego. Opowieści o tym, jakoby stało się to wskutek ataku sofonu, są zwykłymi plotkami. W osobnym sprawozdaniu rzecznik Ministerstwa Zdrowia potwierdził, że kilka innych zgonów spowodowanych rzekomo uderzeniami sofonu nastąpiło w wyniku zwykłych chorób lub wypadków. Wysłannik naszej stacji rozmawiał o tym ze znakomitym fizykiem Dingiem Yi.

Reporter: Co pan sądzi o panice spowodowanej przez sofony?

Ding Yi: Wynika ona z braku wiedzy o fizyce. Przedstawiciele rządu i społeczności naukowej wyjaśniali wielokrotnie, że sofon jest mikroskopijną cząstką, która mimo iż posiada wysoką inteligencję, może wywierać bardzo ograniczony wpływ na świat makroskopowy. Głównym zagrożeniem, jakie sofony stanowią dla ludzkości, jest to, że zakłócają eksperymenty w zakresie fizyki wysokiej energii, co prowadzi do błędnych rezultatów, oraz tworzą sieć splątania kwantowego, która śledzi, co się dzieje na Ziemi. W stanie mikroskopowym sofon nie może zabijać i nie może przypuścić ataku na nikogo i na nic. Jeśli sofon chce uzyskać większy wpływ na świat makroskopowy, może to osiągnąć tylko dzięki rozwinięciu się w mniejszej liczbie wymiarów. Zresztą nawet w takiej sytuacji skutki jego działania są bardzo ograniczone, ponieważ rozwinięty w mniejszej liczbie wymiarów w świecie makroskopowym jest on bardzo słaby. Teraz, gdy ludzkość stworzyła skuteczny system obrony, sofony nie mogą tego zrobić, nie stwarzając nam jednocześnie okazji do ich zniszczenia. Uważam, że główne środki przekazu powinny wykonywać lepszą pracę i rozpowszechniać te informacje, by nie dopuścić do szerzenia się paniki opartej na pogłoskach, które nie mają żadnych podstaw naukowych.

Ktoś wszedł bez pukania do salonu i zawołał: „Lao Zhang”, a potem: „Panie Zhang”. Po ciężkich krokach, które wcześniej słyszał na schodach, Zhang Yuanchao poznał Miao Fuquana, innego sąsiada z tego samego piętra. Miao, młodszy od niego o kilka lat, był właścicielem kilkunastu kopalni węgla w prowincji Shanxi. Miał dom w innej części Pekinu, a mieszkanie w tym budynku kupił, by móc ulokować w nim kochankę z Syczuanu, która była w wieku jego córki. Kiedy się wprowadził, rodziny Zhanga i Yanga nie zwracały na niego uwagi, jeśli nie liczyć kłótni z powodu śmieci porozrzucanych na korytarzu, ale w końcu odkryły, że mimo pewnego prostactwa był w gruncie rzeczy porządnym i przyjaznym człowiekiem. Kiedy administracja budynku załagodziła spory, stosunki między nimi trzema stopniowo zaczęły się układać harmonijnie. Chociaż Miao Fuquan twierdził, że przekazał zarząd nad kopalniami synowi, nadal był bardzo zajęty i rzadko spędzał czas w tym „domu”, więc w apartamencie z trzema sypialniami przebywała zwykle tylko owa kobieta z Syczuanu.

– Lao Miao, nie było cię tu od kilku miesięcy. Gdzie się w tym czasie dorabiałeś?

Miao Fuquan wziął niedbałym ruchem szklankę, napełnił ją do połowy wodą z karafki i wypił. Potem otarł usta i odparł:

– Nikt się nie dorabia… Są kłopoty w kopalni i musiałem tam jechać, żeby odkręcić sprawy. Mamy praktycznie wojnę. Tym razem rząd wziął się do tego na serio. Prawo zakazujące nielegalnej eksploatacji złóż nigdy dotąd nie działało, ale teraz te kopalnie już długo nie pociągną.

– Nadeszły złe czasy – powiedział Yang Jinwen, nie odrywając oczu od meczu pokazywanego w telewizji.


Mężczyzna leżał w łóżku od wielu godzin. Przez okno piwnicy, jedyne źródło oświetlenia, wpadał teraz blask księżyca, a jego zimne promienie tworzyły na podłodze jasne plamy. W panującym poza tym mroku wszystko wyglądało jak wykute z szarego kamienia, jakby pomieszczenie to było grobem.

Nikt nie znał prawdziwego nazwiska tego człowieka, ale w końcu nazwano go Drugim Burzycielem Ścian.

Drugi Burzyciel Ścian przez wiele godzin rozpamiętywał swoje życie. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że niczego nie pominął w tych wspomnieniach, przekręcił zdrętwiałe ciało, sięgnął pod poduszkę, wyjął pistolet i powoli przyłożył go do skroni. W tym momencie przed jego oczami pojawił się tekst przesłany przez sofon.

Nie rób tego. Potrzebujemy cię.

– To ty, Panie? Od roku co noc śniłem o tobie, ale ostatnio te sny się skończyły. Myślałem, że przestałem śnić, ale teraz wydaje się, że tak nie jest.

To nie sen. Komunikuję się z tobą w czasie rzeczywistym.

Burzyciel Ścian roześmiał się chłodno.

– Dobrze. A zatem to koniec. Po drugiej stronie definitywnie nie ma żadnych snów.

Potrzebujesz dowodu?

– Dowodu, że po tamtej stronie nie ma snów?

Dowodu, że to naprawdę ja.

– Dobrze. Powiedz mi o czymś, o czym nie wiem.

Twoje złote rybki nie żyją.

– Ha! To nieważne. Spotkam się z nimi w miejscu, gdzie nie ma ciemności.

Powinieneś rzucić na nie okiem. Tego ranka, kiedy byłeś strapiony, odrzuciłeś wypalonego do połowy papierosa i wylądował on w akwarium. Nikotyna, która rozpuściła się w wodzie, okazała się zabójcza dla twoich rybek.

Drugi Burzyciel Ścian otworzył oczy, odłożył pistolet i zsunął się z łóżka. Wyszedł z letargu. Wymacał kontakt, zapalił światło i podszedł do akwarium na stoliku. Pięć karasi chińskich unosiło się tuż pod powierzchnią wody, białymi brzuchami do góry, a pomiędzy nimi znajdował się wypalony do połowy papieros.

Przedstawię dodatkowe potwierdzenie. Evans dał ci kiedyś zaszyfrowany list, ale ten szyfr został zmieniony. Evans zginął, zanim zdołał cię powiadomić o nowym haśle, przez co nie mogłeś przeczytać tego listu. Podam ci teraz to hasło. Brzmi ono CAMEL, tak jak nazwa papierosa, którym otrułeś swoje rybki.

Drugi Burzyciel Ścian skoczył po laptopa i kiedy czekał, aż się uruchomi, po jego twarzy ciekły łzy.

– Panie, mój Panie, to naprawdę ty? Naprawdę ty? – wykrztusił przez szloch.

Gdy komputer był już gotów do pracy, Burzyciel Ścian otworzył załącznik do e-maila na czytniku zastrzeżonym dla Ruchu na rzecz Ziemskiej Trisolaris. Wprowadził hasło do wyskakującego okienka, a kiedy tekst się otworzył, nie miał głowy do tego, by go uważnie przeczytać. Padłszy na kolana, wykrzyknął:

– Panie! To naprawdę ty, Panie!

Gdy się uspokoił, podniósł głowę i powiedział z wciąż wilgotnymi oczami:

– Nie uprzedzono nas o ataku na zebranie zwołane przez komendantkę ani o zasadzce w Kanale Panamskim. Dlaczego nas opuściłeś?

Baliśmy się was.

– Dlatego, że nasze myśli nie są przejrzyste? Wiesz, że to nie jest ważne. Kiedy tobie służymy, wykorzystujemy wszystkie umiejętności, których ci brakuje: oszukujemy, stosujemy podstępy, maskujemy się i wprowadzamy w błąd.

Nie wiemy, czy to prawda. Nawet jeśli przyjmiemy, że tak, nasz strach nie znika. Wasza Biblia wspomina o zwierzęciu, które nazywa się wąż. Czy pozbyłbyś się strachu i odrazy, którymi napawa cię wąż, gdyby podpełznął do ciebie i powiedział, że będzie ci służył?

– Gdyby powiedział prawdę, przełamałbym strach i odrazę i przyjął jego usługi.

To byłoby trudne.

– Oczywiście. Wiem, że ten wąż już raz cię ukąsił. Odkąd powiadamianie w czasie rzeczywistym stało się możliwe i udzieliłeś szczegółowych odpowiedzi na nasze pytania, nie miałeś powodu, żeby przekazać nam jakiekolwiek informacje o tym, jak otrzymaliście pierwszy sygnał z Ziemi czy jak zbudowane są sofony. Trudno nam było zrozumieć wasz punkt widzenia: skoro nie komunikujemy się, przekazując sobie bezpośrednio myśli, to dlaczego nie mieliście wybierać ostrożniej informacji, które nam przesyłaliście?

Taka możliwość faktycznie istniała, ale nie ukrywamy aż tak wiele, jak moglibyście sobie wyobrażać. W rzeczywistości na naszym świecie istnieją formy komunikacji, które nie wymagają bezpośredniego przekazywania myśli, zwłaszcza w epoce technologicznej. Mimo to przejrzyste myśli stały się kulturowym i społecznym zwyczajem. Być może jest wam równie trudno to zrozumieć, jak nam was.

– Nie potrafię sobie wyobrazić, że wasz świat jest całkowicie wolny od oszustw i intryg.

I nie jest, ale i jedno, i drugie jest dużo prostsze niż u was. Na przykład podczas wojen na naszym świecie przeciwnicy uciekają się do przebrań, ale nieprzyjaciel, który nabierze podejrzeń i zacznie dociekać, czy druga strona czegoś nie maskuje albo nie ukrywa, zwykle dowiaduje się prawdy.

– Niewiarygodne.

Wy jesteście dla nas tak samo niewiarygodni. Masz na półce książkę pod tytułem Opowieść o Trzech Królestwach.

– Dzieje Trzech Królestw4. Nie zrozumiałbyś tego dzieła.

Rozumiem jego małą część, na przykład to, jak zwykły człowiek, który nie potrafi zrozumieć rozprawy matematycznej, może ją w pewnym stopniu pojąć dzięki ogromnemu wysiłkowi umysłowemu i puszczeniu wodzy wyobraźni.

– Ta książka przedstawia ludzkie intrygi i strategie na najwyższym poziomie.

Ale nasze sofony mogą sprawić, że wszystko w ludzkim świecie stanie się przejrzyste.

– Wszystko oprócz ludzkich umysłów.

Tak. Sofon nie potrafi czytać w myślach.

– Musisz wiedzieć o programie Wpatrujących się w Ścianę.

Wiem więcej niż ty. Wkrótce ma się zacząć jego realizacja. Dlatego się do ciebie zwróciliśmy.

– I co o nim sądzisz?

Czuję to samo co ty, kiedy patrzysz na węża.

– Ale w Biblii to wąż pomógł człowiekowi posiąść wiedzę. Program Wpatrujących się w Ścianę doprowadzi do stworzenia jednego albo kilku labiryntów, które wydadzą ci się wyjątkowo zawiłe i zdradliwe. Pomożemy ci znaleźć wyjście.

Ta różnica w przejrzystości myśli umacnia nas w postanowieniu, by zlikwidować ludzkość. Pomóżcie nam w tym, a potem was zlikwidujemy.

– Panie, wyrażasz się w problematyczny sposób. Najwidoczniej wynika to z tego, że komunikujecie się poprzez pokazywanie przejrzystych myśli, ale w naszym świecie jest inaczej. Jeśli mówisz to, co naprawdę myślisz, musisz używać eufemizmów. Na przykład to, co teraz powiedziałeś, jest wprawdzie zgodne z ideałami RZT, ale zbyt wyraźne sformułowania mogłyby zniechęcić niektórych naszych członków i spowodować nieprzewidziane konsekwencje. Oczywiście być może nigdy nie będziesz w stanie wyrażać się odpowiednio.

To właśnie wyrażanie zniekształconych myśli sprawia, że wymiana informacji w ludzkim społeczeństwie, zwłaszcza w literaturze, tak bardzo przypomina zawiły labirynt. O ile wiem, RZT jest o krok od upadku.

– Dlatego, że nas opuściłeś. Te dwa uderzenia były zabójcze – redempcjoniści się rozpadli i teraz w zorganizowanej formie pozostali tylko adwentyści. Z pewnością wiesz o tym, ale najdotkliwszy był cios psychologiczny. Ponieważ pozostawiłeś nas samym sobie, oddanie ci naszych członków poddawane jest próbie. RZT rozpaczliwie potrzebuje twojej pomocy, Panie, by utrzymać to oddanie.

Nie możemy wam przekazać naszej technologii.

– To nie będzie konieczne, jeśli wrócisz do przekazywania nam informacji za pośrednictwem sofonów.

Naturalnie. Ale najpierw RZT musi wykonać ważny rozkaz, który przed chwilą przeczytałeś. Wydaliśmy go Evansowi przed jego śmiercią, a on polecił wam, byście go wykonali, ale nie zdołaliście go odszyfrować.

Burzyciel Ścian przypomniał sobie o liście, który odkodował na swoim komputerze. Przeczytał go ponownie, tym razem uważnie.

Proste zadanie, prawda?

– Niezbyt trudne. Ale czy to naprawdę jest aż tak ważne?

Było ważne. Teraz z powodu programu Wpatrujących się w Ścianę staje się niezwykle ważne.

– Dlaczego?

Przez chwilę nie pojawiał się żaden tekst.

Evans wiedział dlaczego, ale najwyraźniej nikomu o tym nie powiedział. Miał rację, że tego nie zrobił. Szczęśliwie się złożyło. Teraz nie musimy ci wyjaśniać, dlaczego ma to dla nas tak duże znaczenie.

Burzyciel Ścian nie posiadał się z radości.

– Panie, nauczyłeś się ukrywać swoje zamiary! To postęp!

Evans dużo nas nauczył, ale nadal jesteśmy na samym początku edukacji albo – jak on mówił – dopiero na poziomie pięcioletnich dzieci. Rozkaz, który wam wydał, zawiera jedną ze strategii, których nie potrafimy się nauczyć.

– Masz na myśli, Panie, to zastrzeżenie: „Żeby nie zwrócić na siebie uwagi, nie wolno wam wyjawić, że jest to dzieło RZT”? To… cóż, jeśli ten cel jest tak ważny, to ten wymóg jest całkowicie naturalny.

Dla nas jest to skomplikowany plan.

– Dobrze. Zajmę się tym zgodnie z życzeniem Evansa. Panie, dowiedziemy naszego oddania tobie.


W zakamarku ogromnego morza informacji w internecie znajdował się zakamarek, a w zakamarku tego zakamarka inny zakamarek, w którego zakamarku był kolejny zakamarek, a w nim, to znaczy w głębi zakamarku najbardziej ukrytego ze wszystkich zakamarków, ponownie ożył pewien wirtualny świat.

Pod dziwnym chłodnym niebem o poranku nie było piramidy, budynku ONZ ani wahadła, a jedynie bezkresna pustka, która wyglądała jak olbrzymi kawał skutego mrozem metalu.

Na horyzoncie pojawił się król Wen z dynastii Zhou. Był w łachmanach i niósł zaśniedziały brązowy miecz, a jego twarz była tak samo brudna i pomarszczona jak skóra, którą się owinął. Ale jego oczy przepełniała energia, a w ich źrenicach odbijało się wschodzące słońce.

– Jest tu ktoś? – krzyknął. – Ktokolwiek?

Jego głos natychmiast pochłonęło pustkowie. Krzyczał jeszcze przez chwilę, a potem usiadł ze znużeniem na ziemi, przyspieszył bieg czasu i patrzył, jak słońca zmieniają się w spadające gwiazdy, a spadające gwiazdy z powrotem w słońca, jak słońca er stabilności przesuwają się po niebie niczym wahadła zegarów, a słońca er chaosu zamieniają świat w ogromną scenę z oświetleniem, które wymknęło się spod kontroli. Czas pędził, ale wokół króla Wena nic się nie zmieniało. Krajobraz pozostawał wieczną, metaliczną pustynią. Na niebie zatańczyły trzy gwiazdy i król Wen zamienił się w słup lodu. Potem spadająca gwiazda przeistoczyła się w słońce i gdy ten ogromny ognisty dysk przelatywał nad ziemią, pokrywający króla lód stopniał i jego ciało stało się słupem ognia. Zanim całkowicie obrócił się w popiół, zdołał jeszcze wydać głębokie westchnienie.


Trzydziestu oficerów wojsk lądowych, marynarki wojennej i sił powietrznych utkwiło wzrok w insygnium na ciemnoczerwonym tle – srebrnej gwieździe o czterech ramionach w kształcie ostrych mieczy. Po obu jej bokach znajdowały się chińskie znaki odpowiadające cyfrom osiem i jeden5. Był to znak chińskich Sił Kosmicznych.

Generał Chang Weisi skinął na nich, by usiedli. Potem, kładąc czapkę na stole, powiedział:

– Oficjalna ceremonia utworzenia sił kosmicznych odbędzie się jutro rano i wtedy otrzymacie mundury i odznaki. Jednak od tej chwili, towarzysze, należymy do tego samego rodzaju sił.

Zebrani popatrzyli po sobie i zauważyli, że wśród trzydziestu zebranych jest piętnastu w mundurach marynarki wojennej, dziewięciu w mundurach sił powietrznych i sześciu w mundurach wojsk lądowych. Kiedy spojrzeli z powrotem na generała Changa, trudno im było ukryć konsternację.

Chang Weisi rzekł z uśmiechem:

– To dziwne proporcje, prawda? Nie możecie oceniać przyszłych sił kosmicznych na podstawie dzisiejszego programu powietrzno-kosmicznego. Kiedy nadejdzie czas na statki kosmiczne, będą one prawdopodobnie nawet większe niż dzisiejsze lotniskowce. Przyszła wojna w kosmosie będzie się opierać na platformach bojowych o olbrzymim tonażu i ogromnej odporności, a starcia będą bardziej przypominać bitwy morskie niż powietrzne, do tego na trzy-, a nie dwuwymiarowym polu walki. Tak więc siły kosmiczne muszą się opierać na marynarce wojennej. Wiem, że wszyscy przypuszczaliśmy, że podstawą będzie lotnictwo, co znaczy, że nasi towarzysze z marynarki mogą nie być do tego przygotowani. Musicie jak najszybciej dostosować się do tej sytuacji.

– Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, że się tak stanie, panie generale – powiedział Zhang Beihai.

Wu Yue siedział obok niego bez ruchu, sztywno, jakby połknął kij, ale Zhang wyraźnie czuł, że coś zgasło w jego spokojnych oczach.

Chang Weisi skinął głową.

– Prawdę mówiąc, marynarka wojenna nie jest aż tak bardzo daleka od kosmosu, jak mogłoby się wydawać. Czy nie mówi się „statki kosmiczne”? Jest tak dlatego, że w powszechnym przekonaniu przestrzeń kosmiczna i oceany są ze sobą od dawna powiązane.

Nastrój w sali nieco się uspokoił.

– Towarzysze – ciągnął generał – w tej chwili ten nowy rodzaj sił zbrojnych składa się tylko z nas, to jest z trzydziestu jeden oficerów. Jeśli chodzi o przyszłą flotę kosmiczną, to prowadzi się badania we wszystkich dyscyplinach naukowych, koncentrując się zwłaszcza na zbudowaniu dźwigu kosmicznego i silników termojądrowych dla olbrzymich statków… Ale to nie jest pole działania sił kosmicznych. Naszym obowiązkiem jest stworzenie teoretycznych podstaw wojny w kosmosie. To przytłaczające zadanie, ponieważ mamy zerową wiedzę o wojnach tego typu, ale przyszła flota kosmiczna zostanie zbudowana na tych właśnie podstawach. A zatem w stadium wstępnym siły kosmiczne będą raczej czymś w rodzaju akademii wojskowej. Głównym zadaniem tych, którzy tutaj siedzą, jest zorganizowanie tej akademii, a następnie zaproszenie grupy naukowców i badaczy do przyłączenia się do nas.

Chang podniósł się, podszedł pod insygnium i stamtąd zwrócił się do zebranych oficerów słowami, które mieli zapamiętać do końca życia:

– Towarzysze, siły kosmiczne mają przed sobą trudną drogę. Według wstępnych prognoz badania podstawowe we wszystkich dziedzinach nauki potrwają co najmniej pięćdziesiąt lat, a zanim można będzie wykorzystać praktycznie technologię niezbędną dla dalekich podróży kosmicznych, minie kolejnych sto. Zbudowanie floty kosmicznej w planowanej skali będzie wymagało następnego półtora stulecia. Oznacza to, że osiągnięcie pełnej zdolności bojowej zajmie siłom kosmicznym trzy stulecia. Towarzysze, jestem pewien, że wszyscy rozumiecie, co to znaczy. Żaden z obecnych w tej sali nie poleci w kosmos, a tym bardziej nie będzie miał szansy zobaczenia naszej floty kosmicznej. Być może nie zobaczymy nawet wiarygodnego modelu kosmicznego statku wojennego. Pierwsze pokolenie oficerów i członków załóg urodzi się dopiero za dwa wieki od tej chwili, a dwieście pięćdziesiąt lat potem ziemska flota spotka się z obcymi najeźdźcami. Na pokładach statków, które wejdą w jej skład, będzie piętnaste pokolenie naszych potomków.

Zgromadzeni pogrążyli się w długim milczeniu. Przed nimi była trudna droga, kończąca się gdzieś w mglistej przyszłości, gdzie oczami wyobraźni mogli zobaczyć tylko strzelające płomienie i lśnienie krwi. Świadomość krótkości ludzkiego życia dręczyła ich jak nigdy dotąd, a w sercach łączyli się z potomkami, by z nimi się zanurzyć w krwi i ogniu w lodowatej otchłani kosmosu, ostatecznym miejscu spotkań dusz wszystkich żołnierzy.


Jak zwykle po powrocie Miao Fuquan zaprosił do siebie Zhang Yuanchao i Yang Jinwena na kielicha. Jego syczuańska kochanka przygotowała wspaniałą ucztę. Kiedy popijali, Zhang Yuanchao poruszył sprawę porannej wyprawy Miao do oddziału Construction Bank po wypłatę gotówki.

– Nie słyszeliście? – powiedział Miao Fuquan. – W bankach ludzie zadeptywali się na śmierć! Przy kasach leżały po trzy warstwy klientów.

– A twoje pieniądze? – zapytał Zhang Yuanchao.

– Udało mi się trochę wyciągnąć. Reszta jest zamrożona. To karygodne!

– Jeden włos, który zgubisz, jest wart więcej, niż my mamy razem – rzekł Zhang Yuanchao.

– W wiadomościach mówili, że kiedy panika trochę opadnie, rząd zacznie stopniowo odmrażać konta – powiedział Yang Jinwen. – Może najpierw tylko częściowo, ale w końcu wszystko wróci do normalności.

– Mam taką nadzieję. – Zhang Yuanchao westchnął. – Rząd popełnił błąd, ogłaszając tak wcześnie stan wojny, bo tym samym wywołał panikę. Teraz każdy myśli tylko o sobie. Ile osób przejmuje się obroną Ziemi za czterysta lat?

– Nie to jest największym problemem – rzekł Yang Jinwen. – Mówiłem już i jeszcze raz powtórzę, że wielkość oszczędności w Chinach jest tykającą bombą. Nie mam racji? Wysokie oszczędności, niskie poczucie bezpieczeństwa socjalnego. Ludzie trzymają oszczędności całego życia w bankach, więc najlżejszy powiew wiatru wywołuje masową histerię.

– A co sądzisz o tej wojennej gospodarce? – zapytał Zhang Yuanchao. – Jak będzie wyglądała?

– To się stało zbyt nagle. Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał pełen obraz tego, co będzie, a jeśli chodzi o nową politykę gospodarczą, to dopiero sporządza się jej zarys. Ale jedno jest pewne: Czekają nas ciężkie czasy.

– Ciężkie czasy, sranie w banię – włączył się Miao Fuquan. – Ludzie w naszym wieku widzieli już różne rzeczy. Spodziewam się, że znowu będzie tak jak w latach sześćdziesiątych.

– Współczuję tylko dzieciom – powiedział Zhang Yuanchao i wychylił kieliszek.

Akurat wtedy sygnał wiadomości przyciągnął ich uwagę do telewizora. Dobrze znany dźwięk w tych czasach, muzyka, która sprawiała, że wszyscy rzucali to, co robili, i zaczynali się wpatrywać w ekrany. Był to specjalny sygnał, zwiastujący wiadomości z ostatniej chwili, które nadawano w tych czasach częściej niż w poprzednich latach. Trzej starzy mężczyźni pamiętali, że przed latami osiemdziesiątymi dwudziestego wieku takie wiadomości często pojawiały się w radiu i telewizji, ale zniknęły w długim okresie dobrobytu i spokoju, który nastąpił potem.

Prezenter zaczął:

Według naszego korespondenta w Sekretariacie ONZ, rzecznik organizacji oświadczył na zakończonej przed chwilą konferencji prasowej, że w najbliższej przyszłości zostanie zwołana specjalna sesja Zgromadzenia Ogólnego w celu omówienia problemu eskapizmu. Współorganizatorami tej sesji będą stali członkowie Rady Obrony Planety, którzy dołożą wszelkich starań, by nakłonić społeczność międzynarodową do osiągnięcia porozumienia w sprawie postaw eskapistycznych i stworzenia odpowiednich przepisów w prawie międzynarodowym.

Przypomnijmy pokrótce, jak doszło do powstania i rozwoju eskapizmu.

Doktryna eskapizmu pojawiła się w związku z kryzysem trisolariańskim. Jej głównym argumentem jest twierdzenie, że skoro rozwój zaawansowanych dziedzin ludzkiej nauki został zahamowany, nie ma sensu planować obrony Ziemi i Układu Słonecznego za cztery i pół wieku. Biorąc pod uwagę stopień, w jakim ludzka technologia może się rozwinąć w ciągu następnych czterystu lat, trzeba uznać, że bardziej realistycznym celem byłoby skonstruowanie statków kosmicznych, które umożliwiłyby małej części ludzkości ucieczkę w przestrzeń kosmiczną i uniknięcie w ten sposób całkowitej zagłady ludzkiej cywilizacji.

Według eskapistów istnieją trzy możliwe cele podróży. Opcja pierwsza: nowy świat, to znaczy poszukiwanie wśród gwiazd świata, na którym ludzkość mogłaby przetrwać. Bez wątpienia jest to dla nich idealne rozwiązanie, ale wymaga statków zdolnych do osiągnięcia niezwykle dużej prędkości, a i tak podróż byłaby bardzo długa. Zważywszy na to, jaki poziom może osiągnąć nasza nauka w okresie kryzysu, należy uznać, że możliwość ta jest nierealna. Opcja druga: cywilizacja na statku kosmicznym, to znaczy wykorzystanie przez uciekinierów statków jako stałej siedziby, w której ludzkość wprawdzie przetrwa, ale będzie w wiecznej podróży. Ta opcja napotyka takie same trudności jak opcja szukania nowego świata, chociaż kładzie większy nacisk na opracowanie technologii umożliwiających stworzenie zamkniętych ekosystemów. Zbudowanie statku wielopokoleniowego z zamkniętą w jego wnętrzu pełną biosferą daleko wykracza poza obecne umiejętności techniczne ludzkości. Opcja trzecia: schronienie tymczasowe. Po zakończeniu przez Trisolarian procesu zasiedlania Układu Słonecznego może dojść do rozmów między nimi i ludźmi, którzy uciekli w kosmos. Skłoniwszy społeczeństwo trisolariańskie do złagodzenia polityki, przebywająca w przestrzeni kosmicznej resztka ludzkości będzie w końcu mogła wrócić do Układu Słonecznego i koegzystować w mniejszej skali z Trisolarianami. Chociaż uważa się, że tymczasowe schronienie jest planem najbardziej realistycznym, jest tu zbyt wiele niewiadomych.

Niedługo po narodzinach eskapizmu środki masowego przekazu na całym świecie doniosły, że Stany Zjednoczone i Rosja, liderzy w technologii kosmicznej, rozpoczęły tajne prace nad planami ucieczki w kosmos. Chociaż rządy obu krajów zaprzeczyły, by istniały takie plany, szum, jaki się podniósł w społeczności międzynarodowej, doprowadził do powstania ruchu na rzecz „technologii uspołecznionej”. Na trzeciej sesji specjalnej ONZ liczna grupa krajów rozwijających się zażądała, by Stany Zjednoczone, Rosja, Japonia, Chiny i Unia Europejska ujawniły i udostępniły za darmo wszystkie zaawansowane technologie, włącznie z kosmiczną, społeczności międzynarodowej, dając wszystkim państwom równe możliwości stawienia czoła kryzysowi trisolariańskiemu. Zwolennicy technologii uspołecznionej powołali się na precedens. Otóż na początku naszego stulecia kilka dużych europejskich firm farmaceutycznych wymuszało od krajów afrykańskich wysokie opłaty licencyjne za produkcję najnowocześniejszych leków na AIDS, grożąc im procesami sądowymi. Zostało to bardzo nagłośnione i pod presją opinii publicznej oraz wskutek szybkiego rozprzestrzeniania się tej choroby w Afryce firmy te zrzekły się patentów na te specyfiki, zanim doszło do procesów. Głęboki kryzys, przed którym stoi teraz Ziemia, oznacza, że udostępnienie technologii jest obowiązkiem, jaki mają wobec całej ludzkości kraje wysoko rozwinięte, obowiązkiem, od którego spełnienia nie mogą się uchylić. Ruch na rzecz uspołecznienia technologii uzyskał jednogłośne poparcie krajów rozwijających się, a nawet niektórych członków Unii Europejskiej, ale wszystkie związane z tym inicjatywy zostały odrzucone na posiedzeniach oenzetowskiej Rady Obrony Planety. Na piątej sesji specjalnej Zgromadzenia Ogólnego ONZ zgłoszona przez Chiny i Rosję propozycja „ograniczonej technologii uspołecznionej”, zgodnie z którą miałaby ona być dostępna dla wszystkich stałych członków ROP, została zawetowana przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Przedstawiciel USA powiedział, że żadna forma technologii uspołecznionej nie jest realna, że jest to naiwny pomysł i że w obecnej sytuacji bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych jest dla rządu jego kraju priorytetem, „od którego ważniejsza jest tylko obrona planety”. Odrzucenie propozycji ograniczonego dostępu do najnowszej technologii wywołało rozdźwięk między potęgami technologicznymi i przyczyniło się do upadku projektu ustanowienia Zjednoczonych Ziemskich Sił Kosmicznych.

Zawód, którego doznał ruch na rzecz technologii uspołecznionej, ma dalekosiężne konsekwencje, a ludzie uświadomili sobie, że nawet w obliczu kryzysu trisolariańskiego jedność rodzaju ludzkiego jest wciąż odległym marzeniem.

Ruch na rzecz technologii uspołecznionej zrodził się z inspiracji eskapistów. Przepaść, jaka powstała między krajami rozwijającymi się i rozwiniętymi oraz między samymi krajami rozwiniętymi, zostanie zasypana dopiero wtedy, kiedy społeczność międzynarodowa osiągnie porozumienie w sprawie eskapizmu. W takim klimacie ma się rozpocząć sesja specjalna ONZ.

– À propos – powiedział Miao Fuquan. – Wiadomość, którą przekazałem wam kilka dni temu przez telefon, jest wiarygodna.

– Jaka wiadomość?

– Fundusz ucieczkowy.

– Wierzysz w to, Lao Miao? Nie wydajesz się łatwowierny – rzekł z dezaprobatą Yang Jinwen.

– Nie, nie – zaprotestował Miao Fuquan, zniżając głos i spoglądając to na jednego, to na drugiego. – Ten młody facet nazywa się Shi Xiaoming. Sprawdziłem różnymi kanałami jego pochodzenie i okazało się, że jego ojciec, Shi Qiang, pracuje w Wydziale Bezpieczeństwa Rady Obrony Planety! Wcześniej był dowódcą miejskiego oddziału antyterrorystycznego, a teraz jest ważną figurą w ROP, odpowiedzialną za walkę z RZT. Mam tutaj numer do jego wydziału. Sam możesz to sprawdzić.

Jego sąsiedzi popatrzyli na siebie nawzajem i Yang Jinwen roześmiał się, biorąc jednocześnie butelkę i nalewając sobie kolejny kieliszek.

– Jeśli nawet to prawda, to co z tego? Kogo obchodzi fundusz ucieczkowy? Nie stać mnie na to.

– Racja. To coś dla was, bogaczy – powiedział niewyraźnie Zhang Yuanchao.

Yang Jinwen nagle się podekscytował.

– A jeśli to prawda, to cały ten kraj jest bandą kretynów! Jeśli ktoś powinien uciec, to śmietanka naszych potomków. Dlaczego, do diabła, miałbyś dawać tę szansę każdemu, kto może zapłacić? Jaki to ma sens?

Miao Fuquan wskazał na niego palcem i wybuchnął śmiechem.

– Dobrze, Yang. Przejdźmy do tego, o co ci naprawdę chodzi. Chcesz, żeby wśród tych, którzy uciekną, byli twoi potomkowie, prawda? Spójrz na swego syna i synową – oboje mają doktoraty. Należą do elity. A więc twoje wnuki i prawnuki najprawdopodobniej też staną się elitą. – Podniósł kieliszek i kiwnął głową. – Ale jeśli o tym pomyśleć, wszyscy powinni być równi, prawda? Nie ma żadnego powodu, żeby elity dostawały darmowy obiad, prawda?

– Co masz na myśli?

– Wszystko ma swoją cenę. To prawo natury. Zapłacę, żeby zapewnić rodzinie Miao przyszłość. To też prawo natury!

– A dlaczego jest to coś, co można kupić? Ucieczka ma zapewnić ludzkiej cywilizacji przetrwanie. Ci, co to zorganizują, będą naturalnie chcieli uratować śmietankę cywilizacji. Wysyłać bandę bogatych gogusiów w kosmos, też mi pomysł! – Prychnął. – Co to da? Tfu!

Z twarzy Miao Fuquana zniknął uśmiech. Miao wycelował gruby palec w Yang Jinwena.

– Zawsze wiedziałem, że traktujesz mnie z góry. Choćbym stał się nie wiadomo jak bogaty, zawsze pozostanę dla ciebie tylko nieokrzesanym dorobkiewiczem. Nie jest tak?

– Za kogo ty się uważasz? – zapytał Yang Jinwen pobudzony alkoholem.

Miao uderzył ręką w stół i wstał.

– Nie mam zamiaru dłużej znosić wylewania na mnie całej twojej żółci. Ja…

Wtedy Zhang Yuanchao walnął w stół trzy razy głośniej, przewracając dwie filiżanki, czym przestraszył kobietę z Syczuanu tak, że aż krzyknęła. Wskazał palcem dwóch pozostałych biesiadników.

– Dobrze. Jesteście elitą i macie forsę. Ja nie należę do tego towarzystwa. Co ja, do diabła, tutaj robię? Jestem biedakiem, więc moi potomkowie zasługują na to, żeby ich wytępić?

Z widocznym trudem powstrzymał się przed wywróceniem kopniakiem stołu, odwrócił się i wypadł jak burza z mieszkania Miao. Yang Jinwen poszedł w jego ślady.


Drugi Burzyciel Ścian włożył ostrożnie do akwarium nowe karasie chińskie. Podobnie jak Evans, lubił samotność, ale potrzebował towarzystwa innych istot niż ludzie. Często mówił do rybek tak, jak do Trisolarian, pragnąc, by te dwie formy życia istniały na Ziemi jak najdłużej.

Akurat wtedy na jego siatkówce pojawił się tekst przesłany przez sofon.

Ostatnio przestudiowałem Opowieść o Trzech Królestwach i przekonałem się, że – jak mówiłeś – podstępy i oszustwa są sztuką, podobnie jak wzór na skórze węża.

– Znowu przywołujesz węża, Panie.

Im piękniejszy jest ten wzór, tym groźniej wąż wygląda. Nie przejmowaliśmy się perspektywą ucieczki ludzi, byleby przestali istnieć w Układzie Słonecznym, ale teraz zmieniliśmy plany i postanowiliśmy zapobiec tej ucieczce. Byłoby bardzo niebezpiecznie pozwolić wrogowi, którego myśli są całkowicie nieprzejrzyste, uciec w kosmos.

– Masz jakiś konkretny plan?

Nasza flota poczyniła właśnie przygotowania do rozmieszczenia się w Układzie Słonecznym. Przy Pasie Kuipera6 rozdzieli się w czterech kierunkach i okrąży ten układ.

– Jeśli ludzkość rzeczywiście zechce uciec, wasza flota przyleci za późno, żebyście mogli jej w tym przeszkodzić.

To prawda i dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Następnym zadaniem RZT jest powstrzymać albo opóźnić ucieczkę ludzi.

Burzyciel Ścian uśmiechnął się.

– Panie, nie musisz się tym martwić. Nigdy nie dojdzie do wielkiej ucieczki ludzkości.

Nawet przy obecnej ograniczonej przestrzeni dla rozwoju nauki i postępu technologicznego ludzie mogą okazać się zdolni do zbudowania statku wielopokoleniowego.

– To nie technologia jest największą przeszkodą w doprowadzeniu do takiej ucieczki.

A zatem są nią spory między państwami? Najbliższa sesja specjalna ONZ może rozwiązać ten problem, a nawet jeśli się to nie uda, kraje rozwinięte mogą pokonać opór krajów rozwijających się i przeforsować swój zamiar.

– Spory między państwami też nie są największą przeszkodą.

A więc co nią jest?

– Spory między ludźmi o to, kto poleci, a kto zostanie.

Nam się wydaje, że to nie jest żaden problem.

– My też najpierw tak myśleliśmy, ale okazuje się, że jest to przeszkoda nie do pokonania.

Możesz to wyjaśnić?

– Może znasz historię ludzkości, ale prawdopodobnie trudno będzie ci to zrozumieć. Kwestia tego, kto poleci, a kto zostanie, wiąże się ze sprawą podstawowych ludzkich wartości, które w przeszłości sprzyjały postępowi, ale w obliczu największej katastrofy są pułapką, wilczym dołem. Większość ludzi nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, jak głęboki jest ten dół. Panie, proszę, uwierz mi. Z tej pułapki nie wyjdzie żaden człowiek.


– Wujku Zhang, nie musisz podejmować decyzji już w tej chwili. Zadałeś wszystkie niezbędne pytania, a w końcu suma jest niemała – powiedział Shi Xiaoming z miną, która była obrazem spokoju.

– Nie o to chodzi. Czy ten plan jest realny? W telewizji…

– Nie wierz we wszystko, co mówią w telewizji. Dwa tygodnie temu rzecznik rządu powiedział, że zamrożenie kont jest niemożliwe, i popatrz, co się stało… Pomyśl rozsądnie. Jesteś zwykłym człowiekiem, a troszczysz się o zachowanie swego rodu. A prezydent i premier? Czy oni nie będą się troszczyli o przetrwanie narodu? A ONZ o przetrwanie rodzaju ludzkiego? Ta sesja specjalna ONZ jest w rzeczywistości międzynarodową, wspólną próbą stworzenia planu ucieczki ludzkości.

Lao Zhang powoli skinął głową.

– Rzeczywiście, kiedy się o tym pomyśli, wydaje się, że tak jest. Ale nadal mam wrażenie, że do ucieczki daleka droga. Naprawdę powinienem się o to martwić?

– Nie rozumiesz, wujku Zhang. Do ucieczki wcale nie jest tak daleko. Myślisz, że statki ewakuacyjne wystartują za trzysta czy czterysta lat? Gdyby tak miało być, flota trisolariańska mogłaby je łatwo przechwycić.

– No to kiedy odlecą?

– Niedługo będziesz miał wnuka, prawda?

– Tak.

– On zobaczy, jak te statki odlatują.

– Będzie na jednym z nich?

– Nie, to niemożliwe. Ale może się tam znaleźć jego wnuk.

– To będzie… – Zhang obliczył w pamięci – za jakieś siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat.

– Jeszcze później. W czasie wojny rząd wzmocni kontrolę urodzeń, a istotnym elementem tej polityki będzie pilnowanie, by ludzie mieli dzieci jak najpóźniej. Różnica międzypokoleniowa będzie wynosiła czterdzieści lat. W związku z tym te statki odlecą dopiero za około sto dwadzieścia lat.

– To i tak całkiem szybko. Da się je zbudować do tego czasu?

– Wujku Zhang, pomyśl, co było sto dwadzieścia lat temu. Wciąż panowała dynastia Qing! Podróż z Hangzhou do Pekinu trwała ponad miesiąc i cesarz przez wiele dni siedział w lektyce, żeby się dostać do swego letniego kurortu. Teraz lot z Ziemi na księżyc trwa niecałe trzy dni. Technologia szybko się rozwija, co znaczy, że tempo rozwoju stale rośnie. Jeśli dodasz do tego fakt, że świat wkłada całą energię w rozwój technologii kosmicznej, to nie ulega wątpliwości, że statki kosmiczne zostaną zbudowane za sto dwadzieścia lat.

– Czy podróże kosmiczne nie są niezwykle niebezpieczne?

– Owszem, są, ale czy życie na Ziemi też nie będzie niebezpieczne? Popatrz, jak wszystko zmienia się już teraz. Gospodarka naszego kraju nastawiona jest głównie na stworzenie floty kosmicznej, co nie jest przedsięwzięciem komercyjnym i nie przyniesie ani fena dochodu. Życie ludzi tylko się pogorszy. Dodaj do tego wielkość naszej populacji, a przekonasz się, że problemem stanie się po prostu zdobycie dostatecznej ilości pożywienia. Spójrz też na sytuację międzynarodową. Kraje rozwijające się nie mają możliwości zapewnienia ucieczki swoim obywatelom, a kraje rozwinięte odmówiły im udostępnienia swojej technologii. Ale te biedniejsze i mniejsze się nie poddadzą. Czy nie grożą, że wycofają się z traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej? W przyszłości mogą podjąć bardziej ekstremalne działania. Kto wie, może za sto dwadzieścia lat, jeszcze przed przybyciem floty obcych, świat pogrąży się w ogniu wojny! Kto wie, jakie życie czeka pokolenie twojego wnuka. Poza tym statki ewakuacyjne nie będą takie, jak sobie wyobrażasz. Porównywanie ich ze statkiem kosmicznym Shenzhou i Międzynarodową Stacją Kosmiczną jest śmieszne. Te statki będą ogromne, każdy wielkości małego miasta, do tego z kompletnym ekosystemem. Zupełnie jak Ziemia w miniaturze. I, co najważniejsze, będzie hibernacja. Już teraz potrafimy to robić. Ich pasażerowie spędzą większość czasu w stanie hibernacji, kiedy wiek wydaje się jednym dniem, aż dolecą do nowego świata albo dostaną zgodę Trisolarian na powrót do Układu Słonecznego. Wtedy się obudzą. Czy to nie lepsze niż cierpienie na Ziemi?

Zhang Yuanchao przemyślał to w milczeniu.

– Oczywiście, żeby być całkowicie szczerym wobec ciebie – ciągnął Shi Xiaoming – muszę powiedzieć, że podróż kosmiczna jest faktycznie niebezpieczna. Nikt nie wie, jakie niebezpieczeństwa można napotkać w przestrzeni. Wiem, że robisz to głównie po to, by przetrwał ród Zhangów, ale nie martw się…

Zhang spojrzał na niego, jakby go ukłuto.

– Jak wy, młodzi, możecie mówić takie rzeczy? Dlaczego miałbym się nie martwić?

– Pozwól mi skończyć, wujku Zhang. Nie to miałem na myśli. Chodzi mi o to, że nawet jeśli nie planujesz wysłać swoich potomków w kosmos statkiem ewakuacyjnym, to i tak warto wykupić udział w tym funduszu, bo jest gwarantowany. Kiedy udziały pojawią się w sprzedaży publicznej, cena poszybuje w górę. Wiesz, że jest mnóstwo bogatych ludzi, możliwości inwestowania niewiele, a trzymanie pieniędzy w skarpetce niezgodne z prawem. Poza tym im więcej masz pieniędzy, tym bardziej zależy ci na przetrwaniu rodu, zgadza się?

– Tak. Wiem o tym.

– Wujku Zhang, jestem wobec ciebie całkowicie szczery. Fundusz ewakuacyjny jest dopiero w fazie wstępnej i zatrudnia niewielu sprzedawców. Nie było mi łatwo dostać się do ich grona. W każdym razie zadzwoń do mnie, kiedy to przemyślisz, a ja pomogę ci wypełnić papiery.

Kiedy Shi Xiaoming wyszedł, Lao Zhang stanął na balkonie, spojrzał na niebo, nieco zamglone nad łuną świateł miasta, i mruknął do siebie:

– Moje drogie wnuczki, czy dziadek rzeczywiście wyśle was gdzieś, gdzie noc trwa wiecznie?


Kiedy król Wen z dynastii Zhou znowu postawił nogę na spustoszonym świecie Trzech ciał, świeciło nad nim małe słońce. Chociaż nie dawało dużo ciepła, całkiem jasno oświetlało pustkowie. Na pustkowiu nie było nic.

– Jest tu ktoś? Ktokolwiek?

Jego oczy rozbłysły, gdy ujrzał na horyzoncie kogoś galopującego na koniu. Rozpoznawszy w jeźdźcu Newtona, pobiegł ku niemu, machając szaleńczo rękami. Newton wkrótce zrównał się z nim, ściągnął rumakowi cugle i po zejściu z siodła pospiesznie poprawił perukę.

– Po co krzyczysz? Kto wznowił tę przeklętą grę?

Król Wen nie odpowiedział na pytanie, tylko ujął go za rękę i rzekł z przejęciem:

– Towarzyszu, mój towarzyszu, wysłuchaj mnie. Pan nas nie opuścił, a raczej opuścił nas z pewnego powodu i będzie nas potrzebował w przyszłości. On…

– Wiem o tym – przerwał Newton, niecierpliwie odtrącając rękę króla Wena. – Mnie też sofony przysłały wiadomość.

– A więc znaczy to, że Pan wysłał ją w tym samym czasie do wielu z nas. Wspaniale. Kontakt organizacji z Panem już nigdy nie zostanie przez nikogo zmonopolizowany.

– Organizacja nadal istnieje? – Newton otarł chusteczką pot z czoła.

– Oczywiście. Po globalnym uderzeniu redempcjoniści ponieśli całkowitą klęskę, a ocalali oderwali się i przekształcili w niezależne ugrupowanie. W organizacji zostali tylko adwentyści.

– A zatem to uderzenie oczyściło organizację. To dobrze.

– Skoro jesteś tutaj, musisz być adwentystą. Ale zdaje się, że nie masz z nikim kontaktu. Jesteś sam?

– Mam kontakt tylko z jednym towarzyszem, ale nie powiedział mi o istnieniu tej strony. Ledwie uszedłem z życiem z tego globalnego uderzenia.

– W erze Qin Shihuanga dowiodłeś, że masz znakomity instynkt samozachowawczy.

Newton rozejrzał się wokół.

– To bezpieczne miejsce?

– Oczywiście. Jesteśmy na samym dole wielopoziomowego labiryntu i odkrycie tego miejsca jest praktycznie niemożliwe. Nikt, komu uda się tu wedrzeć, nie będzie w stanie wyśledzić adresów użytkowników. Po uderzeniu organizacja rozdzieliła ze względów bezpieczeństwa wszystkie odgałęzienia, ograniczając do minimum wzajemne kontakty. Potrzebujemy miejsca do spotkań i obszaru buforowego dla nowych członków. Jest tu bezpieczniej niż w świecie realnym.

– Zauważyłeś, że w świecie rzeczywistym znacznie osłabły ataki na organizację?

– Oni są przebiegli. Wiedzą, że organizacja jest jedynym środkiem uzyskiwania informacji o Panu i że tylko przez nią mogą położyć łapy na technologii, którą Pan nam przekazuje, chociaż szanse, że tak się stanie, są minimalne. To powód, dla którego pozwolą jej w pewnym stopniu istnieć, ale sądzę, że pożałują tego.

– Pan nie jest taki sprytny. Nawet nie pojmuje, czym jest przebiegłość.

– A więc potrzebuje nas. Istnienie organizacji jest dla niego ważne i wszyscy towarzysze powinni się jak najszybciej o tym dowiedzieć.

Newton dosiadł konia.

– Dobrze. Muszę jechać. Zostanę dłużej, kiedy się upewnię, że jest tu bezpiecznie.

– Gwarantuję ci, że to absolutnie bezpieczne miejsce.

– Jeśli to prawda, następnym razem zbierze się tu więcej towarzyszy. Żegnaj.

Powiedziawszy to, Newton popędził konia i pogalopował w dal. Kiedy zatarły się ślady kopyt jego wierzchowca, małe słońce stało się spadającą gwiazdą i świat ogarnęła ciemność.


Luo Ji leżał bezwładnie na łóżku, przyglądając się zamglonymi jeszcze od snu oczami, jak po wzięciu prysznica kobieta się ubiera. Słońce, które było już wysoko na niebie, przenikało przez zasłony i ukazywało jej pełną gracji sylwetkę jak w scenie z czarno-białego filmu, którego tytuł zapomniał. Ale tym, co powinien teraz pamiętać, było jej nazwisko. Jakże się ona nazywała? Jeśli Zhang, to powinna to być Zhang Shan. A może Chen? Wobec tego Chen Jingjing… nie, to były poprzednie kobiety. Przyszło mu do głowy, żeby zerknąć do telefonu, ale znajdował się on w kieszeni, a ubranie leżało na dywanie. Poza tym znali się od niedawna i jeszcze nie wprowadził jej numeru do telefonu. Teraz ważne było, by nie stało się tak jak wtedy, kiedy zapytał wprost o nazwisko – miało to katastrofalne konsekwencje. Odwrócił więc wzrok na telewizor, który włączyła i ściszyła. Na ekranie siedziała wokół okrągłego stołu Rada Bezpieczeństwa ONZ – zaraz, to nie była już Rada Bezpieczeństwa, ale nie pamiętał nowej nazwy tego ciała. Był naprawdę oszołomiony.

– Podkręć dźwięk – powiedział. Bez czułych słówek jego głos brzmiał chłodno, ale teraz nie dbał o to.

– Wydajesz się naprawdę zainteresowany.

Usiadła i czesała włosy, ale nie podgłośniła telewizora. Luo Ji sięgnął na szafkę nocną, wziął zapalniczkę i papierosa, po czym zapalił go, wysuwając bose stopy z ręcznika i przebierając z zadowoleniem dużymi palcami.

– Powinieneś się sobie przyjrzeć. I ty nazywasz siebie naukowcem?

Patrzyła na jego palce w lustrze.

– Młodym naukowcem – poprawił ją – z niewieloma osiągnięciami. Ale to dlatego, że się nie przykładam. W rzeczywistości mam mnóstwo świetnych pomysłów. Czasami po chwili namysłu dochodzę do tego, nad czym inni mogliby pracować całe życie… możesz mi wierzyć albo nie, ale raz stałem się niemal sławny.

– Z powodu tych materiałów o subkulturze?

– Nie. To było coś zupełnie innego, nad czym pracowałem w tym samym czasie. Stworzyłem socjologię kosmiczną.

– Co?

– Socjologię kosmitów.

Zachichotała, potem odrzuciła grzebień na bok i zaczęła nakładać makijaż.

– Nie wiesz, że w kręgach akademickich istnieje skłonność do kreowania celebrytów? Mogłem zostać gwiazdą.

– Badaczy kosmitów jest teraz na pęczki.

– Dopiero odkąd wypłynęło to nowe gówno – rzekł Luo Ji, wskazując wyciszony telewizor, który wciąż pokazywał duży stół i siedzące wokół niego osoby. Ten przekaz był strasznie długi. Czyżby to była transmisja na żywo? – Akademicy nie badali obcych z kosmosu. Przeszukiwali sterty starych papierów i w ten sposób stawali się celebrytami. Ale później społeczeństwo znudziło się kulturalną nekrofilią starej ekipy i wtedy pojawiłem się ja. – Wyciągnął gołe ramiona w stronę sufitu. – Socjologia kosmiczna, obcy, mnóstwo rodzajów obcych. Więcej niż ludzi na Ziemi, dziesiątki miliardów! Producent programu telewizyjnego Sala wykładowa rozmawiał ze mną o zrobieniu cyklu, ale potem zdarzyło się to wszystko i… – Zakreślił palcem koło i westchnął.

Nie słuchała go zbyt uważnie, czytała tekst na ekranie: „W sprawie eskapizmu zastrzegamy sobie wszystkie możliwe podejścia…”.

– Co to znaczy?

– Kto przemawia?

– Chyba Karnoff.

– Mówi, że eskapizm trzeba traktować tak samo surowo jak RZT i że na każdego, kto buduje arkę Noego, trzeba wystrzelić pocisk kierowany.

– Trochę za ostro.

– Nie – powiedział z mocą. – To najmądrzejsza strategia. Wyszedłem z tym już dawno temu. I nawet jeśli do tego nie dojdzie, i tak nikt stąd nie odleci. Czytałaś książkę Lianga Xiaoshenga pod tytułem Latające miasto?

– Nie. Dość stara, prawda?

– Tak. Przeczytałem ją, kiedy byłem dzieckiem. Szanghaj ma się zapaść do oceanu. Grupa ludzi chodzi od domu do domu, zabiera ludziom kamizelki ratunkowe, a potem wszystkie niszczy, tylko po to, by mieć pewność, że skoro nie wszyscy mogą przeżyć ten kataklizm, nie przeżyje nikt. Szczególnie utkwiła mi w pamięci mała dziewczynka, która zaprowadziła tę grupę pod drzwi pewnego domu i krzyknęła: „Oni wciąż jedną mają!”.

– Należysz do tych dupków, którzy zawsze traktują społeczeństwo jak śmieci.

– Bzdura. Podstawowym aksjomatem ekonomii jest merkantylny instynkt człowieka. Bez tego założenia upadłaby cała ta dziedzina. Na razie nie ma w socjologii żadnego podstawowego aksjomatu, ale może byłby on jeszcze bardziej ponury. Prawda zawsze jest niemiła. W przestrzeń kosmiczną mogłaby odlecieć mała liczba ludzi, ale gdybyśmy wiedzieli, że do tego dojdzie, to po co było nam się trudzić?

– Trudzić czym?

– Po co był nam renesans? Po co Wielka Karta Swobód? Po co rewolucja francuska? Gdyby ludzkość pozostała podzielona na klasy trzymane w tym układzie żelazną ręką prawa, to gdy nadszedłby na to czas, odlecieliby ci, którzy potrzebowaliby odlecieć, a zostaliby ci, którzy musieliby zostać. Gdyby stało się to w czasach dynastii Ming albo Qing, oczywiście ja też bym odleciał, a ty byś została. Ale teraz nie jest to możliwe.

– Nie miałabym nic przeciw temu, żebyś wyniósł się od razu.

I była to prawda. Doszli do punktu, w którym rozstanie się odbywa się niejako za obopólną zgodą. Ten optymalny moment udawało mu się osiągnąć ze wszystkimi poprzednimi kochankami, nigdy nie zrobił tego zbyt wcześnie ani za późno. Tym razem był szczególnie zadowolony z panowania nad tempem, w jakim to przebiegało. Znał ją zaledwie od tygodnia, a rozstanie przebiegało gładko, równie elegancko jak oddzielenie się pojazdu kosmicznego od rakiety nośnej.

Wrócił do wcześniejszego tematu:

– Stworzenie socjologii kosmicznej to nie był mój pomysł. Wiesz czyj? Jesteś jedyną osobą, której zamierzam o tym powiedzieć, więc się nie bój.

– Jak chcesz. Z wyjątkiem jednej rzeczy i tak nie wierzę w to, co mówisz.

– Eee… zapomnijmy o tym. Jakiej rzeczy?

– Rusz się wreszcie. Jestem głodna.

Podniosła jego ubranie z dywanu i rzuciła na łóżko.

Śniadanie zjedli w głównej restauracji hotelu. Większość osób zajmujących stoliki wokół nich miała poważne miny i chwilami dobiegały do nich strzępy rozmów. Luo nie chciał tego słuchać, ale był jak świeczka zapalona letnim wieczorem. Słowa tłoczyły się wokół niego niczym owady wokół płomienia i wpadały mu do głowy: eskapizm, technologia uspołeczniona, RZT, przejście do gospodarki wojennej, baza na równiku, poprawka do karty, ROP, perymetr ostrzegania i obrony blisko Ziemi, niezależny tryb zintegrowany…

– Nasz wiek zrobił się naprawdę nudny, nie uważasz? – rzekł Luo Ji. Przestał kroić jajko i odłożył widelec.

Kiwnęła głową.

– Zgadzam się z tobą. Widziałam wczoraj naprawdę kretyński teleturniej. Ręce na przyciskach. – Naśladując gospodarza programu, wymierzyła w Luo Ji widelec. – Sto dwadzieścia lat przed dniem zagłady będzie żyło wasze trzynaste pokolenie. Tak czy nie?

Luo Ji znowu podniósł widelec i potrząsnął głową.

– Nie będzie żadnego mojego pokolenia. – Złożył ręce jak do modlitwy. – Mój ród przestanie istnieć w chwili mojej śmierci.

Prychnęła lekceważąco.

– Pytałeś mnie, w który z twoich tekstów wierzę. W ten. Mówiłeś to już wcześniej. Taką jesteś osobą.

A więc dlatego go rzucała? Nie chciał o to pytać z obawy, że skomplikuje to sprawę, ale wydawało się, że czytała w jego myślach, bo powiedziała:

– Ja też taka jestem. To naprawdę irytujące widzieć pewne swoje cechy u innych.

– Zwłaszcza u osoby płci przeciwnej – powiedział Luo Ji, kiwając głową.

– Ale jeśli musisz to usprawiedliwić, jest to bardzo odpowiedzialne zachowanie.

– Jakie zachowanie? Nieposiadanie dzieci? Oczywiście, że tak. – Luo wskazał widelcem ludzi wokół rozmawiających o transformacji gospodarczej. – Wiesz, jakie życie będą wiedli ich potomkowie? Będą całymi dniami tyrać w zakładach produkujących statki kosmiczne, a potem stać z burczeniem w brzuchach w kolejkach do stołówek, czekając na porcję owsianki… a kiedy się zestarzeją, usłyszą: „Wuj Sam cię potrzebuje”, nie, to będzie „Ziemia cię potrzebuje”, i ruszą szukać chwały w armii.

– Pokolenie czasu zagłady będzie miało lepiej.

– Przejdzie na emeryturę, by oglądać zagładę. Jakie to żałosne. A poza tym już dziadkowie tego ostatniego pokolenia mogą nie mieć dostatecznie dużo jedzenia. Ale nie nastanie nawet taka przyszłość. Pomyśl tylko, jacy uparci są ludzie. Założę się, że będą stawiać opór do końca, i prawdziwą zagadką jest to, jak wreszcie umrą.

Po śniadaniu opuścili hotel i znaleźli się w ciepłych objęciach słońca. W powietrzu czuć było odurzającą słodycz.

– Muszę się nauczyć żyć. Jeśli mi się to nie uda, będzie mi cholernie wstyd – rzekł Luo Ji, patrząc na przejeżdżające samochody.

– Żadne z nas dwojga się tego nie uczy – powiedziała, szukając wzrokiem taksówki.

– No to… – Luo Ji spojrzał na nią pytająco. Najwyraźniej nie będzie musiał zapamiętywać jej nazwiska.

– Żegnaj. – Skinęła głową, a potem podali sobie ręce i wymienili szybkie pocałunki.

– Może się jeszcze spotkamy.

Zaledwie to powiedział, a już tego pożałował. Do tego momentu wszystko dobrze się układało, po co więc ryzykować kłopoty? Ale niepotrzebnie się martwił.

– Wątpię.

Mówiąc to, szybko się odwróciła i zarzuciła torebkę na ramię z takim zamachem, że ta aż śmignęła w powietrzu. Luo Ji często potem przypominał sobie ten szczegół, starając się rozgryźć, czy zrobiła to celowo, czy nie. Była to torebka od Louisa Vuittona i wiele razy wcześniej widział, jak nią wywijała, ale tym razem machnęła mu nią prosto w twarz. Zrobił krok do tyłu, by uniknąć uderzenia, potknął się o hydrant i przewrócił na plecy.

Ten upadek uratował mu życie.

Tymczasem na ulicy przed nimi rozegrała się taka oto scena: dwa samochody zderzyły się czołowo, ale zanim umilkł huk, jadące za nimi polo gwałtownie skręciło, by uniknąć kolizji, i potoczyło się w stronę, gdzie oboje stali. Upadek Luo Ji okazał się skutecznym unikiem. Tylko przedni zderzak otarł się o jego stopę, tę wciąż uniesioną, obracając jego ciało o dziewięćdziesiąt stopni, tak że Luo Ji znalazł się twarzą do tyłu samochodu. Nie słyszał głuchego odgłosu drugiego uderzenia, ale potem zobaczył, jak ciało kobiety, z którą spędził noc, wznosi się nad dach samochodu i spada za nim na jezdnię jak pozbawiona kości szmaciana lalka. Kiedy się toczyło, ślady krwi, które zostawiało na ziemi, wydawały się coś znaczyć. Patrząc na ten krwawy symbol, Luo Ji przypomniał sobie w końcu jej nazwisko.


Synowa Zhang Yuanchao miała wkrótce rodzić. Przeniesiono ją do sali porodowej, a reszta rodziny zebrała się w poczekalni, gdzie w telewizorze pokazywano informacje o stanie matki i dziecka. To wszystko stwarzało uczucie ciepła i przytulności, którego nie doznał nigdy wcześniej, bo w epoce pogłębiającego się kryzysu utrzymujący się jeszcze tu i ówdzie klimat życzliwości minionego złotego wieku coraz bardziej się pogarszał.

Do poczekalni wszedł Yang Jinwen. Zhang Yuanchao pomyślał, że sąsiad skorzystał z tej okazji, by naprawić ich wzajemne stosunki, ale wyraz twarzy Yang Jinwena wskazał mu, że jest w błędzie. Nawet się nie przywitawszy, Yang Jinwen wyciągnął go z poczekalni na korytarz.

– Naprawdę kupiłeś akcje tego funduszu ucieczkowego? – zapytał.

Zhang Yuanchao zignorował to pytanie i odwrócił się, by odejść, jakby chciał w ten sposób powiedzieć: „Nie twój interes”.

– Spójrz na to – powiedział Yang Jinwen, podając mu gazetę. – Dzisiejsza.

Zhangowi natychmiast rzucił się w oczy tytuł pierwszego artykułu:

NA SPECJALNEJ SESJI ONZ PODEJMUJE REZOLUCJĘ NR 117:

ESKAPIZM UZNANY ZA NIELEGALNY

Zhang Yuanchao przeczytał uważnie początek artykułu:

Specjalna sesja Organizacji Narodów Zjednoczonych przyjęła przytłaczającą większością głosów rezolucję, w której oświadcza, że eskapizm jest pogwałceniem prawa międzynarodowego. Rezolucja potępia w mocnych słowach podział i zamieszanie, jakie eskapizm stworzył w ludzkiej społeczności, oraz stwierdza, że w oczach prawa międzynarodowego jest on zbrodnią przeciw ludzkości. W rezolucji wzywa się kraje członkowskie do jak najszybszego ustanowienia zapisów, które położą kres eskapizmowi.

Przedstawiciel Chin ponownie przedłożył w wygłoszonym na sesji oświadczeniu stanowisko swojego rządu wobec eskapizmu i powiedział, że jego kraj stanowczo popiera rezolucję ONZ nr 117. Przekazał też zobowiązanie chińskich władz do podjęcia natychmiastowych działań w celu poprawy ustawodawstwa i poczynienia skutecznych kroków dla zahamowania eskapizmu. Na zakończenie stwierdził: „W tych kryzysowych czasach musimy pielęgnować jedność i solidarność społeczności międzynarodowej i podtrzymywać uznaną przez tę społeczność zasadę, że wszyscy ludzie mają równe prawo do przetrwania. Ziemia jest wspólnym domem całej ludzkości i nie wolno nam jej porzucać”.

– Dlaczego… dlaczego to robią? – wyjąkał.

– Czy to nie oczywiste? Zastanów się nad tym chwilę, a uświadomisz sobie, że ucieczka w kosmos nigdy nie mogłaby dojść do skutku. Przede wszystkim należałoby ustalić, kto odleci, a kto będzie musiał zostać. To nie jest zwykła nierówność. To sprawa życia i śmierci i jeśli niektórzy będą musieli zostać na Ziemi, to bez względu na to, kto poleci – elity, bogaci czy zwykli ludzie – będzie to oznaczało upadek podstawowego systemu wartości i koniec etyki. Prawa człowieka i równość są głęboko zakorzenione. Nierówność szans na przeżycie jest najgorszym rodzajem nierówności, więc ludzie i kraje zmuszeni do pozostania nigdy nie będą spokojnie czekali na śmierć, podczas gdy inni będą mogli tego uniknąć. Konfrontacje między tymi dwiema stronami będą się nasilały, aż na świecie zapanuje chaos, a wtedy i tak nikt stąd nie odleci! Rezolucja ONZ jest bardzo mądra. Ile na to wydałeś, Lao Zhang?

Zhang Yuanchao gorączkowo sięgnął do kieszeni po telefon. Wybrał numer Shi Xiaominga, ale użytkownik był nieosiągalny. Zhang zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Wydał 400 tysięcy juanów7.

– Wezwij policję! Shi nie wie o jednym – Lao Miao złożył wizytę w jednostce, w której pracuje jego tatuś. Ten kanciarz się z tego nie wywinie.

Zhang Yuanchao siedział na podłodze i tylko potrząsał głową.

– Pewnie, możemy go znaleźć, ale pieniądze zniknęły już dawno temu – rzekł z westchnieniem. – Co ja powiem mojej rodzinie?

Dobiegł do nich płacz, a potem pielęgniarka krzyknęła:

– Numer dziewiętnaście! To chłopiec!

Zhang Yuanchao pobiegł do poczekalni, jakby nagle wszystko inne przestało się liczyć.

Podczas tych trzydziestu minut, kiedy tam czekał, na świat przyszło dziesięć tysięcy dzieci, dzieci, których połączony płacz tworzył olbrzymi chór. Złoty wiek, okres, który zaczął się w latach osiemdziesiątych i skończył kryzysem, odszedł w przeszłość. Przyszłość miała być ciężka dla ludzkości.


Luo Ji wiedział tylko tyle, że jest zamknięty w małym piwnicznym pomieszczeniu. Piwnica znajdowała się głęboko. Wcześniej czuł, że winda (jedna z tych starych z ręcznie przesuwaną dźwignią) zjeżdża, a mechanizm potwierdzał jego doznania. Liczył do tyłu i doszedł do minus dziesięciu. Dziesięć pięter pod ziemią! Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. Podwójne łóżko, proste wyposażenie i stare drewniane biurko nadawały mu wygląd wartowni, nie celi więziennej. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nikt tam nie przebywał i chociaż pościel była świeża, meble pokrywał kurz i unosił się z nich zapach wilgoci i stęchlizny.

Otworzyły się drzwi i wszedł krępy mężczyzna w średnim wieku. Kiwnął ze znużeniem głową Luo Ji.

– Doktorze Luo, mam dotrzymać panu towarzystwa, ale ponieważ dopiero pan tu przybył, nie przypuszczam, że zaczął pan już wdrapywać się na ściany.

„Przybył”. Ten zwrot go rozdrażnił – z pewnością „został zwieziony” byłoby bliższym prawdy określeniem tego, co się stało. Zamarło mu serce. Wydawało się, że jego domysł się potwierdził – chociaż ludzie, którzy go tu sprowadzili, byli uprzejmi, nie ulegało wątpliwości, że został aresztowany.

– Jest pan policjantem?

Mężczyzna kiwnął głową.

– Kiedyś byłem. Nazywam się Shi Qiang. – Usiadł na łóżku i wyjął paczkę papierosów. „Nie ma szans, żeby dym wyleciał z tego zamkniętego pomieszczenia” – pomyślał Luo Ji, ale nie śmiał nic powiedzieć. Jakby czytając w jego myślach, Shi Qiang rozejrzał się i rzekł: – Powinien tu być wentylator.

Potem pociągnął za sznurek przy drzwiach i rozległ się warkot wiatraczka. Luo Ji zauważył leżący w kącie, pokryty kurzem, przestarzały telefon z tarczą. Shi Qiang poczęstował go papierosem, którego Luo po chwili wahania przyjął.

Kiedy zapalili, Shi Qiang powiedział:

– Jest jeszcze wcześnie. Może pogadamy?

– Pytaj pan – odparł Luo Ji ze zwieszoną głową, wypuszczając obłok dymu.

– O co? – rzekł Shi Qiang, patrząc na niego ze zdumieniem.

Luo Ji zeskoczył z łóżka i odrzucił papierosa.

– Jak możecie mnie podejrzewać? Przecież musicie wiedzieć, że był to nieszczęśliwy wypadek! Te dwa samochody się zderzyły, a potem ten, który był za nimi, walnął ją, kiedy jego kierowca chciał uniknąć karambolu. To jasne jak słońce.

Rozłożył ręce, bo zabrakło mu słów.

Shi Qiang podniósł głowę i przyjrzał się mu, a jego wzrok stał się nagle czujny, jakby za uśmiechem, który łagodził wyraz jego twarzy, skrywała się wyostrzona wieloletnią praktyką złośliwość.

– To pan to powiedział, nie ja. Moi przełożeni nie chcą, żebym udzielał panu informacji, a zresztą i tak nic więcej nie wiem. I pomyśleć, że martwiłem się, że nie będziemy mieli o czym rozmawiać. Niech pan siada.

Luo Ji nie usiadł. Utkwił wzrok w twarzy Shi Qianga i ciągnął:

– Znałem ją dopiero od tygodnia. Poznaliśmy się w barze koło uniwersytetu i kiedy zdarzył się ten wypadek, nie mogłem sobie nawet przypomnieć jej nazwiska. Niech mi pan powie: Co mogło być między nami, żeby skierować wasze myśli na takie tory?

– Nie mógł pan nawet przypomnieć sobie jej nazwiska? Nic dziwnego, że w ogóle pana nie obeszło to, że zginęła. Jest pan taki sam jak inny znany mi geniusz. – Zachichotał. – Wspaniałe życie doktora Luo – za każdym razem kiedy się odwrócisz, poznaje nową kobietę. I to jaką!

– To przestępstwo?

– Oczywiście, że nie. Po prostu zazdroszczę panu. W swojej pracy mam jedną zasadę: nigdy nie wydawaj ocen moralnych. Faceci, z którymi mam do czynienia, to niezłe gagatki. Podchodzę do takiego i mówię: „Popatrz, co zrobiłeś! Pomyśl o swoich rodzicach, o społeczeństwie…” i tak dalej. Równie dobrze mógłbym ich bić po twarzy.

– Wolałbym porozmawiać o niej, funkcjonariuszu Shi. Naprawdę wierzycie, że ją zabiłem?

– Niech pan na siebie popatrzy. Mówi pan nawet, że mógł ją pan zabić. A przecież tylko tak sobie gadamy. Co się pan tak spieszy? Jest pan w tym nowicjuszem, to przynajmniej jest jasne.

Luo Ji gapił się na Shi Qianga i przez chwilę słychać było tylko szum wentylatora. Potem zachichotał i podniósł papierosa.

– Luo, człowieku – powiedział Shi Qiang. – Luo, mój chłopcze. Zetknęło nas przeznaczenie. W szesnastu ze spraw, którymi się zajmowałem, zapadł wyrok śmierci. Osobiście poprowadziłem na egzekucję dziewięciu skazanych.

Luo Ji podał Shi Qiangowi papierosa.

– Nie zamierzam pozwolić się poprowadzić panu na egzekucję. A więc może będzie pan tak uprzejmy i powiadomi mojego adwokata.

– Świetnie, mój chłopcze – powiedział Shi Qiang, klepiąc Luo Ji po ramieniu. – Stanowczość jest cechą, którą podziwiam. – Potem przysunął się do niego bliżej i rzekł przez obłok dymu: – Człowiekowi mogą się przytrafić różne rzeczy, ale to, co przydarzyło się panu, to naprawdę… – Zawiesił głos. – W rzeczywistości mam panu pomóc. Zna pan ten dowcip? W drodze na egzekucję skazaniec narzeka, że zanosi się na to, że będzie padać, a kat na to: „I czym się martwisz? Przecież to my będziemy musieli wracać w deszczu!”. To postawa, jaką pan i ja powinniśmy przyjąć wobec tego, co będzie. No dobrze. Mamy jeszcze trochę czasu, zanim ruszymy. Może się pan zdrzemnąć.

– Zanim ruszymy? – Luo Ji ponownie utkwił wzrok w Shi Qiangu.

Rozległo się pukanie do drzwi, a potem do pokoju wszedł młody mężczyzna o bystrych oczach i postawił na podłodze walizkę.

– Kapitanie Shi, sprawy posunęły się naprzód. Wychodzimy.


Zhang Beihai delikatnie otworzył drzwi do szpitalnego pokoju. Jego ojciec, pół siedząc, pół leżąc na poduszce, wyglądał lepiej, niż można było się spodziewać. Złote promienie zachodzącego słońca, które wpadały przez okno, przydawały jego twarzy nieco rumieńca i sprawiały, że nie wyglądał na umierającego. Zhang Beihai powiesił kapelusz na wieszaku obok drzwi i usiadł przy łóżku ojca. Nie pytał o jego stan, ponieważ stary żołnierz odpowiedziałby szczerze, a Beihai nie chciał szczerej odpowiedzi.

– Tato, dostałem przydział do sił kosmicznych.

Ojciec kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Dla nich obu milczenie było bardziej wymowne niż słowa. Kiedy Beihai dorastał, ojciec wychowywał go, raczej milcząc niż mówiąc, a słowa były tylko znakami przestankowymi między okresami milczenia. To jego małomówny ojciec zrobił z niego człowieka, jakim był teraz.

– Tak jak przypuszczałeś, flotę kosmiczną tworzy się na wzór marynarki. Naczelne dowództwo uważa, że wojna w przestrzeni kosmicznej będzie najbardziej zbliżona w formie i teorii do walk na morzu.

Ojciec kiwnął głową i powiedział:

– Bardzo dobrze.

– No więc co powinienem zrobić?

„W końcu zapytałem cię o to, tato – pomyślał Zhang Beihai. – Postawiłem ci pytanie, do którego zadania zbierałem odwagę przez całą bezsenną noc. Zawahałem się, kiedy cię zobaczyłem, bo wiem, że tym pytaniem sprawiam ci największy zawód. Pamiętam, że kiedy skończyłem podstawówkę i wstąpiłem jako kadet do marynarki wojennej, powiedziałeś mi: «Beihai, masz przed sobą długą drogę. Mówię to, ponieważ nadal łatwo jest mi cię zrozumieć, a to, że twoje zachowanie jest dla mnie takie zrozumiałe, znaczy, że twój sposób myślenia jest jeszcze prosty, nie dość subtelny. Dorośniesz w dniu, w którym nie będę już mógł tak łatwo odczytać czy przeniknąć twoich myśli, za to ty będziesz mógł łatwo zrozumieć mnie». I stało się tak, jak powiedziałeś, w końcu dorosłem i nie było ci już tak łatwo zrozumieć syna. Wiem, że musiałeś z tego powodu odczuwać przynajmniej lekki smutek, ale twój syn staje się osobą, jaką miałeś nadzieję, że się stanie, nieszczególnie lubianą, ale zdolną odnieść sukces w skomplikowanym i niebezpiecznym świecie marynarki wojennej. To, że zadaję ci to pytanie, z pewnością świadczy o tym, że szkolenie, jakiemu poddawałeś mnie przez trzydzieści lat, w jakimś decydującym punkcie zawiodło. Ale mimo to odpowiedz mi, tato. Twój syn nie jest taki wspaniały, jak sobie wyobrażasz. Odpowiedz mi, tylko ten jeden raz”.

– Dobrze to przemyśl – rzekł ojciec.

„Dobrze, tato. Dałeś mi odpowiedź. Te trzy słowa powiedziały mi bardzo dużo, więcej niż można by wyrazić w trzydziestu tysiącach. Wierz mi, słucham ich całym sercem, ale musisz mówić jaśniej, bo to zbyt ważne”.

– A gdy już przemyślę? – zapytał Beihai, chwytając obiema rękami kołdrę. Dłonie i czoło miał pokryte potem.

„Tato, przebacz mi. Jeśli cię po raz ostatni zawiodłem, to pozwól mi pójść dalej, stać się z powrotem dzieckiem”.

– Beihai, mogę ci powiedzieć tylko tyle, żebyś się najpierw długo i dobrze zastanowił – odparł ojciec.

„Dziękuję, tato. Przedstawiłeś to klarownie. Rozumiem”.

Zhang Beihai puścił kołdrę i chwycił kościstą dłoń ojca.

– Tato, nie wypłynę już w morze. Będę do ciebie przychodził.

Ojciec uśmiechnął się, ale pokręcił głową.

– To nic poważnego. Skup się na pracy.

Rozmawiali jeszcze trochę, najpierw o sprawach rodzinnych, a potem o stworzeniu sił kosmicznych. Ojciec przedstawił mu wiele pomysłów dotyczących tych sił, włącznie z radami dla niego. Wyobrażali sobie kształt i wielkość kosmicznych liniowców, dyskutowali o broni, której można by używać w wojnie w kosmosie, a nawet o Mahanowskiej teorii potęgi morskiej w odniesieniu do bitw w przestrzeni kosmicznej…

Ale nie była to już rozmowa o sprawach istotnych, lecz zwykła pogawędka ojca z synem. Istotne znaczenie miało to, co powiedzieli sobie z głębi serca w tych trzech zdaniach:

„Dobrze to przemyśl”.

„A gdy już przemyślę?”

„Beihai, mogę ci powiedzieć tylko tyle, żebyś się najpierw długo i dobrze zastanowił”.

Zhang Beihai pożegnał się z ojcem. Kiedy wychodził, odwrócił się w drzwiach i spojrzał na niego, spowitego teraz, kiedy z okna zniknęło światło zachodzącego słońca, mrokiem. Jego wzrok przeniknął przez ten mrok i spoczął na ostatniej plamce światła na przeciwległej ścianie. Chociaż słońce miało za chwilę schować się za horyzontem, było teraz najpiękniejsze. Jego ostatnie promienie padały też na fale toczące się bez końca po gniewnym oceanie, a snopy światła przebijały się przez skłębione chmury na zachodzie i tworzyły niezwykłe złociste pasy na powierzchni wody, niczym płatki, które spadły z nieba. Za tymi płatkami wisiały nad światem czarnym jak noc ciemne chmury, niby kurtyna zaciągnięta przez bogów między niebem i ziemią. Od czasu do czasu rozdzierała ją błyskawica, oświetlając śnieżnobiałą masę kropel wzbijanych w górę przez fale. W jednym z tych złocistych pasów niszczyciel starał się z trudem unieść dziób z doliny fali, a potem przebił się z ogłuszającym hukiem przez ścianę wody. Obłok kropli żarłocznie pochłonął światło niczym ogromny Ptak-Rok rozpościerający błyszczące skrzydła.

Zhang Beihai włożył czapkę z insygniami chińskich Sił Kosmicznych. Powiedział sobie w duchu: „Tato, na szczęście myślimy tak samo. Nie przyniosę ci sławy, ale dam ci odpocząć”.


– Panie Luo, proszę się w to przebrać – powiedział młody mężczyzna, który po wejściu do pokoju klęknął, by otworzyć walizkę.

Chociaż człowiek ten wydawał się niezwykle uprzejmy, Luo Ji nie mógł się pozbyć uczucia pewnego dyskomfortu, jakby połknął muchę. Kiedy jednak zobaczył ubranie, które tamten wyjął, zdał sobie sprawę, że nie jest to strój skazańca. Najwyraźniej była to zwykła brązowa kurtka. Wziął ją i pomacał gruby materiał. Shi Qiang i ten drugi mieli podobne kurtki, ale w innych kolorach.

– Niech pan to włoży. Jest wygodna i oddycha, nie tak jak te rzeczy, które dawniej nosiliśmy i które kleiły się do ciała – rzekł Shi Qiang.

– Kuloodporna – powiedział młody.

„Kto chciałby mnie zabić?” – pomyślał Luo Ji, zmieniając kurtkę.

Opuścili pokój i poszli korytarzem do windy. Pod sufitem biegły metalowe rury, minęli też kilkoro ciężkich, zamkniętych drzwi. Na jednej z upstrzonych plamami ścian Luo Ji zauważył wyblakłe hasło. Tylko część była czytelna, ale znał je całe: „Kopcie głębokie tunele, trzymajcie duże zapasy zboża, nie dążcie do hegemonii”8.

– Cywilna Obrona Przeciwlotnicza? – zapytał.

– Nie, ta zwykła. To schron przeciwatomowy, ale już przestarzały. W tamtych czasach trzeba było być kimś, żeby się tu dostać.

– A więc jesteśmy… na Zachodnich Wzgórzach? – zapytał Luo Ji, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Słyszał opowieści o tajnym centrum dowodzenia. Weszli do staromodnej windy i natychmiast zaczęli się wznosić, czemu towarzyszyły okropne odgłosy skrobania. Operatorem był funkcjonariusz Ludowej Policji Zbrojnej z pistoletem maszynowym. Wydawało się, że po raz pierwszy wykonuje to zadanie i musiał się trochę pogimnastykować przy przyciskach, zanim w końcu zatrzymali się na poziomie –1.

Wyszedłszy z windy, Luo Ji zobaczył, że znaleźli się w dużej, niskiej hali, która wyglądała na podziemny parking. Było tam dużo różnych samochodów, niektóre miały włączone silniki i napełniały powietrze trującymi spalinami. Pośród rzędów aut stali lub chodzili ludzie. Paliła się tylko jedna lampa, w odległym rogu, więc panował tam półmrok, w którym ludzie przypominali ciemne cienie. Dopiero kiedy przeszli przez snop światła lampy, Luo Ji zobaczył, że to uzbrojeni po zęby funkcjonariusze. Niektórzy wrzeszczeli do radiotelefonów, starając się przekrzyczeć warkot silników. W ich głosach słychać było napięcie.

Shi Qiang powiódł Luo Ji między dwoma rzędami samochodów. Młodzieniec trzymał się tuż za nimi. Światło lampy i świecące tylne czerwone światła aut rzucały na Shi Qianga stale zmieniające się kolorowe wzory i przywodziły Luo Ji na myśl ciemny bar, w którym poznał tę kobietę.

Shi Qiang zatrzymał się przy jednym z samochodów, otworzył drzwi i poczekał, aż Luo wsiądzie. Wnętrze było przestronne, ale przez nienormalnie małe okna widać było, że karoseria jest bardzo gruba. Opancerzone auto z przydymionymi szybami prawdopodobnie miało zapewnić ochronę przed zamachem bombowym. Drzwi były nadal otwarte, więc Luo Ji słyszał rozmowę Shi Qianga z młodzieńcem.

– Kapitanie Shi, właśnie zadzwonili, że wzdłuż trasy przejazdu rozmieszczono posterunki ochrony.

– Ta trasa jest zbyt skomplikowana. Zrobiliśmy nią zaledwie parę szybkich przejażdżek. Za mało dla dobrego samopoczucia. A co do stanowisk ochrony, tak jak powiedziałem, musisz myśleć jak oni. Gdybyś był po ich stronie, gdzie byś się ukrył? Skonsultuj to ponownie z ekspertami z Ludowej Policji Zbrojnej. Zaraz, a jaki jest plan przekazania?

– Nie powiedzieli.

– Durnie! – rzekł Shi Qiang podniesionym głosem. – W sprawie tak ważnej części operacji nie może być niedomówień.

– Kapitanie Shi, wygląda na to, że góra chce, żebyśmy przejechali całą tę drogę.

– Mogę jechać przez całe życie, ale skoro mamy go przekazać, gdy tam dotrzemy, musi być jasny podział obowiązków. Musi być jakaś granica. Za wszystko, co się zdarzy przedtem, odpowiadamy my, a za to, co potem, oni.

– Nie powiedzieli… – W głosie młodzieńca słychać było zakłopotanie.

– Wiem, Zheng, że odkąd Chang Weisi dostał awans, użalasz się nad sobą. Do diabła, zupełnie jakbyśmy nie istnieli dla jego poprzednich podwładnych! Ale powinniśmy mieć trochę szacunku dla siebie. Kim oni są, do kurwy nędzy? Czy kiedykolwiek znaleźli się pod ostrzałem, czy kiedyś do kogoś strzelali? Ta ekipa użyła podczas ostatniej operacji tylu najnowocześniejszych sztuczek, że czułem się tak, jakbym był w cyrku. Sprowadzili nawet powietrzny system wczesnego ostrzegania. Ale z czyich umiejętności w końcu skorzystali, żeby znaleźć miejsce spotkania? Z naszych. To przyniosło nam pewien szacunek. Zheng, musiałem długo przekonywać, żebym mógł was wszystkich tutaj ściągnąć, ale teraz zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem. Może się okazać, że wyświadczyłem wam niedźwiedzią przysługę.

– Niech pan tak nie mówi, kapitanie Shi.

– Świat stanął na głowie. Moralność nie jest już tym, czym była. Każdy obarcza winą za swoje niepowodzenia innych, trzeba więc mieć się na baczności… Mówię to, bo nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę. Boję się, że to wszystko spadnie na twoje barki.

– Kapitanie Shi, musi pan poważnie pomyśleć o swojej chorobie. Czy góra nie wpisała pana na listę do hibernacji?

– Muszę najpierw załatwić wiele spraw. Rodzina, praca. I myślisz, że się nie martwię o was wszystkich?

– Niech się pan o nas nie martwi. W pana stanie nie może pan tego odkładać. Dziś rano znowu krwawiły panu dziąsła.

– To nic takiego. Mam szczęście. Powinieneś o tym wiedzieć. Trzy z pistoletów, z których do mnie strzelano, się zacięły.

Samochody stojące w jednym końcu hali zaczęły wyjeżdżać. Shi Qiang wsiadł do auta i zamknął drzwi, a kiedy ruszyły sąsiednie samochody, pojechali za nimi. Shi zaciągnął zasłonki z obu stron, a nieprzezroczysta przegródka między tylnymi i przednimi siedzeniami zupełnie przesłoniła Luo Ji widok na zewnątrz. Podczas jazdy bez przerwy skrzeczało radio, ale Luo nie rozumiał odpowiedzi kapitana rzucanych urywanymi zdaniami.

Po przejechaniu krótkiego odcinka Luo Ji powiedział do Shi Qianga:

– To jest bardziej skomplikowane, niż pan mówił.

– Zgadza się. Teraz wszystko jest skomplikowane – odparł zdawkowo Shi, nadal skupiając uwagę na radiu. Przez resztę drogi już nie rozmawiali.

Jazda przebiegała gładko i bez przeszkód, a po godzinie się zatrzymali.

Shi Qiang wysiadł, ale ruchem ręki nakazał Luo Ji, by zaczekał w środku, po czym zamknął drzwi. Luo słyszał dudnienie, które zdawało się dochodzić znad pojazdu. Po kilku minutach Shi Qiang ponownie otworzył drzwi i polecił mu, by wysiadł. W tej samej chwili Luo uświadomił sobie, że znajdują się na lotnisku. Łoskot stał się ogłuszający. Luo podniósł głowę i zobaczył dwa helikoptery zwrócone dziobami w przeciwne strony, jakby obserwujące teren. Przed nim stał ogromny samolot, który wyglądał na pasażerski, tyle że na żadnej części, którą widział, nie było godła linii lotniczych. Przed drzwiami samochodu ustawiono schody, którymi Shi Qiang i Luo Ji dostali się na pokład. Gdy Luo obrócił głowę i zerknął przez drzwi, którymi weszli, najpierw ujrzał rząd myśliwców na odległej płycie postojowej, świadczący o tym, że nie było to lotnisko cywilne. Bliżej zobaczył samochody z konwoju i żołnierzy, którzy wysiedli z pojazdów ustawionych kręgiem wokół samolotu. W promieniach zachodzącego słońca samolot rzucał na pas startowy długi cień, który wyglądał jak ogromny wykrzyknik.

Wewnątrz powitało ich trzech mężczyzn w czarnych garniturach, którzy przeprowadzili ich przez kabinę przednią. Była zupełnie pusta, ale przypominała wnętrze samolotu pasażerskiego z czterema rzędami foteli. W kabinie środkowej Luo Ji zobaczył przestronny gabinet i inny przedział, przez którego na wpół otwarte drzwi dojrzał sypialnię. Urządzenia w kabinie niczym się nie wyróżniały, ale były schludne i porządne i gdyby nie zielone pasy bezpieczeństwa przy kanapie i fotelach, nie można by się było zorientować, że jest się w samolocie. Luo Ji wiedział, że w kraju jest bardzo mało samolotów czarterowych tego typu.

Dwóch z trójki, która ich tam przyprowadziła, zniknęło w tylnej kabinie, zostawiając najmłodszego, który powiedział:

– Możecie usiąść, gdzie chcecie, ale musicie mieć zapięte pasy, i to nie tylko w chwili startu i lądowania, ale podczas całego lotu. Jeśli położycie się spać, zapnijcie pasy przy łóżkach. Nie można zostawić na wierzchu niczego, co nie jest przymocowane na stałe. Pozostańcie na fotelach czy na łóżkach, a jeśli będziecie musieli się gdzieś przejść, powiadomcie najpierw o tym kapitana. Przy każdym siedzeniu i przy każdym łóżku jest guzik interkomu. Wciśnijcie go, żeby porozmawiać. Wezwijcie nas za każdym razem, kiedy będziecie czegoś potrzebowali.

Zdezorientowany Luo Ji spojrzał na Shi Qianga, a ten powiedział:

– Samolot może wykonywać jakieś specjalne manewry.

Mężczyzna kiwnął głową.

– Zgadza się. Dajcie mi znać, jeśli będziecie mieli jakieś problemy. Mówcie do mnie Xiao Zhang. Kiedy znajdziemy się w powietrzu, przyniosę wam kolację.

Po wyjściu Xiao Zhanga Luo Ji i Shi Qiang usiedli na kanapie i zapięli pasy. Luo Ji rozejrzał się. Poza okrągłymi oknami i lekko wygiętymi ścianami reszta pomieszczenia wydawała się tak konwencjonalna i dobrze znana, że siedzenie w pasach w zwykłym gabinecie wywoływało trochę dziwne uczucie. Wkrótce jednak dźwięk i wibracje silnika przypomniały mu, że siedzi w samolocie kołującym po pasie startowym, a parę minut później obaj zostali wciśnięci w kanapę. Potem drgania spowodowane kontaktem z ziemią ustały i podłoga uniosła się ukośnie. Gdy samolot się wzbijał, za oknem ponownie ukazało się słońce, które wcześniej schowało się za horyzontem, to samo słońce, którego ostatnie promienie przed zaledwie dziesięcioma minutami wpadały do szpitalnego pokoju ojca Zhang Beihaia.


Gdy samolot z Luo Ji dotarł nad brzeg morza, dziesięć tysięcy metrów pod nim Wu Ye i Zhang Beihai ponownie patrzyli na niedokończonego Tanga. Była to najbliższa odległość, na jaką kiedykolwiek zbliżył się do tych dwóch żołnierzy.

Tak jak podczas ich poprzedniej wizyty, ogromny kadłub Tanga spowity był słabym światłem zmierzchu. Snopy iskier na kadłubie wydawały się mniej liczne, a lampy oświetlające okręt znacznie przygasły. I teraz Wu Yue i Zhang Beihai nie byli już oficerami marynarki wojennej.

– Słyszałem, że Generalny Wydział Zbrojeń postanowił zakończyć ten program – powiedział Zhang Beihai.

– A co my mamy z tym wspólnego? – rzekł chłodno Wu Yue, przenosząc spojrzenie z Tanga na ostatnie błyski słońca na zachodzie.

– Odkąd zostałeś przydzielony do sił kosmicznych, jesteś w złym humorze.

– Powinieneś znać powód mojego złego humoru. Potrafisz czytać w moich myślach, czasami widzisz je wyraźniej niż ja i przypominasz mi, o czym naprawdę myślę.

Zhang odwrócił się do niego.

– Jesteś przygnębiony, bo wysłano cię na z góry przegraną wojnę. Zazdrościsz ostatniemu pokoleniu, które będzie na tyle młode, by do końca walczyć w szeregach sił kosmicznych i zginąć razem ze swoją flotą w otchłani przestrzeni kosmicznej. Trudno jest ci się pogodzić z tym, że będziesz musiał brać udział w beznadziejnym przedsięwzięciu.

– Masz dla mnie jakąś radę?

– Nie. Fetyszyzacja techniki i przekonanie, że jest ona lekarstwem na wszystko, tak głęboko zakorzeniły się w twoim umyśle, że nie mogę cię zmienić. Mogę tylko starać się zminimalizować szkody, jakie może spowodować takie myślenie. Poza tym nie uważam, że ludzkość nie może wygrać tej wojny.

Wu Yue zdjął maskę lodowatego spokoju i spojrzał towarzyszowi prosto w oczy.

– Beihai, zawsze byłeś osobą praktyczną. Byłeś przeciwny budowie Tanga i wielokrotnie, co znalazło się w protokołach, wyrażałeś wątpliwości co do celowości stworzenia floty dalekomorskiej, dowodząc, że jest niezgodna z naszą siłą narodową. Uważasz, że nasze siły morskie powinny pozostać na wodach przybrzeżnych, gdzie mają wsparcie i osłonę artylerii lądowej. Młodzi zapaleńcy wyśmiewali ten pomysł jako strategię tkwiącego w skorupie żółwia, ale ty upierałeś się przy nim… Skąd więc czerpiesz teraz wiarę w zwycięstwo? Naprawdę myślisz, że drewniane łodzie mogą zatopić lotniskowiec?

– Po odzyskaniu niepodległości świeżo utworzona marynarka wojenna używała drewnianych łodzi do zatapiania niszczycieli nacjonalistów. A jeszcze wcześniej nasza kawaleria niekiedy pokonywała czołgi.

– Chyba nie myślisz poważnie, że takie cuda liczą się jako normalna teoria wojskowa.

– Na tym polu walki cywilizacja ziemska nie będzie musiała postępować zgodnie z utartą teorią wojskową. – Zhang Beihai podniósł palec. – Wystarczy jeden wyjątek.

Wu Yue uśmiechnął się drwiąco.

– Chciałbym usłyszeć, jak zamierzasz zrobić ten wyjątek.

– Oczywiście nic nie wiem o wojnie w przestrzeni kosmicznej, ale jeśli chcesz ją porównać do walki drewnianych łodzi z lotniskowcem, to sądzę, że to kwestia odwagi i wiary w zwycięstwo. Drewniana łódź może przewieźć niewielki oddział nurków, którzy będą czekać na kursie lotniskowca. Gdy okręt wroga się zbliży, zanurzą się, a łódź odpłynie. Kiedy lotniskowiec znajdzie się jeszcze bliżej, przymocują bombę do dolnej części kadłuba i zatopią go… Oczywiście byłoby to niezwykle trudne, ale nie niemożliwe.

Wu Yue kiwnął głową.

– Niezły pomysł. Już go wypróbowano. Podczas drugiej wojny światowej Anglicy zatopili w ten sposób Tirpitza, tyle że użyli do tego małego okrętu podwodnego. W latach osiemdziesiątych, podczas wojny o Falklandy, kilku żołnierzy argentyńskich sił specjalnych przewiozło do Hiszpanii miny dywersyjne i próbowało wysadzić brytyjski krążownik zacumowany w Gibraltarze. Wiesz, co się z nimi stało.

– Ale przecież nie chodzi o małą drewnianą łódź. Tysiąctonową bombę jądrową można zmniejszyć do takich rozmiarów, że wystarczy dwóch nurków, by ją zabrać pod wodę, a kiedy przymocuje się ją do dna lotniskowca, nie tylko zatopi ona lotniskowiec, ale rozerwie go na drobne kawałki.

– Masz niesamowitą wyobraźnię – rzekł z uśmiechem Wu Yue.

– Po prostu wierzę w zwycięstwo.

Zhang Beihai patrzył na Tanga, a w jego źrenicach odbijał się odległy snop iskier tryskających spod spawarki, co sprawiało wrażenie, jakby paliły się w nich dwa małe płomienie.

Również Wu Yue spojrzał na Tanga i zawładnęła nim nowa wizja: okręt nie był już zniszczoną starożytną fortecą, ale prehistorycznym urwiskiem z wydrążonymi w nim wieloma głębokimi jaskiniami, a rozproszone iskry ogniskami migoczącymi w tych jaskiniach.


Po starcie i podczas kolacji Luo Ji powstrzymywał się przed pytaniem Shi Qianga o to, gdzie lecą albo co się właściwie stało, rozumując, że gdyby ten chciał cokolwiek powiedzieć, już by to zrobił. Raz odpiął pas, wstał i wyjrzał przez okno kabiny, chociaż wiedział, że w ciemnościach i tak nic nie zobaczy, ale podszedł do niego Shi Qiang i zaciągnął przesłonę okna, mówiąc, że nie ma tam nic do oglądania.

– Może byśmy jeszcze trochę pogadali, a potem poszli spać? Co pan na to? – zapytał Shi Qiang, wyjmując papierosa, którego – przypomniawszy sobie, że są w samolocie – zaraz szybko schował.

– Spać? A więc to długi lot?

– Czy to ważne? To samolot z łóżkami. Mówię tylko, żebyśmy z nich skorzystali.

– Jest pan odpowiedzialny tylko za przewiezienie mnie do miejsca przeznaczenia, tak?

– Na co pan narzeka? My będziemy musieli lecieć z powrotem! – Shi Qiang uśmiechnął się szeroko, jakby był z siebie niezwykle zadowolony. Kąśliwy humor zdawał się sprawiać mu przyjemność. Potem jednak spoważniał. – O tej podróży wiem niewiele więcej niż pan. Poza tym nie mogę panu jeszcze nic powiedzieć. Niech się pan nie przejmuje. W miejscu przekazania będzie ktoś, kto panu wszystko wyjaśni.

– Od paru godzin staram się domyślić, co tu jest grane, ale przychodzi mi do głowy tylko jedno możliwe wyjaśnienie.

– Niech pan mi je przedstawi i zobaczymy, czy ja też tak samo myślę.

– Ta kobieta była zwykłą osobą, a więc znaczy to, że ktoś z jej rodziny albo znajomych musi być ważną osobistością.

Luo Ji nic nie wiedział o jej rodzinie, tak jak o rodzinach swoich wcześniejszych kochanek. Nie interesowały go takie sprawy i jeśli któraś z nich coś o nich mówiła, szybko o tym zapominał.

– Kto? A, ta pańska kochanka? Wyrzuć ją z głowy, człowieku, tym bardziej że i tak cię nie obchodziła. Albo jeśli chcesz, możesz postarać się porównać jej nazwisko i twarz z jakimiś znanymi osobami.

Luo przeprowadził w umyśle różne porównania, ale do nikogo nie pasowała.

– Luo, człowieku, potrafisz blefować? – zapytał Shi Qiang.

Luo zauważył, że zwraca się on do niego według pewnego schematu. Kiedy żartował, mówił „chłopcze”, ale kiedy stawał się poważny, był on dla niego „człowiekiem”.

– A muszę przed kimś blefować?

– Oczywiście… No to może powiem ci, jak to robić? Oczywiście ja też nie jestem w tym mistrzem. Moja praca to raczej tropienie przekrętów. Nauczę cię paru sztuczek stosowanych podczas przesłuchań. Mogą ci się przydać, kiedy będziesz się starał zorientować, o co w tym wszystkim chodzi. Naturalnie to sztuczki najbardziej podstawowe, powszechnie stosowane. Bardziej skomplikowane trudno jest wyjaśnić. Zaczniemy od najłagodniejszej metody, która jednocześnie jest najprostsza, od listy. Sporządza się całą listę pytań, zadaje się je po kolei podejrzanemu i zapisuje się jego odpowiedzi, a potem powtarza się te pytania od początku i ponownie zapisuje odpowiedzi. Jeśli trzeba, pytania można zadawać wielokrotnie i porównywać zapisy odpowiedzi, żeby się przekonać, czy podejrzany nie kłamie w jakiejś sprawie, bo wtedy odpowiedzi będą za każdym razem inne. To prosta metoda, ale nie patrz na nią z góry. Nie poradzi sobie z nią nikt, kto nie przeszedł odpowiedniego przeszkolenia, a więc najskuteczniejszym sposobem obrony przed nią jest zachowanie milczenia.

Mówiąc to, Shi Qiang bawił się machinalnie papierosem, ale potem go odłożył.

– Niech pan zapyta załogę, czy można tu zapalić. Przecież to lot czarterowy, więc powinni pozwolić – zasugerował Luo Ji.

Podczas przemowy Shi Qiang tak się podekscytował, że wydawał się trochę urażony tym, iż Luo mu przerwał. Luo przyszło do głowy, że mógł mówić poważnie. Jeśli nie, to by znaczyło, że ma dziwne poczucie humoru. Shi Qiang wcisnął czerwony guzik interkomu obok kanapy i Xiao Zhang powiedział mu, że może robić, co chce, więc obaj zapalili.

– Następna metoda jest tylko w połowie tak łagodna. Może pan dosięgnąć popielniczki – jest schowana, musi pan tylko ją wyciągnąć. O, właśnie tak. Tę metodę nazywa się czarno-białą. Wymaga współpracy kilku osób i jest trochę bardziej skomplikowana. Najpierw przychodzą źli gliniarze, w większości przypadków co najmniej dwóch, i są wobec ciebie naprawdę niemili. Niektórzy znieważają cię słownie, inni fizycznie, ale wszyscy zachowują się podle. Kryje się za tym pewna strategia – chodzi nie tylko o to, żeby cię przestraszyć, ale także, co ważniejsze, żebyś poczuł się osamotniony, żebyś myślał, że cały świat sprzysiągł się przeciwko tobie. Potem pojawia się dobry gliniarz. Ma miłą twarz i powstrzymuje tych złych. Mówi im, że jesteś człowiekiem, że masz swoje prawa, więc jak mogą cię traktować w taki sposób? Tamci mówią mu, żeby zjeżdżał i nie psuł im roboty, ale on nie daje za wygraną i woła: „Nie możecie tego robić!”. Na to jeden z tych złych: „Zawsze wiedziałem, że nie masz jaj do tej roboty. Jak ci się nie podoba, to spadaj stąd”. Dobry gliniarz zasłania cię własnym ciałem i mówi: „Będę bronił jego praw i należnego mu z mocy prawa sprawiedliwego traktowania!”. Wtedy zły: „Poczekaj, jutro już cię tu nie będzie!”. I wychodzi z kumplem nabzdyczony. No więc zostajecie tylko wy dwaj, a dobry gliniarz wyciera cię z krwi i potu i mówi, żebyś się nie bał i że masz prawo zachować milczenie. I wtedy, jak możesz sobie wyobrazić, staje się twoim jedynym przyjacielem na świecie, więc kiedy cię ośmieli, już nie trzymasz języka za zębami… Ta technika najlepiej sprawdza się przy przesłuchiwaniu inteligentów, ale różni się od listy tym, że przestaje być skuteczna, kiedy podejrzany zorientuje się, co jest grane.

Mówił z ożywieniem i wydawało się, że zaraz odepnie pas i wstanie. Luo Ji opanowały strach i rozpacz. Czuł się, jakby wpadł w szczelinę lodową. Zauważywszy jego zdenerwowanie, Shi Qiang przerwał.

– No dobrze, nie mówmy o przesłuchaniu, chociaż mogłoby się to panu przydać. Nie można wchłonąć wszystkiego naraz. Poza tym miałem powiedzieć o tym, jak oszukać ludzi, więc zapamiętaj, chłopcze, jedno: prawdziwym sprytem wykazuje się ten, kto nie daje poznać, że go ma. Nie jest tak jak w filmach. Ludzie naprawdę przebiegli nie siedzą cały dzień w cieniu, przybierając różne pozy. Nie pokazują, że używają swoich mózgów. Wyglądają niewinnie i sprawiają wrażenie beztroskich. Niektórzy udają sentymentalnych i ckliwych, inni bezmyślnych i niepoważnych. Chodzi o to, by inni nie uznali, że warto jest się tobą zainteresować. Pozwól, by patrzyli na ciebie z góry albo cię lekceważyli, a wtedy nie będą cię uważali za przeszkodę. Niech cię traktują jak mebel. Szczytem przebiegłości jest doprowadzenie do tego, żeby cię w ogóle nie zauważali, jakbyś nie istniał, do chwili, kiedy zginą z twoich rąk.

– Miał pan kiedyś potrzebę albo możliwość, by stać się kimś takim? – przerwał mu Luo Ji.

– Jak powiedziałem, wiem o tym nie więcej niż pan. Ale mam przeczucie, że będzie pan musiał się stać taką osobą. Człowieku, musisz się taki stać!

Shi Qiang znowu się podekscytował i klepnął go w ramię z taką siłą, że Luo aż się skrzywił.

Potem siedzieli w milczeniu, przyglądając się, jak kłęby dymu unoszą się pod sufit, gdzie są wsysane w szczelinę.

– Pieprzyć to. Walnijmy się do wyrka – powiedział Shi Qiang, gasząc papierosa w popielniczce. Pokręcił z uśmiechem głową. – Gadałem jak idiota. Kiedy pan sobie o tym przypomni, niech się pan ze mnie nie śmieje.

W sypialni Luo Ji zdjął kamizelkę kuloodporną i zawinął się w ochronny śpiwór. Shi Qiang pomógł mu zapiąć pasy przytrzymujące go przy łóżku, a potem postawił na szafce obok małą fiolkę.

– Tabletki nasenne. Niech je pan weźmie, jeśli nie będzie mógł pan zasnąć. Prosiłem o alkohol, ale powiedzieli, że nie mają.

Przypomniał Luo Ji, że przed wstaniem z łóżka powinien powiadomić kapitana, i odwrócił się, żeby odejść.

– Funkcjonariuszu Shi – zawołał za nim Luo Ji.

Shi Qiang zrobił w drzwiach półobrót i spojrzał na niego.

– Nie jestem gliniarzem. Policja nie bierze w tym udziału. Wszyscy nazywają mnie Da Shi.

– Dobrze. A więc, Da Shi, kiedy rozmawialiśmy, zwróciłem uwagę na to, co powiedział pan na początku. A raczej na to, co pan mi odpowiedział. Powiedziałem „ta kobieta”, a pan w pierwszej chwili nie zorientował się, o kim mówię. Znaczy to, że ona nie jest ważna w tej sprawie.

– Jest pan jedną z najspokojniejszych osób, jakie spotkałem.

– Ten spokój wynika z cynizmu. Na świecie jest niewiele rzeczy, które mnie obchodzą.

– Bez względu na to, z czego to wynika, nigdy jeszcze nie widziałem człowieka, który w takiej sytuacji potrafi zachować spokój. Niech pan zapomni o tym, co wcześniej mówiłem. Po prostu lubię się powygłupiać.

– Po prostu stara się pan jakoś zająć moją uwagę, by móc gładko wykonać swoje zadanie.

– Jeśli pobudziłem pańską wyobraźnię, przepraszam.

– O czym pana zdaniem powinienem teraz myśleć?

– Wiem z doświadczenia, że myśli trudno kontrolować. Powinien pan się przespać.

Shi Qiang wyszedł. Kiedy zamknął drzwi, w pokoju zapanowała ciemność, rozświetlona tylko małą czerwoną lampką nad wezgłowiem łóżka. Stłumione nieustanne dudnienie silnika stało się teraz szczególnie wyraźne, jakby ten dźwięk emitowała sama bezkresna noc za ścianą.

Potem Luo Ji uświadomił sobie, że to nie złudzenie, że ten dźwięk rzeczywiście dobiega z oddali. Odpiął pas i wypełznął ze śpiwora, po czym podniósł przesłonę okna obok łóżka. Na zewnątrz księżyc oświetlał morze chmur, rozległy ocean srebra. Jego wzrok przyciągnęły inne świecące srebrnym światłem obiekty, cztery proste linie ciągnące się na czarnym niebie nad chmurami. Rozwijały się z taką samą szybkością jak samolot, a ich końce niknęły i wtapiały się w noc niczym cztery srebrne miecze. Luo spojrzał ponownie w miejsce, gdzie się zaczynały, i zobaczył, że linie te kreślą cztery metalicznie lśniące obiekty. Cztery myśliwce. Nietrudno było odgadnąć, że po drugiej stronie samolotu były inne cztery.

Luo Ji zaciągnął przesłonę i ponownie zagrzebał się w śpiworze. Zamknął oczy i siłą woli zmusił umysł do odpoczynku. Nie chciał zasnąć, lecz obudzić się z tego snu.


Mimo że był już środek nocy, zebranie grupy roboczej sił kosmicznych nadal trwało. Zhang Beihai odsunął na bok leżący przed nim notes i dokumenty, wstał i popatrzył na znużone twarze oficerów, po czym zwrócił się do Chang Weisiego.

– Towarzyszu komendancie, zanim złożę meldunek o naszych działaniach, chciałbym najpierw podzielić się paroma osobistymi spostrzeżeniami. Uważam, że dowództwo naczelne nie poświęca dostatecznej uwagi pracy politycznej i ideologicznej w armii. Na przykład wydział polityczny jest ostatnim z sześciu, które przedstawiają sprawozdania na tym spotkaniu.

Chang Weisi kiwnął głową.

– Zgadzam się. Komisarze polityczni nie zameldowali się jeszcze na stanowiskach, więc nadzorowanie pracy politycznej przypadło mnie. Teraz, kiedy zaczęliśmy w końcu pracę we wszystkich obszarach naszego działania, trudno jest mi poświęcić temu należną uwagę. Musimy polegać na was i innych, którzy zajmują się szczegółami.

– Towarzyszu komendancie, moim zdaniem obecna sytuacja jest groźna. – Ta opinia przyciągnęła uwagę kilku oficerów, więc Zhang Beihai kontynuował wywód: – Proszę wybaczyć, że będę mówił bez owijania w bawełnę. Cały dzień spędziliśmy na zebraniach i wszyscy jesteśmy zmęczeni, więc jeśli nie będę mówił prosto z mostu, nikt nie będzie mnie słuchał. – Kilka osób się roześmiało, ale reszta nadal przysypiała. – Co ważniejsze, naprawdę się niepokoję. Dysproporcja sił w walce, która nas czeka, nie ma precedensu w historii wojen toczonych przez ludzi, sądzę więc, że największym zagrożeniem przez nie wiadomo ile lat będzie defetyzm. Nie sądzę, bym przesadzał w ocenie tego zagrożenia. Szerzenie się defetyzmu doprowadzi nie tylko do podkopania morale, ale może skończyć się upadkiem całych sił kosmicznych.

Generał Chang ponownie kiwnął głową.

– Zgadzam się. Rzeczywiście w chwili obecnej naszym największym wrogiem jest defetyzm. Komisja wojskowa doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego praca polityczna i ideologiczna będą odgrywać decydującą rolę w naszych siłach. Gdy podstawowe jednostki sił kosmicznych będą już gotowe, praca ta stanie się bardziej złożona.

Zhang Beihai otworzył notes.

– Teraz przedstawię raport o naszej pracy – powiedział i zaczął czytać: – „Od chwili utworzenia sił kosmicznych w pracy politycznej i ideologicznej skupialiśmy się przede wszystkim na badaniu ogólnej postawy ideologicznej oficerów i szeregowców. Ponieważ system organizacyjny tego nowego rodzaju sił jest w chwili obecnej prosty i składa się z niewielu osób i poziomów dowodzenia, badania te prowadziliśmy podczas nieformalnych spotkań i osobistych rozmów, stworzyliśmy też odpowiednie forum w intranecie. Rezultaty badań są niepokojące. Przeważa myślenie defetystyczne, które szybko szerzy się wśród żołnierzy. W umysłach znacznej części naszych towarzyszy strach przed wrogiem łączy się z brakiem wiary w zwycięstwo w przyszłej wojnie. Głównym źródłem defetyzmu jest kult techniki i niedocenianie lub całkowite ignorowanie roli, jaką w wojnie odgrywają ludzki duch i inicjatywa. W ostatnich latach w siłach zbrojnych coraz więcej zwolenników zdobywa teoria, zgodnie z którą o wszystkim decyduje broń. Ta tendencja jest szczególnie wyraźna wśród wyższej kadry oficerskiej. Defetyzm w siłach zbrojnych może przybrać jedną z następujących postaci: Pierwsza. Traktowanie przez członków sił kosmicznych swoich obowiązków jako zwykłej służby, wykonywanie ich wprawdzie z poświęceniem i odpowiedzialnie, ale bez entuzjazmu i poczucia misji, a także wątpienie w sens swojej pracy. Druga. Bierne czekanie – wiara, że wynik wojny zależy od naukowców i inżynierów, że zanim zostaną dokonane przełomowe odkrycia w badaniach podstawowych i technologii, siły kosmiczne pozostaną marzeniem ściętej głowy, oraz wynikające z tej wiary niezrozumienie wagi ich obecnych działań, zadowalanie się tylko wykonywaniem zadań związanych z utworzeniem tego rodzaju wojsk i brak inicjatywy. Trzecia. Snucie nierealistycznych fantazji – chęć wykorzystania technologii hibernacji w celu przeskoczenia czterech wieków i wzięcia bezpośredniego udziału w bitwie w dniu Sądu Ostatecznego. To życzenie wyraziła już pewna liczba młodych towarzyszy, a jeden złożył nawet oficjalną prośbę. Pozornie jest to postawa pozytywna, pragnienie znalezienia się na pierwszej linii i rzucenia się w wir walki, ale w istocie rzeczy to tylko inna forma defetyzmu. Dla żołnierza, który nie wierzy w zwycięstwo i wątpi w znaczenie naszych bieżących działań, jedynym filarem podtrzymującym go przy życiu i pracy jest jego honor. Czwarta. Przeciwieństwo poprzedniej – zwątpienie w godność żołnierza, przekonanie, że tradycyjny wojskowy kodeks moralny nie odpowiada już sytuacji na polu walki i że walka do końca nie ma sensu, że honor żołnierza istnieje tylko wtedy, kiedy jest ktoś, kto to widzi, a jeśli bitwa zakończy się klęską i we Wszechświecie nie będzie już ludzi, honor ten traci znaczenie. Chociaż postawę tę przyjmuje mniejszość, podważanie wartości sił kosmicznych jest niezmiernie szkodliwe”.

W tym momencie Zhang Beihai spojrzał na zgromadzonych w sali i zobaczył, że chociaż jego przemówienie wywołało pewne zainteresowanie, nie udało mu się ożywić wszystkich. Był pewien, że to, co ma jeszcze do powiedzenia, zmieni sytuację.

– Podam wam konkretny przykład towarzysza, który przejawia typową formę defetyzmu. Mówię o pułkowniku Wu Yue. – Zhang Beihai wyciągnął rękę w stronę miejsca, które tamten zajmował przy stole konferencyjnym.

W jednej chwili z zebranych wyparowało zmęczenie. Nadstawili uszu. Wszyscy zerkali nerwowo na Zhang Beihaia i na Wu Yue, który odpowiadał im spokojnym spojrzeniem niczym uosobienie opanowania.

– Przez pewien czas służyłem z Wu Yue w marynarce wojennej i dobrze się znamy. Ma silny kompleks technologii i jako kapitan okrętu jest typem technika albo – jeśli wolicie – inżyniera. Samo w sobie nie jest to złe, ale, niestety, nadmiernie polega on na technologii i chociaż tego nie mówi, podświadomie uważa, że głównym, a być może jedynym wyznacznikiem skuteczności bojowej jest postęp techniczny. Całkowicie lekceważy czynnik ludzki w walce i wykazuje się niezrozumieniem wyjątkowych zalet naszej armii, ukształtowanych przez trudne uwarunkowania historyczne. Gdy dowiedział się o kryzysie trisolariańskim, zupełnie stracił wiarę w przyszłość, a odkąd dostał przydział do sił kosmicznych, ten brak nadziei stał się jeszcze bardziej widoczny. Defetystyczne nastawienie towarzysza Wu Yue jest tak silne i tak głęboko zakorzenione, że nie możemy mieć nadziei, że uda się nam je usunąć. Musimy jak najszybciej podjąć stanowcze kroki, by powstrzymać szerzenie się defetyzmu wśród żołnierzy, i dlatego uważam, że towarzysz Wu Yue nie nadaje się do służby w siłach kosmicznych.

Oczy wszystkich zwróciły się na Wu Yue, który patrzył na znak Sił Kosmicznych na swojej czapce. Zachował spokój.

Przez całe przemówienie Zhang Beihai ani razu nie zerknął w jego stronę.

– Towarzyszu dowódco, towarzyszu Wu Yue i pozostali towarzysze – ciągnął – proszę was o zrozumienie. Mówię to wszystko tylko w trosce o obecną postawę ideologiczną wojska. Mam też oczywiście nadzieję, że skłoni to Wu Yue do bezpośredniej, szczerej i otwartej rozmowy.

Wu Yue podniósł rękę, prosząc o pozwolenie na zabranie głosu, i na skinienie głową Chang Weisiego powiedział:

– Wszystko, co mówił towarzysz Zhang Beihai o stanie mojego umysłu, to prawda, i zgadzam się z jego wnioskiem – nie nadaję się już do służby w siłach kosmicznych. Zastosuję się do każdego postanowienia organizacji.

Atmosfera stała się napięta. Kilku oficerów patrzyło na notes leżący przed Zhang Beihaiem, zastanawiając się, o kim jeszcze jest tam mowa.

Podniósł się starszy pułkownik lotnictwa i powiedział:

– Towarzyszu Zhang Beihai, to zwykłe spotkanie robocze. Zamiast podnosić tu takie sprawy, powinieneś skierować je do odpowiednich kanałów organizacji. Uważasz, że wypada tak otwarcie o nich mówić?

Jego słowa natychmiast poparło wielu oficerów.

– Wiem, że przedstawienie tutaj moich uwag jest pogwałceniem zasad organizacyjnych i gotów jestem ponieść za to pełną odpowiedzialność – powiedział Zhang Beihai. – Sądzę jednak, że bez względu na to, za pomocą jakich środków to zrobię, muszę zwrócić waszą uwagę na powagę naszej obecnej sytuacji.

Chang podniósł rękę, by uciąć dalsze komentarze.

– Po pierwsze – zaczął – trzeba pochwalić poczucie odpowiedzialności i świadomość pilności sprawy, którymi wykazał się towarzysz Zhang Beihai. Defetyzm w wojsku jest faktem i musimy podejść do tego racjonalnie. Nie zniknie on, dopóki między obiema stronami konfliktu będzie istniała przepaść technologiczna. Problemu tego nie da się rozwiązać prostymi metodami. Wymaga to długiej i wytężonej pracy oraz wielu rozmów i dyskusji. Jednak ja też zgadzam się z sugestią towarzysza pułkownika: kwestie dotyczące indywidualnych postaw ideologicznych powinno się rozwiązywać przede wszystkim w drodze rozmów w cztery oczy, a jeśli konieczne jest złożenie raportu, trzeba to zrobić odpowiednimi kanałami.

Oficerowie wydali przeciągłe westchnienie ulgi. Przynajmniej na tym zebraniu Zhang Beihai nie wymieni ich nazwisk.


Wyobrażając sobie bezkresne niebo nad warstwą chmur, Luo Ji starał się pozbierać myśli. Mimowolnie przypomniał sobie tę kobietę; w mroku ukazała się jej roześmiana twarz i pojawił się jej głos, serce ścisnął mu smutek, jakiego nie czuł nigdy wcześniej. Za nim napłynęło samooskarżenie, pogarda dla siebie, która już wcześniej ogarniała go w niezliczonych sytuacjach, ale nigdy tak mocno. Dlaczego myślał o niej teraz? Do tego momentu jego jedyną reakcją na jej śmierć, poza strachem i zaskoczeniem, było samorozgrzeszenie i dopiero teraz, kiedy wiedział, że jej rola w bieżących wydarzeniach była nieistotna, pozwolił sobie na rzadką u niego chwilę żalu. Jakim był człowiekiem?

Ale co mógł na to poradzić? Taki już był.

Za sprawą lekkich drgań samolotu odnosił wrażenie, że leży w kołysce. Pamiętał, że sypiał w kołysce, gdy był małym dzieckiem, a po latach zobaczył któregoś dnia w piwnicy rodziców bieguny, na których stała. Zamknął oczy, wyobraził sobie kołyszących go rodziców i zadał sobie pytanie: „Czy od dnia, kiedy opuściłeś kołyskę, zatroszczyłeś się kiedykolwiek o kogoś poza nimi? Czy zrobiłeś w swoim sercu choć odrobinę miejsca dla kogoś innego?”.

Tak, raz. Przed pięcioma laty w jego sercu zagościł złoty płomień miłości. Ale było to nierealne przeżycie.

Wszystko zaczęło się od Bai Rong, autorki powieści dla młodzieży. Pisała je w wolnym czasie, ale cieszyły się taką popularnością, że z honorariów miała większy dochód niż z pensji. Z żadną inną poznaną kobietą nie spędzał tyle czasu, co z nią, i doszedł nawet do punktu, w którym się zastanawiał, czy się z nią nie ożenić. Ich związek nie był szczególnie silny ani niezapomniany, ale byli ze sobą zrelaksowani i szczęśliwi. Pomimo pewnych obaw przed małżeństwem uznali, że warto spróbować.

Na życzenie Bai Rong przeczytał wszystkie jej utwory i choć nie powiedziałby, że mu się podobały, to przynajmniej ich lektura nie była tak męcząca jak innych książek z tego gatunku. Miała elegancki styl i pisała przejrzyście, czego brakowało jej kolegom po fachu, ale treść nie dorównywała stylowi. Czytanie ich było jak patrzenie na krople rosy na roślinach, czyste i przezroczyste, ale różniące się od siebie tylko tym, jak odbijało się i rozszczepiało w nich światło i jak toczyły się po liściach, gdzie się spotykały i rozdzielały, gdy spadały. Kilka minut po wschodzie słońca wyparowywały. Za każdym razem, kiedy czytał którąś z jej książek, zadawał sobie pytanie: „Z czego żyją ci ludzie, skoro przez dwadzieścia cztery godziny na dobę oddają się miłości?”.

– Myślisz, że taka miłość, o jakiej piszesz, istnieje w świecie realnym? – zapytał pewnego dnia.

– Tak.

– To coś, co widziałaś albo co sama przeżyłaś?

Objęła go za szyję.

– Tak czy inaczej, mówię ci, że istnieje – szepnęła mu tajemniczo do ucha.

Czasami podsuwał jej pewne pomysły do powieści, nad którą akurat pracowała, a nawet pomagał jej wprowadzać poprawki.

– Wygląda na to, że masz większy talent niż ja – powiedziała mu kiedyś. – Nie poprawiasz fabuły, lecz postaci, a to najtrudniejsze. Za każdym razem dodajesz coś, dzięki czemu są one żywsze. Masz pierwszorzędną zdolność tworzenia postaci literackich.

– Chyba żartujesz. Jestem z wykształcenia astronomem.

– Nie zapominaj, że Wang Xiaobo9 studiował matematykę.

W ubiegłym roku poprosiła go o szczególny prezent na urodziny:

– Możesz napisać dla mnie powieść?

– Całą powieść?

– No, liczącą co najmniej pięćdziesiąt tysięcy znaków.

– Z tobą jako bohaterką?

– Nie. Widziałam ciekawą wystawę obrazów namalowanych przez artystów płci męskiej, przedstawiających najpiękniejsze kobiety, jakie byli w stanie sobie wyobrazić. Taka sama powinna być bohaterka twojej powieści. Możesz zapomnieć o rzeczywistości i stworzyć anioła na podstawie swoich wyobrażeń o kobiecie doskonałej.

Do dzisiejszego dnia nie miał pojęcia, co ją skłoniło do takiej niezwykłej prośby. Może nie znała samej siebie. Kiedy teraz o tym myślał, wydawało mu się, że było to przebiegłe i dwuznaczne.

Zaczął zatem konstruować postać. Najpierw wyobraził sobie jej twarz, potem zaprojektował jej ubranie, następnie pomyślał o jej otoczeniu i ludziach wokół niej, a na koniec umieścił ją w tym otoczeniu, dał zdolność poruszania się i mówienia, pozwolił jej żyć. Jednak wkrótce stało się to monotonne, więc powiedział Bai Rong o trudnościach, które napotkał:

– Ona jest jak marionetka. Każde jej słowo i zachowanie wynika z tej konstrukcji, ale brakuje w tym iskry życia.

– Obrałeś niewłaściwe podejście – odparła Bai Rong. – Zamiast tworzyć postać literacką, piszesz esej. To, co robi taka postać w ciągu dziesięciu minut, może być odzwierciedleniem dziesięcioletnich doświadczeń. Nie możesz się ograniczać do fabuły powieści, musisz wyobrazić sobie całe jej życie, a to, co w końcu ujmiesz słowami, będzie tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Poszedł za jej radą. Odrzucił wszystko, co chciał napisać, i zamiast tego wyobraził sobie ze wszystkimi szczegółami całe życie stworzonej przez siebie postaci. Wyobraził ją sobie u piersi matki, jak z zapałem ssie sutek i mruczy z zadowolenia, jak chce dogonić czerwony balonik turlający się po ulicy, ale robi tylko krok i pada na ziemię, jak płacze, patrząc na oddalający się balonik i nie zdając sobie sprawy, że oto zaczęła chodzić, jak idzie w deszczu i pod wpływem impulsu zwija parasol, by poczuć na twarzy jego krople, jak spędza pierwszy dzień w szkole – jak siedzi w klasie, obcym pomieszczeniu, nie widząc przez okno ani przez drzwi rodziców, i już prawie zaczyna płakać, gdy nagle zauważa w sąsiedniej ławce koleżankę z przedszkola i zaczyna krzyczeć z radości, jak spędza pierwszą noc w internacie liceum – jak leży w łóżku i patrzy na cienie rzucane na sufit przez drzewa oświetlone latarnią uliczną… Wyobraził sobie jej wszystkie ulubione dania, kolor i styl każdego elementu jej garderoby w komodzie, tapetę w jej telefonie komórkowym, odwiedzane przez nią strony internetowe, filmy, które lubi, ale nie makijaż, bo ona nie potrzebuje żadnego makijażu… Niczym stwórca istniejący poza czasem splótł różne stadia jej życia i stopniowo odkrył bezgraniczną przyjemność tworzenia.

Pewnego dnia w bibliotece wyobraził sobie, jak ona stoi przed rzędami półek i czyta. Ubrał ją w swój ulubiony strój, by jej drobna postać zarysowała się wyraźniej w jego umyśle. Nagle oderwała wzrok od książki, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

Był zaskoczony. Czy kazał jej się uśmiechnąć? Ten uśmiech pozostawił w jego pamięci ślad jak plama na lodzie, ślad, którego nie da się zetrzeć.

Prawdziwy punkt zwrotny nastąpił następnego wieczoru. Padał coraz gęstszy śnieg, wzmagał się wiatr, spadała temperatura. Patrzył z ciepłego wnętrza pokoju w hotelu asystenta na zadymkę, na tłukące o szybę niczym drobiny piasku płatki śniegu, i słuchał wycia wiatru, które zagłuszało odgłosy miasta. Wszystko na zewnątrz pokrył gruby dywan śniegu. Miasto zdawało się nie istnieć i na bezkresnej śnieżnej równinie pozostał tylko ten hotel. Wrócił do łóżka, ale zanim zapadł w sen, przyszła mu nagle do głowy myśl: „Gdyby w tę okropną pogodę ona była na dworze, strasznie by zmarzła”. Potem przypomniał sobie: „To nie ma żadnego znaczenia. Ona nie znajdzie się na dworze, jeśli sam jej tam nie umieścisz”. Ale tym razem wyobraźnia go zawiodła i dziewczyna pozostała wśród śnieżycy jak źdźbło trawy, które w każdej chwili mógł zdmuchnąć powiew wiatru. Wciąż miała na sobie biały płaszcz i czerwony szal. Tylko to mógł dostrzec, i to niewyraźnie, przez wirujące płatki śniegu. Była jak mały płomyk walczący z zamiecią.

Nie mógł zasnąć. Usiadł na łóżku, potem narzucił na siebie jakieś ubranie i zajął miejsce na kanapie. Zastanawiał się, czy powinien zapalić, ale przypomniawszy sobie, że nie znosiła zapachu papierosów, zaparzył sobie filiżankę kawy i powoli ją popijał. Musiał na nią zaczekać. Ciążyła mu na sercu świadomość, że jest zawieja i zimna noc. Po raz pierwszy czuł z czyjegoś powodu taki ucisk w sercu i tęsknotę.

Nadeszła cicho, gdy jego umysł zaczął się ożywiać. Jej drobną postać spowijał chłód z dworu, ale czuć w nim było powiew wiosny. Płatki śniegu w jej włosach szybko stopniały i przemieniły się w błyszczące kropelki. Zdjęła szal, przyłożyła dłonie do ust i zaczęła na nie chuchać. Ujął je, by je rozgrzać, a wtedy spojrzała na niego podekscytowana i zadała pytanie, które on miał już zadać jej: „Dobrze się czujesz?”.

Mógł tylko skinąć w milczeniu głową. Potem, gdy pomógł jej zdjąć płaszcz, powiedział:

– Chodź, rozgrzej się.

Potarł jej delikatne ramiona i poprowadził ją przed kominek.

– Jak tu ciepło. Cudownie…

Usiadła na dywanie przed kominkiem i z uśmiechem patrzyła na ogień.

„Cholera, co się ze mną dzieje?” – pomyślał pośrodku pustego pokoju. Czy nie wystarczyłoby napisać pięćdziesiąt tysięcy znaków, wydrukować je na wysokiej klasy papierze, zrobić wspaniałą okładkę i obwolutę w Photoshopie, ładnie zapakować i dać w prezencie Bai Rong? Dlaczego wpadł tak głęboko w tę pułapkę? Był zaskoczony, gdy zobaczył w jej oczach łzy. A potem uświadomił sobie coś innego: „Kominek? Skąd, do diabła, wytrzasnąłem kominek? Dlaczego miałbym myśleć o kominku?”. Ale zaraz zrozumiał – tym, czego chciał, nie był kominek, lecz blask ognia, bo w takim blasku kobieta jest najpiękniejsza. Przypomniał sobie teraz, jak wtedy wyglądała na tle ognia w kominku…

„Nie! Nie myśl o niej. To będzie katastrofa! Śpij!”

Wbrew swoim obawom nie śnił o niej przez całą noc. Dobrze spał, wyobrażając sobie, że jego pojedyncze łóżko jest małą łódką unoszącą się na różowym morzu. Gdy się obudził następnego ranka, czuł się jak nowo narodzony, jakby był świeczką, która przez lata pokrywała się kurzem, nim podczas śnieżnej zawiei ubiegłej nocy ktoś ją zapalił. Poszedł podekscytowany do budynku wykładowego, odnosząc wrażenie, że mimo zamglenia po opadach śniegu sięga wzrokiem na odległość tysiąca kilometrów. Na topolach rosnących po bokach drogi nie było ani odrobiny śniegu, ich nagie gałęzie wznosiły się ku zimnemu niebu, ale w jego oczach były żywsze niż wiosną.

Wszedł na katedrę i jak miał nadzieję, zobaczył ją. Siedziała z tyłu amfiteatralnej sali, sama w pustym rzędzie, z dala od pozostałych studentów. Śnieżnobiały płaszcz i czerwony szal położyła na siedzeniu obok i została w beżowym golfie. Nie miała spuszczonej głowy i nie przewracała stron w podręczniku jak reszta studentów. Patrzyła na niego i posłała mu kolejny, jasny jak wschód słońca uśmiech.

Zdenerwował się. Przyspieszył mu puls i musiał wyjść na balkon, by ochłonąć na zimnym powietrzu. Wcześniej tylko dwa razy zdarzyło mu się być w podobnym stanie, podczas obrony swoich dwóch doktoratów. Na wykładzie starał się jak najlepiej zaprezentować i jego żarliwa mowa oraz długie cytaty wzbudziły, co się rzadko zdarzało, aplauz słuchaczy. Nie przyłączyła się do niego, tylko uśmiechnęła się i skinęła głową.

Po zajęciach szedł obok niej alejką wysadzaną drzewami, które nie dawały cienia, słuchając skrzypienia śniegu pod jej niebieskimi butami. Ich szczerej rozmowie przysłuchiwały się w milczeniu dwa rzędy topoli.

– Dobrze wykładasz, chociaż niewiele z tego zrozumiałam.

– To nie jest twój przedmiot kierunkowy, prawda?

– Tak.

– Często chodzisz na wykłady z innych przedmiotów kierunkowych?

– Tylko przez ostatnich kilka dni. Wybieram salę na chybił trafił i przez chwilę słucham. Dopiero co skończyłam studia i niebawem wyjeżdżam. Nagle uświadomiłam sobie, że jest tu wspaniale i że boję się tego, co jest poza uczelnią…

Przez następne trzy czy cztery dni spędzał z nią większość czasu, chociaż dla innych wyglądało to tak, jakby był wtedy sam. Łatwo mu było wytłumaczyć się z tego przed Bai Rong – myślał o prezencie dla niej. I prawdę mówiąc, nie było to kłamstwo.

W sylwestra kupił butelkę czerwonego wina, którego nigdy wcześniej nie pijał, wrócił do hotelu, zgasił światło, postawił na stole przed kanapą kilka świeczek i zapalił. Kiedy zapłonęły wszystkie trzy, usiadła bez słów obok niego.

– Och, spójrz! – wykrzyknęła, wskazując z dziecinnym podnieceniem butelkę wina.

– Na co?

– Popatrz na nie z tego miejsca, tam, gdzie przenika przez nie światło świeczki. To wino jest przepiękne.

Przesączone przez wino światło świeczki miało ciemnoczerwoną, krystaliczną barwę, kolor, z jakiego utkane są sny.

– Jak martwe słońce – stwierdził.

– Nie mów tak – powiedziała ze szczerością, od której stopniało jego serce. – Uważam, że jest jak… jak oczy zmierzchu.

– A dlaczego nie świtu?

– Bardziej lubię zmierzch.

– Dlaczego?

– Gdy mija zmierzch, widzisz gwiazdy. Gdy mija świt, zostaje tylko…

– Zostaje tylko jasne światło, w którym widzisz surową rzeczywistość.

– Tak.

Rozmawiali o wszystkim, znajdując wspólny język nawet w najbardziej banalnych sprawach, dopóki nie opróżnił całej butelki, w której były oczy zmierzchu.

Leżał sennie w łóżku i patrzył na świece płonące na stole. Dziewczyna zniknęła, ale nie martwił się tym. Mogła się pojawić na każde jego życzenie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wiedział, że pochodzi ono ze świata realnego i nie ma z nią nic wspólnego, więc je zignorował. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Bai Rong. Gdy włączyła światło, pojawiła się szara rzeczywistość. Rong zerknęła na świece na stole, a potem usiadła na brzegu łóżka i lekko westchnęła.

– Nie jest jeszcze tak źle.

– Co nie jest źle? – Wyciągnął rękę, by osłonić oczy przed ostrym światłem.

– Nie doszedłeś jeszcze do tego, żeby postawić kieliszek również dla niej.

Zasłonił oczy, ale nic nie powiedział. Odsunęła jego dłonie, a potem patrząc prosto na niego, powiedziała:

– Ona ożyła, prawda?

Kiwnął głową i usiadł.

– Rong, myślałem, że nad postacią w powieści panuje jej twórca, że będzie ona taka, jak chce autor, i że zrobi z nią wszystko, co chce, tak jak Bóg z nami.

– No i myliłeś się! – powiedziała. Wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem po pokoju. – Sam teraz rozumiesz, jak bardzo się myliłeś. Jest różnica między zwykłym gryzipiórkiem a pisarzem z prawdziwego zdarzenia. Z literaturą na najwyższym poziomie mamy do czynienia wtedy, gdy postacie powieściowe żyją własnym życiem w umyśle autora. Nie jest w stanie nimi kierować, może nawet nie być w stanie przewidzieć ich kolejnego posunięcia. Może tylko obserwować je z zachwytem jak podglądacz i zapisywać drobne szczegóły ich życia. Tak powstają klasyczne dzieła literatury.

– A zatem literatura jest, jak się okazuje, pewnego rodzaju perwersją.

– Taka była przynajmniej dla Szekspira, Balzaca i Tołstoja. Stworzone przez nich klasyczne obrazy zrodziły się z ich umysłowego łona. Ale dzisiejsi wyrobnicy literatury stracili tę kreatywność. W ich umysłach rodzą się tylko fragmenty utworów i dziwacy, których krótkie życie jest jedynie nierozsądnym, zagadkowym paroksyzmem. Potem wrzucają te fragmenty do jednego worka, który sprzedają pod etykietką „postmodernizmu”, „dekonstruktywizmu”, „symbolizmu” albo „irracjonalizmu”.

– Chcesz powiedzieć, że stałem się klasykiem literatury?

– Nie sądzę! W twojej głowie dojrzewa tylko pewien obraz, a to jest najprostsze. W głowach klasyków zrodziły się setki, tysiące postaci. Wielcy pisarze stworzyli obrazy pewnych epok, a czegoś takiego mogą dokonać tylko nadludzie. Ale i to, co zrobiłeś, nie jest łatwe. Nie myślałam, że będziesz do tego zdolny.

– A ty stworzyłaś kiedyś coś takiego?

– Tylko raz – odparła i porzuciła ten temat. Objęła go za szyję i powiedziała: – Daj sobie z tym spokój. Nie chcę już tego prezentu urodzinowego. Wróć do normalnego życia, dobrze?

– A jeśli to wszystko będzie trwało? Co wtedy?

Przez kilka sekund patrzyła na niego badawczo, potem go puściła i potrząsnęła ze smutkiem głową.

– Wiedziałam, że jest już za późno.

Podniosła z łóżka torebkę i wyszła.

Potem usłyszał, jak ludzie na zewnątrz odliczają: cztery, trzy, dwa, jeden. Z budynku wykładowego, który do tej pory rozbrzmiewał dźwiękami muzyki, dobiegły salwy śmiechu. Na boisku puszczano ognie sztuczne. Spojrzał na zegarek i zobaczył, że przed sekundą skończył się stary rok.

– Dzisiaj jest święto. Dokąd się wybierzemy? – zapytał.

Leżał na łóżku, ale wiedział, że stworzona przez niego postać pojawiła się przy nieistniejącym kominku.

– Nie zabierasz jej? – odezwała się z całą swą niewinnością, wskazując wciąż otwarte drzwi.

– Nie. Tylko my dwoje. Gdzie chciałabyś jechać?

Upajała się ogniem na kominku.

– Nieważne, dokąd pojedziemy – odparła. – To cudowne uczucie być po prostu w podróży.

– Wobec tego wyjedziemy i zobaczymy, dokąd dotrzemy.

– Wspaniale.

Następnego ranka wyjechał swoją hondą accord z miasteczka uniwersyteckiego i ruszył na zachód. Obrał ten kierunek tylko dlatego, by uniknąć bólu głowy, jaki sprawiłoby mu przedzieranie się przez całe miasto. Po raz pierwszy miał cudowne poczucie wolności, którą daje jazda bez celu. Kiedy budynki zaczęły rzednąć i ukazały się pola, uchylił nieco szybę, by wpuścić zimne powietrze. Czuł, że jej długie włosy powiewają na wietrze i muskają jego prawą skroń.

– Patrz, góry. – Wskazała łańcuch w oddali.

– Widoczność jest dzisiaj dobra. To góry Taihang. Ciągną się równolegle do szosy, dalej skręcają na zachód, tarasując drogę, więc szosa przez nie przechodzi. Powiedziałbym, że jesteśmy teraz…

– Nie, nie. Nie mów, gdzie jesteśmy. Jeśli się dowiem, gdzie jesteśmy, świat skurczy się do rozmiarów mapy. Gdy tego nie wiemy, świat wydaje się nie mieć końca.

– Dobrze. No to postarajmy się zgubić.

Skręcił w mniej ruchliwą drogę, a potem, nie odjechawszy daleko, skręcił po raz drugi. Po obu stronach ciągnęły się teraz bezkresne pola, na których śnieg jeszcze nie stopniał, i pokryte nim pasy ziemi oraz bezśnieżne połacie były mniej więcej jednakowej wielkości. Chociaż słońce świeciło jasno, nigdzie nie było widać ani skrawka zieleni.

– Klasyczny północny pejzaż – powiedział.

– Pierwszy raz myślę, że ziemia bez najmniejszej odrobiny zieleni może być piękna.

– Zieleń jest zagrzebana w ziemi i czeka na wiosnę. Oziminy wzejdą, kiedy będzie jeszcze zimno, i wtedy będzie tu morze zieleni. Wyobraź sobie ten bezmiar…

– Ten krajobraz nie potrzebuje zieleni. I teraz jest piękny. Czy ta kraina nie wygląda jak drzemiąca w słońcu wielka krowa mleczna?

– Co? – Spojrzał ze zdumieniem najpierw na nią, a potem przez okno na płaty śniegu po obu stronach samochodu. – A faktycznie, jest pewne podobieństwo! Jaka jest twoja ulubiona pora roku?

– Jesień.

– A dlaczego nie wiosna?

– Wiosną… jest tak dużo zmieszanych ze sobą doznań, że robi się to męczące. Jesień jest lepsza.

Zatrzymał samochód. Wysiadł i poszedł z nią na skraj pola, żeby popatrzeć na sroki, które na nim żerowały, dopóki nie podeszli do nich blisko. Wtedy odleciały na drzewa w oddali. Potem ruszyli wzdłuż koryta praktycznie wyschniętej rzeki. Jedynie jego środkiem płynął wąski strumień, ale mimo to była to północna rzeka, więc podnieśli z ziemi małe, gładkie, chłodne kamyki i rzucali je do niej, przyglądając się, jak z dziur zrobionych przez nie w cienkim lodzie wypływa mętna, żółta woda. Dotarli do małego miasteczka i trochę zabawili na rynku. Dziewczyna przyklękła obok sprzedawcy złotych rybek, które wyglądały w blasku słońca jak ciekłe płomienie, i nie chciała odejść. Kupił jej dwie rybki i położył je w plastikowych woreczkach z wodą na tylnym siedzeniu. Weszli do leżącej obok wioski, ale nie odnieśli wrażenia, że znaleźli się na wsi. Domy i zabudowania gospodarcze były nowiutkie, przed wieloma bramami stały zaparkowane samochody, cementowe drogi były szerokie, a ludzie ubrani nie inaczej niż w miastach, ba, kilka dziewcząt paradowało w eleganckich strojach. Nawet psy były takimi samymi długowłosymi i krótkonogimi pasożytami, jakie można było znaleźć w miastach. Bardziej interesująca była duża scena u wejścia do wioski – zastanawiali się, jak taka mała wioszczyna mogła sobie pozwolić na taką wielką scenę. Była pusta, więc z pewnym trudem wdrapał się na nią i patrząc na jednoosobową publiczność, zaśpiewał jeden wiersz piosenki Tonkaja riabina. W południe zjedli obiad w miasteczku, gdzie dania były mniej więcej takie same jak w mieście, tyle że porcje dwa razy większe. Rozleniwieni i senni po obiedzie, posiedzieli trochę na ławce pod ratuszem, a potem pojechali dalej bez celu.

Zanim się zorientowali, znaleźli się w górach, które miały zwyczajne kształty i były pozbawione roślinności, jeśli nie liczyć zwiędłej trawy i niepokalanka pospolitego w szczelinach szarych skał. W ciągu milionów lat znużone staniem góry położyły się, osunęły w płaskość pod działaniem czasu i blasku słońca, i każdy, kto po nich chodził, czuł się tak samo gnuśny.

– Te góry są jak starzy wieśniacy wygrzewający się w promieniach słońca – powiedziała, ale w wioskach, przez które przejeżdżali, nie widzieli ani jednego z takich staruszków, nikogo bardziej odprężonego niż góry. Kilka razy musieli się zatrzymać, bo przez drogę przechodziło stado owiec. W końcu pojawiła się wioska, jaką sobie wyobrażali, ze skalnymi domami, hurmą wschodnią, orzechami włoskimi, niskimi domami krytymi dachówkami, na których piętrzyły się stosy kolb kukurydzy. Nawet psy były tu większe i bardziej zajadłe.

Kilka razy zatrzymali się w górach i całe popołudnie minęło jak z bicza trzasł. Słońce chyliło się ku zachodowi, a droga już dużo wcześniej zaczęła się pogrążać w cieniu. Była piaszczysta i wyboista. Dojechał nią na grzbiet górski, gdzie jeszcze świeciło słońce, i zdecydowali, że będzie to kres ich podróży – obejrzą zachód słońca i wracają. Jej długie włosy powiewały w lekkich podmuchach wieczornego wiatru i zdawały się starać schwytać ostatnie złote promienie.

Zaledwie wrócili na szosę, samochód się zepsuł. Pękła tylna oś, co oznaczało, że muszą zadzwonić po pomoc. Chwilę potem Luo Ji dowiedział się od kierowcy małej ciężarówki, jak się nazywa to miejsce. Pocieszył go fakt, że jego telefon miał zasięg. Gdy powiedział pracownikowi stacji naprawy pojazdów, gdzie się znajduje, poinformowano go, że dotarcie tam zajmie mechanikom co najmniej cztery czy pięć godzin.

Po zachodzie słońca w górach szybko zrobiło się zimno. Gdy okolicę zaczął zasnuwać zmrok, Luo Ji zebrał na pobliskim polu tarasowym trochę łodyg kukurydzy i rozpalił ognisko.

– Ciepło i przyjemnie – powiedziała, patrząc w ogień, równie szczęśliwa jak tego wieczoru, kiedy siedziała przed kominkiem.

Znowu poraził go jej widok w blasku ognia, ogarnęły go emocje, jakich nie czuł nigdy wcześniej, jakby sam był ogniskiem i jedynym celem jego egzystencji było dawanie jej ciepła.

– Są tu wilki? – zapytała, rozglądając się wokół w gęstniejącej ciemności.

– Nie. Północne Chiny to wciąż interior. Okolica wygląda na wymarłą, ale w rzeczywistości to jeden z najgęściej zaludnionych regionów. Popatrz na drogę – średnio co dwie minuty przejeżdża nią samochód.

– Miałam nadzieję, że powiesz, że są – rzekła ze słodkim uśmiechem, a potem spojrzała na iskry odlatujące w niebo jak gwiazdy.

– No dobrze. Są tu wilki, ale jestem przy tobie.

Więcej już nie rozmawiali, tylko siedzieli w milczeniu przy ognisku, dokładając do niego od czasu do czasu parę łodyg.

Później – nie wiedział, jak dużo później – zadzwonił jego telefon. To była Bai Rong.

– Jesteś z nią? – zapytała.

– Nie, jestem sam – odparł i podniósł wzrok.

Nie kłamał. Naprawdę był sam, przy ognisku obok drogi w górach Taihang. Światło wydobywało z mroku otaczające go skały, a nad głową miał gwiaździste niebo.

– Wiem, że jesteś sam. Ale czy jesteś z nią?

Przez chwilę milczał, po czym powiedział cicho: „Tak”, a kiedy zerknął w bok, była tam – dokładała łodyg do ognia i uśmiechała się do płomieni oświetlających miejsce, gdzie siedzieli.

– Teraz wierzysz, że miłość, o której piszę w swoich książkach, istnieje naprawdę?

– Tak, wierzę.

Zaledwie wymówił te słowa, zdał sobie sprawę, jaka dzieli ich odległość. Oboje milczeli przez długą chwilę, a fale radiowe snuły nad górami swą pajęczą nić, by podtrzymać ten ostatni kontakt.

– Ty też masz kogoś takiego, prawda? – zapytał w końcu.

– Tak. Od dawna.

– Gdzie on teraz jest?

Usłyszał, że cicho się śmieje.

– A gdzie indziej mógłby być?

On też się roześmiał.

– No tak, gdzie?

– No cóż. Nie przejmuj się. Żegnaj.

Bai Rong skończyła rozmowę, zrywając cienką nić, która ciągnęła się po nocnym niebie, i zostawiając ich nieco zasmuconych, ale nic poza tym.

– Na dworze jest za zimno. Prześpijmy się w samochodzie – powiedział.

Łagodnie pokręciła głową.

– Chcę być z tobą tutaj. Lubisz, jak siedzę przy ogniu, prawda?

Była już północ, gdy przyjechał wóz naprawczy z Shijiazhuang. Mechanicy zdziwili się, że zastali go siedzącego przy ognisku.

– Przecież pan tu zamarznie. Silnik się nie zepsuł. W samochodzie z włączonym ogrzewaniem nie byłoby cieplej?

Po naprawie samochodu Luo Ji pomknął przez noc, wyjechał z gór z powrotem na równinę i o świcie był w Shijiazhuang. Gdy dotarł do Pekinu, była już dziesiąta.

Zamiast wrócić do pracy, poszedł prosto do psychiatry.

– Może pan potrzebować pewnej korekty nastawienia, ale to nic poważnego – powiedział tamten po wysłuchaniu jego długiej opowieści.

– Nic poważnego? – Luo szeroko otworzył przekrwione oczy. – Jestem do szaleństwa zakochany w fikcyjnej postaci z powieści, którą sam stworzyłem. Byłem z nią, podróżowałem z nią, a nawet zerwałem przez nią z moją dziewczyną z krwi i kości. To według pana nic poważnego?

Lekarz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Nie chwyta pan? Obdarzyłem najgłębszą miłością złudzenie!

– Ma pan wrażenie, że obiekty uczuć wszystkich innych osób istnieją naprawdę?

– Czy to w ogóle podlega dyskusji?

– Oczywiście. U większości ludzi osoba, którą kochają, istnieje tylko w ich wyobraźni. Przedmiotem ich miłości nie jest rzeczywista kobieta czy mężczyzna, lecz jej czy jego obraz, który sobie stworzyli. W rzeczywistości dana osoba jest tylko matrycą dla stworzenia wymarzonej kochanki czy kochanka. W końcu stwierdzają, że wyśniona kochanka czy kochanek różni się od tej matrycy. Jeśli potrafią zaakceptować te różnice, mogą być razem. Jeśli nie, rozstają się z nią czy z nim. Takie to proste. W jednym różni się pan od większości – nie potrzebował pan matrycy.

– A więc to nie jest choroba?

– Tylko w tym względzie, na który wskazała pańska dziewczyna: ma pan talent pisarski. Jeśli chce pan nazwać to chorobą, proszę bardzo.

– Ale czy puszczenie aż do tego stopnia wodzy wyobraźni nie jest lekką przesadą?

– W wyobraźni nie ma nic przesadnego. Zwłaszcza gdy chodzi o miłość.

– No to co mam zrobić? Jak mogę o niej zapomnieć?

– To niemożliwe. Nie może pan o niej zapomnieć, więc niech pan oszczędzi sobie trudu. Może to tylko doprowadzić do skutków ubocznych, może nawet do zaburzeń psychicznych. Niech pan pozostawi sprawy naturze. Jeszcze raz podkreślam: niech pan nie próbuje o niej zapomnieć. To nic nie da. Ale z czasem zmniejszy się jej wpływ na pańskie życie. Prawdę mówiąc, jest pan szczęściarzem. Bez względu na to, czy ona istnieje, czy nie, miał pan szczęście się zakochać.

Było to najbardziej romantyczne przeżycie Luo Ji, miłość, jaka zdarza się tylko raz w życiu. Potem zaczął żyć bardziej niefrasobliwie – szedł lub jechał, gdzie go poniosły oczy, jak tego dnia, kiedy wsiadł do swojej hondy i ruszył przed siebie. I jak powiedział psychiatra, jej wpływ na jego życie się zmniejszał. Nie pojawiała się, gdy był z prawdziwą kobietą, a w końcu zaczęła się pojawiać coraz rzadziej, nawet kiedy był sam. Wiedział jednak, że najbardziej ukryta część jego duszy należy do niej i że ta dziewczyna zostanie tam po kres jego dni. Widział nawet wyraźnie świat, w którym mieszkała: śnieżną krainę, gdzie niebo zawsze ozdabiały gwiazdy i sierp księżyca i gdzie stale padał śnieg. W panującej tam ciszy można było usłyszeć szelest płatków śniegu sypiących się na ziemię jak biały cukier. Ewa, którą Luo Ji stworzył z żebra swojego umysłu, siedziała przed starym kominkiem w swej wykwintnej chacie i w milczeniu patrzyła na tańczące płomienie.

Teraz, samotny w tej złowieszczej powietrznej podróży, chciał ją mieć przy sobie, chciał wspólnie z nią zgadywać, co go czeka na jej końcu, ale się nie pojawiła. Wciąż widział ją w odległym zakątku swej duszy, siedzącą w milczeniu przed kominkiem, nigdy nieczującą się samotnie, bo wiedziała, że jej świat jest w nim.

Sięgnął po fiolkę na szafce przy łóżku, by wreszcie zasnąć dzięki tabletce, ale w chwili gdy jego palce dotknęły buteleczki, poszybowała z szafki pod sufit, podobnie jak ubranie, które rzucił na krzesło. To wszystko wisiało tam przez kilka sekund. Poczuł, że unosi się z łóżka, ale ponieważ śpiwór był przypięty pasami, nie odleciał, a gdy fiolka wylądowała na podłodze, z powrotem ciężko na nie opadł. Przez parę sekund czuł się tak, jakby jego ciało uciskał jakiś ciężki przedmiot, i nie mógł się ruszyć. Od nagłej nieważkości, a potem przeciążenia zakręciło mu się w głowie, a niespełna dziesięć sekund później wszystko wróciło do normy.

Usłyszał szybki szelest kroków na wykładzinie dywanowej za drzwiami. Szło tam kilka osób. Potem uchyliły się drzwi i do kabiny wsunął głowę Shi Qiang.

– Nic panu nie jest, Luo Ji?

Gdy Luo odparł, że nie, Shi Qiang, nie wszedłszy do środka, zamknął drzwi. Luo słyszał rozmowę prowadzoną ściszonymi głosami.

– Wygląda to na nieporozumienie podczas zmiany eskorty. Nie ma się czym martwić.

– Co wcześniej mówiła góra podczas połączenia? – Był to głos Shi Qianga.

– Powiedzieli, że eskorta musi za pół godziny zatankować w powietrzu i że nie powinniśmy się niepokoić.

– Tej przerwy nie było w planie, co?

– Nawet najmniejszej wzmianki. W chaosie, który teraz zapanował, siedem samolotów eskorty pozbyło się zapasowych zbiorników paliwa.

– Skąd ta nerwowość? Dajmy temu spokój. Powinieneś z powrotem położyć się spać. Nie przepracowuj się.

– Jak możemy spać w takiej sytuacji?

– Zostawcie kogoś na warcie. Jaki będzie z was pożytek, jeśli będziecie zmęczeni? Mogą próbować trzymać nas cały czas w stanie najwyższej gotowości, ale nie zmieniam zdania na temat pracy w ochronie. Jeśli pomyślałeś o wszystkim, o czym powinieneś pomyśleć, i zrobiłeś wszystko, co trzeba, to niech się dzieje, co ma się dziać. Nie można zrobić nic więcej. Nie denerwuj się.

Na wzmiankę o „zmianie eskorty” Luo Ji wyciągnął rękę, odsunął przesłonę okna i wyjrzał na zewnątrz. Na nocnym niebie wciąż rozpościerało się morze chmur. Księżyc chylił się ku horyzontowi, widać też było smugi kondensacyjne formacji myśliwców, teraz z sześcioma dodatkowymi liniami. Przyjrzał się małym samolotom, za którymi ciągnęły się te smugi, i zauważył, że to inny model niż te cztery, które widział wcześniej.

Otworzyły się drzwi i Shi Qiang wsunął przez nie tors do sypialni.

– Luo Ji, to nie było nic poważnego. Drobiazg. Niech pan się nie martwi. Od tej pory wszystko pójdzie jak po maśle.

– Jest jeszcze czas na spanie? Ile godzin już lecimy?

– Mamy jeszcze parę godzin. Proszę spać.

Zamknął drzwi i odszedł.

Luo Ji przekręcił się na łóżku i podniósł buteleczkę. Shi był skrupulatny – zawierała tylko jedną tabletkę. Połknął ją, spojrzał na czerwone światełko pod oknem, wyobrażając sobie, że to światło kominka, i zapadł w sen.

Spał bez snów przez sześć godzin i kiedy Shi Qiang go obudził, czuł się całkiem dobrze.

– Jesteśmy już prawie na miejscu. Proszę wstać i się przygotować.

Luo Ji poszedł do łazienki, by się umyć, a gdy wrócił na proste śniadanie, poczuł, że samolot schodzi w dół. Dziesięć minut później, po piętnastu godzinach lotu, stali na ziemi.

Shi Qiang powiedział mu, by zaczekał w gabinecie, i wyszedł. Wrócił z wysokim, nienagannie ubranym mężczyzną o europejskich rysach, który wyglądał na urzędnika wysokiego szczebla.

– Czy to doktor Luo? – zapytał urzędnik, spoglądając na niego. Zauważywszy, że Shi Qiang ma problemy z językiem angielskim, powtórzył pytanie po chińsku.

– Tak, to Luo Ji – odparł Shi Qiang, a potem przedstawił go krótko Luo. – To pan Kent. Przyszedł pana powitać.

– Jestem zaszczycony – powiedział Kent z ukłonem.

Gdy podali sobie ręce, Luo Ji wyczuł, że człowiek ten jest niewiarygodnie doświadczony. Za jego dobrymi manierami wiele się kryło, ale błysk w jego oku zdradzał obecność tajemnic. Luo zafascynowało jego spojrzenie, jednocześnie anielskie i diabelskie, jakby obok siebie znajdowały się bomba atomowa i drogi kamień identycznej wielkości… Z tego, co wyczytał w jego oczach, domyślił się jednego – że jest to niezwykle ważna chwila w życiu tego człowieka.

– Dobrze się pan spisał – zwrócił się Kent do Shi Qianga. – Pańska część zadania została wykonana najsprawniej. Pozostali mieli trochę kłopotów po drodze.

– Słuchaliśmy naszych przełożonych. Działaliśmy zgodnie z zasadą, żeby zmniejszyć do minimum liczbę etapów – rzekł Shi Qiang.

– Całkowicie słusznie. W obecnych okolicznościach zminimalizowanie liczby etapów służy maksymalizacji bezpieczeństwa. Będziemy się nadal trzymali tej zasady i pojedziemy prosto do sali zgromadzeń.

– Kiedy zaczyna się sesja?

– Za godzinę.

– Zdążymy?

– Początek sesji wyznacza przybycie ostatniego kandydata.

– To dobrze. A zatem dokonujemy przekazania?

– Nie. Jest pan nadal odpowiedzialny za bezpieczeństwo człowieka, którego powierzono pańskiej opiece. Jak powiedziałem, jest pan najlepszy.

Shi Qiang przez sekundę czy dwie patrzył w milczeniu na Luo Ji. Potem kiwnął głową.

– W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy zaznajamiano nas z sytuacją, nasi ludzie natrafili na parę przeszkód.

– Gwarantuję, że od tej pory nic takiego już się nie zdarzy. Ma pan zapewnioną pełną współpracę miejscowej policji i wojska. No dobrze. – Kent zerknął na zegarek. – Możemy ruszać.

Gdy Luo Ji wyszedł z samolotu, zobaczył, że jest jeszcze noc. Wziąwszy pod uwagę czas odlotu, zorientował się, w której części globu się znajdują. Była gęsta mgła i latarnie rzucały przyćmiony żółty blask, a przed jego oczami wydawały się ponownie rozgrywać wydarzenia sprzed chwili startu: w powietrzu unosiły się patrolowe śmigłowce wyglądające we mgle jak cienie z jarzącymi się światłami, samolot szybko otoczyły pierścieniem wojskowe pojazdy i żołnierze zwróceni twarzami w przeciwną stronę, grupa oficerów z radiotelefonami dyskutowała o czymś i od czasu do czasu zerkała w stronę schodów samolotu. Od dobiegającego gdzieś z góry brzęczenia Luo Ji zjeżyły się włosy na głowie i nawet niewzruszony Kent zakrył uszy. Podniósłszy głowy, zobaczyli nisko przelatujące niewyraźne światło – formację eskorty, nadal krążącą nad nimi, kreślącą spalinami słabo widzialne koło, jakby olbrzymia ręka z kosmosu zaznaczała to miejsce na Ziemi kredą.

Wsiedli całą czwórką do czekającego przed schodami opancerzonego, co było widać od jednego rzutu oka, samochodu i szybko odjechali. Zasłonki w oknach były zaciągnięte, ale na podstawie przenikającego przez nie światła Luo Ji wiedział, że są pośrodku konwoju. Podczas drogi w nieznane w samochodzie panowała cisza. Chociaż jazda trwała tylko czterdzieści minut, podróż strasznie się dłużyła.

Gdy Kent oznajmił, że dotarli na miejsce, Luo Ji dostrzegł przez zasłonki sylwetkę oświetlonego z tyłu budynku. Nigdy nie pomyliłby tego charakterystycznego kształtu z innym: wyglądał jak gigantyczny rewolwer z zaciśniętym w lufie węzłem. Od razu zorientował się, gdzie jest – przed siedzibą ONZ w Nowym Jorku.

Gdy tylko wysiadł, otoczyli go ludzie, którzy wyglądali na pracowników ochrony – byli wysocy i wielu z nich nosiło mimo nocnej pory ciemne okulary. Nie widział nic wokół siebie, bo gromada ta ścisnęła go z taką siłą, że jego stopy straciły praktycznie kontakt z ziemią, i poniosła naprzód. Akurat w chwili, gdy ten dziwaczny nacisk doprowadził go niemal do kresu wytrzymałości, mężczyźni przed nim się rozstąpili. Przed jego oczami błysnęło światło, a potem reszta też się zatrzymała i poszedł dalej tylko z Shi Qiangiem i Kentem. Kroczyli przez duży hol, pusty, jeśli nie liczyć kilku ubranych na czarno strażników, którzy za każdym razem, kiedy mijali jednego z nich, mówili cicho do ręcznych radiotelefonów. Przeszli przez balkon ku witrażowi, na którym burza kolorów i gmatwanina linii przedstawiały ludzi i zwierzęta. Skręcili w lewo, do małego pokoju. Po zamknięciu drzwi Kent i Shi Qiang wymienili uśmiechy, a na ich twarzach pojawił się wyraz ulgi.

Luo Ji rozejrzał się wokół i stwierdził, że jest to szczególne pomieszczenie. Całą przeciwległą ścianę pokrywało abstrakcyjne malowidło, na którym zachodzące nawzajem na siebie żółte, białe, niebieskie i czarne figury geometryczne zdawały się zawieszone nad morzem czystego błękitu. Jednak najdziwniejszą rzeczą był duży głaz w kształcie graniastosłupa, umieszczony pośrodku pokoju i oświetlony kilkoma słabymi lampami. Po bliższym przyjrzeniu się widać było, że głaz ten jest rdzawo żyłkowany. Abstrakcyjne malowidło i ten kamień stanowiły jedyne wyposażenie pokoju.

– Doktorze Luo, nie musi się pan przebrać? – zapytał Kent po angielsku.

– Co on mówi? – zainteresował się Shi Qiang, a kiedy Luo Ji mu to przetłumaczył, stanowczo potrząsnął głową. – Nie, niech pan zostanie w tym ubraniu.

– Ale to oficjalne spotkanie – wydukał Kent po chińsku.

– Nie – powtórzył Shi Qiang, ponownie potrząsając głową.

– Sala jest otwarta tylko dla przedstawicieli poszczególnych krajów, nie dla środków masowego przekazu. Powinno tam być całkowicie bezpiecznie.

– Powiedziałem: „Nie”. Jeśli dobrze zrozumiałem, nadal odpowiadam za jego bezpieczeństwo.

– Dobrze – ustąpił Kent. – To nie jest wielka sprawa.

– Naprawdę powinien mu pan to jakoś ogólnie wyjaśnić – rzekł Shi Qiang, wskazując głową Luo Ji.

– Nie jestem upoważniony do składania jakichkolwiek wyjaśnień.

– Niech pan powie cokolwiek – powiedział Shi Qiang ze śmiechem.

Kent odwrócił się do Luo Ji z nagle napiętą twarzą i podświadomie poprawił krawat. Luo Ji spostrzegł, że unika jego wzroku. Zauważył też, że Shi Qiang wydaje się zupełnie odmieniony. Już się krzywo nie uśmiechał i patrzył na Kenta z poważną miną, stojąc w rzadkiej u niego postawie na baczność. W tym momencie Luo Ji wiedział już, że wszystko, co wcześniej mówił mu Shi Qiang, było prawdą – on rzeczywiście nie miał pojęcia, jaki jest cel tej wizyty.

– Doktorze Luo – rzekł Kent – mogę panu powiedzieć tylko tyle, że ma pan wziąć udział w ważnym zebraniu, na którym zostanie złożone ważne oświadczenie. Pan nie będzie musiał nic robić.

Potem zapadło milczenie. W pomieszczeniu panowała całkowita cisza. Luo Ji słyszał bicie swego serca. Potem zdał sobie sprawę, że jest to pokój medytacji. Stojący pośrodku głaz był sześciotonową bryłą czystej rudy żelaza. Był to dar od Szwecji. Teraz jednak Luo daleki był od tego, by się oddać medytacji. Usilnie starał się nie myśleć o niczym, przekonany, że Shi Qiang miał absolutną rację, gdy powiedział: „Myśli trudno kontrolować”. Zaczął liczyć kształty na malowidle.

Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa, która skinęła na Kenta, a ten obrócił się do Luo Ji i Shi Qianga.

– Czas iść – oznajmił. – Nikt tutaj nie zna doktora Luo, więc nie zakłócimy posiedzenia, jeśli wejdziemy razem.

Shi Qiang kiwnął głową. Potem z uśmiechem pomachał Luo Ji ręką.

– Zaczekam na pana na zewnątrz – powiedział.

Luo zrobiło się cieplej na sercu. Shi Qiang był teraz dla niego jedyną duchową podporą. Potem opuścił z Kentem pokój medytacji i wszedł do sali posiedzeń Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Sala była pełna i panował w niej gwar rozmów. Najpierw, gdy Kent prowadził go przejściem, Luo nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi, ale kiedy zbliżyli się do pierwszych rzędów, zaczęły się odwracać w jego stronę głowy zebranych. Posadziwszy go w piątym rzędzie na krześle przy przejściu, Kent poszedł dalej i zajął miejsce w drugim rzędzie.

Luo Ji rozejrzał się po miejscu, które oglądał niezliczoną liczbę razy w telewizji. Na podstawie tego, co widział, zupełnie nie potrafił zrozumieć, jakie znaczenie pragnęli nadać mu architekci, którzy zaprojektowali ten budynek, co chcieli wyrazić. Wysoka, żółta ściana z emblematem ONZ na wprost niego, na której tle stało podium, była nachylona pod kątem ostrym do wewnątrz jak płaszczyzna urwiska, które w każdej chwili może się zawalić. Kopuła, która miała przypominać rozgwieżdżone niebo, była strukturalnie oddzielona od żółtej ściany i w żadnej mierze nie zapewniała jej stabilności, wprost przeciwnie – wyglądała jak wielki ciężar napierający na nią z góry i jeszcze bardziej zwiększający jej niestabilność, co sprawiało przemożne wrażenie, że to wszystko za moment runie. Jednak w obecnej sytuacji wydawało się, że jedenastu architektów, którzy stworzyli w połowie dwudziestego wieku projekt tego budynku, znakomicie przewidziało trudne położenie ludzkości w przyszłości.

Oderwawszy uwagę od odległej ściany, Luo Ji usłyszał rozmowę dwóch siedzących obok niego osób. Nie mógł się zorientować, jakiej są narodowości, ale rozmawiały po angielsku, używając idiomatycznych wyrażeń.

– Naprawdę wierzy pan w decydującą rolę jednostki w historii?

– Hmm, myślę, że tego nie da się udowodnić ani obalić, chyba że cofnęlibyśmy czas, zabili paru wielkich ludzi i zobaczyli, jak potoczyłaby się historia. Oczywiście nie można wykluczyć możliwości, że bieg dziejów został wyznaczony przez rzeki, które ci wielcy ludzie kazali ujarzmić i przegrodzić tamami.

– Ale jest też inna możliwość. Te pańskie wielkie postacie mogły być tylko pływakami w rzece historii i pozostawić swoje nazwiska dla potomnych dzięki ustanowionym przez siebie rekordom świata i zdobytej w ten sposób sławie i uznaniu, lecz nie miały żadnego wpływu na bieg rzeki… Ach, czy w obecnym stanie rzeczy rozmyślanie o tym wszystkim ma w ogóle sens?

– Problem polega na tym, że w całym procesie decyzyjnym nikt nie myśli o sprawach na tym poziomie. Wszystkie kraje uwikłane są w spory o takie kwestie jak równość kandydatów i równy dostęp do zasobów.

Sala ucichła, gdy do podium podeszła sekretarz generalna Say. Administracja tej filipińskiej polityczki lawirowała w erze przed- i pokryzysowej. Gdyby wybory odbyły się nieco później, nie wygrałaby ich, bo wyrafinowana azjatycka dama nie reprezentowała sobą poczucia mocy, której szukał świat w obliczu kryzysu trisolariańskiego. Jej drobna postać wydawała się bezradna na tle pochyłej jak urwisko ściany. Gdy wchodziła na podium, zatrzymał ją Kent i szepnął jej coś do ucha. Spojrzała na salę, skinęła głową i poszła dalej.

Luo Ji był pewien, że popatrzyła w jego stronę.

Stanąwszy na mównicy, zlustrowała wzrokiem salę, po czym powiedziała:

– Dziewiętnaste zebranie Rady Obrony Planety doszło do ostatniego punktu planu obrad: ogłoszenia projektu Wpatrujących się w Ścianę i ujawnienia kandydatów na te stanowiska. Sądzę, że zanim przejdę do tego punktu, trzeba pokrótce przedstawić, na czym ten projekt polega. Na początku kryzysu trisolariańskiego stali członkowie byłej Rady Bezpieczeństwa przeprowadzili pilne negocjacje i stworzyli rzeczony projekt. Kraje, które uczestniczyły w tych negocjacjach, wzięły pod uwagę następujące fakty: coraz więcej dowodów świadczyło o tym, że po pojawieniu się pierwszych dwóch sofonów do Układu Słonecznego i w pobliże Ziemi ciągle przybywały nowe. Proces ten trwa nawet teraz. Wskutek tego Ziemia jest dla wroga całkowicie przejrzystym światem. Wszystko tutaj jest dla niego otwartą książką, którą może czytać, kiedy zechce. Ludzkość nie ma przed nim żadnych tajemnic. Społeczność międzynarodowa przystąpiła ostatnio do realizacji powszechnego programu obrony, ale zarówno opracowywanej w jego ramach strategii, jak i najdrobniejszych szczegółów technicznych i wojskowych nie da się ukryć przed wrogiem. Sofony mają wgląd do każdej sali zebrań, do każdej kartoteki, do dysków twardych i pamięci każdego komputera – nie ma miejsca, do którego nie mogłyby zajrzeć. Każdy plan, program, rozmieszczenie każdego oddziału wojskowego i każdej broni stają się widoczne dla odległego o cztery lata świetlne dowództwa wroga już w chwili, kiedy nabiorą kształtu na Ziemi. Natychmiast wycieknie do niego treść komunikacji międzyludzkiej w dowolnej formie. Powinniśmy zdawać sobie sprawę z jednego: fortele strategiczne i taktyczne nie są skorelowane z postępem technicznym. Wywiad dostarczył niezbitych dowodów, że Trisolarianie komunikują się ze sobą, wymieniając bezpośrednio i otwarcie swoje myśli, wskutek czego zupełnie nie znają podstępów, kamuflowania zamiarów i oszukiwania, a to daje ludziom ogromną przewagę nad nimi. Jest to nasz jedyny atut, którego za nic nie możemy stracić. Twórcy projektu Wpatrujących się w Ścianę uważają, że równolegle z powszechnym programem obrony powinniśmy opracowywać inne plany strategiczne, które będą ukryte przed wrogiem, niedostępne dla wścibskich sofonów. Wysunięto wiele propozycji, ale ostatecznie przyjęto, że wykonalny jest tylko projekt Wpatrujących się w Ścianę. Jedna poprawka do tego, co przed chwilą powiedziałam: ludzie nadal mają sekrety w wewnętrznym świecie, każdy z nas. Sofony rozumieją ludzkie języki i mogą niezwykle szybko przeczytać każdy drukowany tekst i każdą informację zawartą we wszelkiego rodzaju pamięci komputerowej, ale nie potrafią odczytać ludzkich myśli. Dopóki nie komunikujemy się ze światem zewnętrznym, myśli każdej jednostki są dla sofonów nieprzeniknione. To podstawa projektu Wpatrujących się w Ścianę. Jego jądrem będzie wybrana grupa osób, które stworzą plany strategiczne i pokierują ich realizacją. Opracują te plany wyłącznie w swoich głowach, nie komunikując się w żaden sposób ze światem zewnętrznym. Prawdziwa strategia, kroki niezbędne dla jej przyjęcia i ostateczne cele pozostaną ukryte w ich mózgach. Nazwiemy ich Wpatrującymi się w Ścianę, ponieważ ta starożytna wschodnia nazwa osób oddających się medytacji dobrze oddaje charakter ich pracy. Podczas wcielania ich planów w życie myśli Wpatrujących się w Ścianę ujawniane światu zewnętrznemu i ich zachowania będą całkowicie udawane, po to, by za pomocą zręcznie wymieszanych sztucznych póz, błędnych wskazówek i kłamstw stworzyć fałszywy obraz tego, co rzeczywiście zamierzają zrobić. Podmiotem tego kluczenia i wprowadzania w błąd będzie cały świat, zarówno wrogowie, jak i sojusznicy, aż w końcu zostanie stworzony ogromny, skomplikowany labirynt, by wróg stracił orientację i jak najpóźniej odkrył nasze prawdziwe strategiczne zamiary. Wpatrujący się w Ścianę będą mieli zapewnioną ogromną władzę, co umożliwi im mobilizację i wykorzystanie dużej części zasobów militarnych Ziemi. Realizując swoje plany strategiczne, nie będą musieli się przed nikim tłumaczyć ze swoich działań i rozkazów, choćby ich zachowania były zupełnie niepojęte. Monitorowaniem i kontrolowaniem ich działań zajmie się Rada Obrony Planety ONZ, jedyna instytucja, która zgodnie z odpowiednią ustawą będzie miała prawo wetowania rozkazów Wpatrujących się w Ścianę. W celu zapewnienia ciągłości projektu Wpatrujących się w Ścianę będą oni mogli skorzystać z hibernacji, by przetrwać wieki, które dzielą nas od bitwy w dniu Sądu Ostatecznego. Oni sami zdecydują, kiedy, w jakich okolicznościach i na jak długo się przebudzą. Dla zapewnienia realizacji obmyślonych przez nich planów strategicznych uchwalona przez ONZ Ustawa o Wpatrujących się w Ścianę będzie w świetle prawa międzynarodowego obowiązywać przez następnych czterysta lat na równi z Kartą ONZ i zgodnie z prawem poszczególnych krajów członkowskich. Wpatrujący się w Ścianę podejmują się najtrudniejszego zadania w dziejach ludzkości. Będą naprawdę sami, a ich umysły będą zamknięte dla świata, dla całego Wszechświata. Ich jedynymi partnerami w dyskusjach i jedynym wsparciem duchowym będą oni sami. Dźwigając na swoich barkach ogromną odpowiedzialność, będą samotnie kroczyć przez te długie lata, niech więc wolno mi będzie wyrazić im w imieniu całej ludzkości nasz najgłębszy szacunek. A teraz przedstawię z upoważnienia ONZ czterech kandydatów wybranych ostatecznie przez Radę Obrony Planety.

Luo Ji, podobnie jak wszyscy pozostali zebrani, słuchał z uwagą przemówienia sekretarz ONZ, a przed ogłoszeniem listy nazwisk wstrzymał oddech. Chciał się dowiedzieć, jakiego rodzaju osobom zostanie powierzone to niewyobrażalne zadanie. Zupełnie zapomniał o swoim własnym losie, bo cokolwiek mogło mu się przydarzyć, było w porównaniu z tą historyczną chwilą drobiazgiem bez znaczenia.

– Pierwszym Wpatrującym się w Ścianę jest Frederick Tyler.

Gdy sekretarz generalna wymówiła jego nazwisko, Tyler podniósł się z fotela w pierwszym rzędzie i starannie odmierzonymi krokami podszedł do podium, z którego spojrzał na zgromadzenie z twarzą pozbawioną wyrazu. Nie było żadnego aplauzu – wszyscy siedzieli w milczeniu i patrzyli na niego. Jego wysoka, chuda sylwetka i okulary w prostokątnych oprawkach były znane na całym świecie. Ten świeżo emerytowany sekretarz obrony USA wywarł głęboki wpływ na strategię obronną swego kraju. Swoje poglądy ideologiczne wyłożył w książce pod tytułem Prawda o technologii, gdzie dowodził, że największymi beneficjentami postępu technologicznego są małe kraje i że nieustanne dążenie większych krajów do rozwoju techniki toruje w rzeczywistości mniejszym drogę do światowej dominacji, ponieważ za sprawą postępu technicznego ludność i zasoby naturalne większych krajów stają się nieważne, natomiast mniejsze państwa otrzymują narzędzia nacisku na resztę świata. Jedną z konsekwencji technologii jądrowej było to, że pozwoliła ona państwu o zaledwie kilkumilionowej ludności stworzyć poważne zagrożenie dla innego państwa, liczącego sto milionów mieszkańców, co dawniej było praktycznie niemożliwe. Jedna z jego kluczowych tez głosiła, że przewaga dużego kraju była naprawdę istotna w epoce słabo rozwiniętej technologii i że zostanie ostatecznie zniwelowana przez jej szybki rozwój, który zwiększy strategiczne znaczenie małych państw. Pozycja niektórych może nagle wzrosnąć, jak niegdyś Hiszpanii i Portugalii. Nie ulegało wątpliwości, że przemyślenia Tylera stały się teoretyczną podstawą globalnej wojny Stanów Zjednoczonych z terroryzmem. Jednak nie był on tylko teoretykiem, ale również człowiekiem czynu i wielokrotnie zyskał powszechne uznanie za odwagę i dalekowzroczność, którymi wykazał się w obliczu wielkich zagrożeń. Dlatego też, ze względu na głębię myślenia i zdolności przywódcze, Tyler miał zadatki na dobrego Wpatrującego się w Ścianę.

– Drugim Wpatrującym się w Ścianę jest Manuel Rey Diaz.

Kiedy ten brązowoskóry, przysadzisty Latynos o upartym spojrzeniu wszedł na mównicę, Luo Ji nie posiadał się ze zdziwienia, bo człowiek ten w ogóle nader rzadko pojawiał się w siedzibie ONZ, ale po zastanowieniu doszedł do wniosku, że jest to całkowicie zrozumiałe, i dziwił się, że już wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Rey Diaz był prezydentem Wenezueli, która pod jego przywództwem dowiodła, że teoria Tylera o wzroście znaczenia małych państw jest słuszna. Kontynuował rewolucję boliwariańską wszczętą przez Hugona Cháveza. W zdominowanym przez kapitalizm i gospodarkę rynkową współczesnym świecie propagował w Wenezueli coś, co Chávez nazwał socjalizmem dwudziestego pierwszego wieku, a co zrodziło się z doświadczeń międzynarodowego ruchu socjalistycznego w poprzednim stuleciu. O dziwo, odniósł znaczący sukces, wzmacniając potęgę kraju we wszystkich dziedzinach i przekształcając na pewien czas Wenezuelę w istne miasto na wzgórzu, symbol równości, sprawiedliwości i dobrobytu. Za jej przykładem poszły inne kraje Ameryki Południowej i socjalizm zapanował na krótko na całym kontynencie. Rey Diaz przejął od Cháveza nie tylko ideologię socjalistyczną, ale także silną postawę antyamerykańską, co przypomniało Stanom Zjednoczonym, że ich południowoamerykańskie podwórko – pozostawione samo sobie – może się stać drugim Związkiem Radzieckim. Przypadkiem doszło do nieporozumienia, co dało Stanom Zjednoczonym pretekst do najazdu na Wenezuelę, którego celem było obalenie rządu Reya Diaza w sposób przećwiczony w Iraku. Jednak ta wojna była końcem pasma zwycięstw odnoszonych po zakończeniu zimnej wojny przez zachodnie mocarstwa nad małymi krajami Trzeciego Świata. Gdy armia amerykańska wkroczyła do Wenezueli, odkryła, że nigdzie nie ma umundurowanego wojska. Cała wenezuelska armia została podzielona na małe oddziały partyzanckie ukryte wśród ludności cywilnej, których jedynym zadaniem było zabijanie żołnierzy wroga. Podejście Reya Diaza do wojny opierało się na jednym, jasnym pomyśle: współczesnej, zaawansowanej technologicznie broni można używać przeciwko celom punktowym, ale w przypadku celów rozproszonych jej skuteczność nie jest większa niż broni konwencjonalnej, a jej wysoki koszt i ograniczona ilość sprawiają, że przestaje się ona liczyć w tego rodzaju starciach. Diaz był geniuszem w dziedzinie tanich, zaawansowanych technicznie środków walki. Na przełomie wieków pewien australijski inżynier skonstruował z myślą o zwalczaniu terrorystów pocisk samosterujący, który kosztował zaledwie pięć tysięcy dolarów. Tysiące partyzanckich oddziałów Reya Diaza uzbrojonych było w dwieście tysięcy takich pocisków, produkowanych masowo w cenie zaledwie trzech tysięcy za sztukę. Chociaż robiono je z tanich i szeroko dostępnych części, były wyposażone w radarowy wysokościomierz oraz GPS i mogły z dokładnością do pięciu metrów razić cele w promieniu pięciu kilometrów. Podczas wojny celność ich trafień mogła być mniejsza niż dziesięć procent, ale wyrządziły ogromne szkody wrogowi. Tak samo dobrze spisały się inne zaawansowane technicznie gadżety, takie jak pociski snajperskie z zapalnikami zbliżeniowymi. W krótkim czasie wojsko amerykańskie poniosło prawie takie same straty jak podczas wojny w Wietnamie i w końcu musiało się wycofać. Porażka silnego w wojnie ze słabym uczyniła z Reya Diaza bohatera dwudziestego pierwszego wieku.

– Trzecim Wpatrującym się w Ścianę jest Bill Hines.

Na podium wszedł wytworny Anglik, wzór elegancji, kontrastującej z chłodem Tylera i uporem Reya Diaza. Pozdrowił zebranych pełnym wdzięku gestem. On też był dobrze znany światu, chociaż brakowało mu aury otaczającej tamtych. Kariera Hinesa dzieliła się na dwa zupełnie odmienne okresy. Jako uczony był jedyną osobą nominowaną do Nagrody Nobla jednocześnie w dwóch dziedzinach. Podczas badań nad aktywnością mózgu prowadzonych wspólnie z neurobiolożką Keiko Yamasuki odkrył, że podczas myślenia i zapamiętywania zachodzą w nim procesy na poziomie kwantowym, a nie – jak wcześniej przypuszczano – molekularnym. Odkrycie to sprowadziło mechanizmy mózgu do mikrostanu materii, a wszystkie wcześniejsze badania okazały się w jego świetle zaledwie powierzchownymi próbami niesięgającymi istoty przedmiotu neurobiologii. Wykazało też, że zdolność zwierzęcego mózgu do przetwarzania informacji jest o kilka rzędów wielkości wyższa, niż dotychczas sądzono, co przydało wiarygodności od dawna pojawiającym się spekulacjom, iż mózg ma strukturę holograficzną. Hines został za to odkrycie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki oraz fizjologii lub medycyny. Chociaż wyniki jego badań były zbyt zaskakujące, by przyznano mu tę nagrodę, w tym samym roku otrzymała ją w zakresie fizjologii lub medycyny Keiko Yamasuki – która tymczasem została jego żoną – za zastosowanie tej teorii w leczeniu amnezji i chorób psychicznych.

W drugim okresie życia Hines zajął się polityką i przez dwa lata był przewodniczącym Rady Europejskiej. Miał opinię rozsądnego i doświadczonego polityka, ale w okresie sprawowania tego urzędu nie pojawiło się wiele wyzwań, które wystawiłyby na próbę jego umiejętności. Charakter działań Unii Europejskiej, które w owym czasie sprowadzały się w przeważającej mierze do koordynacji transakcji, sprawiał, że jego kwalifikacje do stawienia czoła poważnemu kryzysowi wypadały dość słabo w porównaniu z dwoma poprzednimi kandydatami. Mimo to przy wyborze Hinesa wzięto widocznie pod uwagę jego przygotowanie naukowe i polityczne, co stanowiło naprawdę rzadkie połączenie.

Siedząca w ostatnim rzędzie Keiko Yamasuki, światowy autorytet w dziedzinie neurobiologii, spoglądała z miłością na swego męża stojącego na podium.

W sali nadal panowała cisza, bo wszyscy czekali na przedstawienie ostatniego Wpatrującego się w Ścianę. Pierwszych trzech – Tyler, Rey Diaz i Hines – było świadectwem kompromisu i równowagi między politycznymi siłami Stanów Zjednoczonych, Europy i Trzeciego Świata, więc ostatnia kandydatura budziła zrozumiałe zaciekawienie. Gdy Luo Ji patrzył, jak Say wraca do kartki papieru w teczce, przychodziły mu na myśl różne sławne na całym świecie postacie. Ostatni Wpatrujący się w Ścianę będzie jedną z nich. Popatrzył ponad głowami osób siedzących w trzech rzędach przed nim na plecy ludzi, którzy zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie. Tam siedzieli pierwsi trzej Wpatrujący się w Ścianę, zanim weszli na podium, ale z tej pozycji nie mógł się zorientować, czy znajduje się tam ktoś z tych, którzy przyszli mu do głowy. Ale czwarty Wpatrujący się w Ścianę na pewno tam był.

Say podniosła powoli prawą rękę, ale bynajmniej nie wskazywała na miejsce w pierwszym rzędzie. Wskazywała na niego.

– Czwartym Wpatrującym się w Ścianę jest Luo Ji.

– To mój Hubble! – krzyknął Albert Ringier, klaszcząc w dłonie.

We łzach wzbierających w jego oczach odbijała się odległa kula ognia, która dudniła przez kilka sekund, zanim się uniosła. Ringier i wiwatujący tłum astronomów i fizyków za nim powinni obserwować wystrzelenie rakiety ze znajdującej się bliżej miejsca startu platformy dla VIP-ów, ale ten cholerny urzędas NASA powiedział, że nie mają do tego uprawnień, bo obiekt wysyłany w niebo nie należy do nich. Potem urzędas obrócił się do grupy stojących sztywno, jakby połknęli kije, generałów i łasząc się jak pies, poprowadził ich obok posterunku wartowniczego na platformę widokową. Ringier i jego koledzy musieli zostać w tym odległym, oddzielonym jeziorem od płyty wyrzutni rakietowej miejscu, w którym w poprzednim stuleciu zbudowano zegar odliczający czas do startu. Miejsce to było dostępne dla publiczności, ale tym razem, późną nocą, nie było tam nikogo oprócz naukowców.

Z tej odległości odpalenie rakiety wyglądało jak przyspieszony wschód słońca. Nie podążały za nią reflektory, więc jej masywny kadłub był niewyraźny, dobrze widoczne były tylko płomienie buchające z silników. Świat wypadł ze swej kryjówki w ciemnościach nocy i dał wspaniały pokaz świateł, a z atramentowo czarnej powierzchni jeziora wzbiły się złote fale, jakby te płomienie podpaliły wodę. Patrzyli, jak rakieta się wznosi. Gdy przelatywała przez chmury, zabarwiła połowę nieba nad Florydą na odcień czerwieni, który można ujrzeć tylko w snach, ale wkrótce blask zniknął i krótki świt ponownie pochłonęła noc.

Kosmiczny teleskop Hubble II był urządzeniem drugiej generacji, z lustrem o średnicy 21 metrów, a więc dużo większym od średnicy lustra jego poprzednika, mierzącej 4,27 metra, co pięćdziesięciokrotnie potęgowało moc obserwacji. Do jego budowy wykorzystano technologię soczewek składanych z elementów wyprodukowanych na Ziemi i połączonych w przestrzeni kosmicznej. Przeniesienie ich wszystkich na orbitę wymagało jedenastu lotów, z których ten był ostatni. Składanie Hubble’a II w sąsiedztwie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej zbliżało się do końca. Za dwa miesiące teleskop będzie mógł zajrzeć w głąb Wszechświata.

– Banda złodziei! Ukradliście następną piękną rzecz – powiedział Ringier do wysokiego mężczyzny obok niego, jedynego z całej grupy, na którym wystrzelenie rakiety nie robiło żadnego wrażenia. George Fitzroy widział zbyt wiele takich startów. Cały czas stał oparty o zegar i palił papierosa. Po przejęciu przez wojsko Hubble’a II został jego przedstawicielem, ale ponieważ chodził przeważnie w ubraniu cywilnym, Ringier nie znał jego stopnia i nigdy nie zwracał się do niego per „panie generale”. Nazwanie złodzieja po imieniu było w sam raz.

– Doktorze, podczas wojny wojsko ma prawo rekwirować cały sprzęt cywilny. Poza tym nie oszlifowaliście ani jednego elementu soczewki Hubble’a II, nie zaprojektowaliście ani jednej jego śrubki. Przybyliście tu po to, żeby cieszyć się sukcesem, nie żeby narzekać.

Fitzroy ziewnął, jakby spieranie się z tą bandą nieudaczników było męczącym zajęciem.

– Ale bez nas tego teleskopu w ogóle by nie było! Sprzęt cywilny? Widzi skraj Wszechświata, a wy, krótkowzroczne typy, chcecie go wykorzystać do obserwacji najbliższej gwiazdy!

– Jak już powiedziałem, mamy wojnę. Wojnę w obronie całej ludzkości. Nawet jeśli pan zapomniał, że jest Amerykaninem, to chyba pamięta pan przynajmniej, że jest człowiekiem, co?

Ringier jęknął i kiwnął głową, a potem potrząsnął nią z westchnieniem.

– Ale co chcecie zobaczyć przez Hubble’a? Musi pan mieć świadomość, że ten teleskop nie dostrzeże planety Trisolarian.

– Jest jeszcze gorzej – powiedział z westchnieniem Fitzroy. – Społeczeństwo myśli, że będzie można dostrzec przez niego flotę trisolariańską.

– Wspaniale – rzekł Ringier.

Chociaż Fitzroy w ciemnościach nie widział wyraźnie twarzy Ringiera, wyczuwał jego schadenfreude, co sprawiało, że jego towarzystwo było równie niemiłe jak ostry zapach, który dochodził z platformy startowej i wypełniał teraz powietrze.

– Doktorze, powinien pan znać konsekwencje.

– Jeśli społeczeństwo wiąże nadzieję z Hubble’em II, to prawdopodobnie nie uwierzy, że wróg naprawdę istnieje, dopóki nie zobaczy floty trisolariańskiej na własne oczy.

– I uważa pan, że jest to do przyjęcia?

– Wyjaśniliście to już ogółowi, prawda?

– Oczywiście, że wyjaśniliśmy! Zorganizowaliśmy cztery konferencje prasowe i wielokrotnie wyjaśnialiśmy, że chociaż Hubble II jest o wiele rzędów potężniejszy od największych używanych obecnie teleskopów, nie ma mowy, żeby wykrył flotę trisolariańską. Jest za mała! Odkrycie z naszego Układu Słonecznego planety w innym układzie gwiezdnym przypominałoby odkrycie z Zachodniego Wybrzeża komara siedzącego na lampie na Wschodnim Wybrzeżu, a flota trisolariańska byłaby wielkości bakterii na jednej z nóg tego komara. Czy można to przedstawić jaśniej?

– To bardzo jasne.

– Ale co jeszcze możemy zrobić? Społeczeństwo będzie wierzyć, w co zechce. Siedzę w tym interesie już ładnych parę lat, a nie pamiętam żadnego dużego programu kosmicznego, który nie zostałby błędnie zinterpretowany.

– Już dawno temu powiedziałem, że wojsko straciło wiarygodność, jeśli chodzi o programy badania i wykorzystania przestrzeni kosmicznej.

– Ale oni chcą panu wierzyć. Czy nie nazywają pana drugim Carlem Saganem? Zbił pan majątek na tych swoich popularnonaukowych książkach o kosmologii. Niech nam pan pomoże. Tego właśnie chce wojsko, a teraz oficjalnie przekazuję panu naszą prośbę.

– Czy to prywatne negocjacje w sprawie warunków umowy?

– Nie ma żadnych warunków! To pana obowiązek jako Amerykanina. Jako obywatela Ziemi.

– Dajcie mi trochę więcej czasu na obserwacje. Nie potrzebuję go dużo. Podnieście limit do dwudziestu procent, w porządku?

– Nieźle pan sobie radzi w tych dwunastu i pół procentach, które ma pan teraz, i nikt nie wie, czy ten przydział może być zagwarantowany w przyszłości. – Fitzroy machnął ręką w stronę płyty wyrzutni rakietowej, nad którą rozwiewający się dym zostawiony przez rakietę tworzył brudną smugę na nocnym niebie. Oświetlona przez reflektory wyglądała jak plama po mleku na dżinsach. Zapach zrobił się jeszcze bardziej nieprzyjemny. W pierwszej fazie lotu rakieta była napędzana ciekłym tlenem i ciekłym wodorem, nie powinna więc wydzielać takiego zapachu, ale prawdopodobnie coś dostało się w strumień płomieni odbity od platformy startowej i spaliło. – Mówię panu, będzie jeszcze gorzej.

Luo Ji poczuł ciężar napierającej na niego pochyłej ściany urwiska i przez chwilę czuł się jak sparaliżowany. W sali panowała zupełna cisza, aż jakiś głos za nim powiedział cicho:

– Doktorze Luo, może pan pozwoli.

Wstał sztywno i jak automat podszedł do podium. Podczas tego krótkiego przejścia powróciło dziecięce poczucie bezradności. Chciał, żeby ktoś wziął go za rękę i poprowadził, ale nikt nie wyciągnął do niego dłoni. Wszedł na podwyższenie i stanął obok Hinesa, a potem obrócił się twarzą do utkwionych w niego setek par oczu, oczu przedstawicieli sześciu miliardów ludzi z ponad dwustu krajów na Ziemi.

Nie pamiętał nic z tego, co się działo przez resztę sesji, wiedział tylko, że stał tam przez chwilę, a potem odprowadzono go na miejsce w pierwszym rzędzie obok pozostałych trzech Wpatrujących się w Ścianę. W tym zamroczeniu przegapił historyczną chwilę ogłoszenia rozpoczęcia programu, w którym mieli wziąć udział.

Jakiś czas później, kiedy wydawało się, że sesja się zakończyła, i ludzie, włącznie z trzema siedzącymi obok niego Wpatrującymi się w Ścianę, zaczęli się rozchodzić, ktoś, prawdopodobnie Kent, szepnął mu przed wyjściem coś do ucha. Potem sala opustoszała i została w niej tylko sekretarz generalna Say. Nadal stała na podium, drobna postać na tle pochyłego urwiska na wprost niego.

– Doktorze Luo, wyobrażam sobie, że może pan mieć jakieś pytania. – Jej łagodny głos niósł się echem w pustej sali jak zstępujący z nieba duch.

– Czy nie popełniono jakiejś pomyłki? – rzekł Luo. Jego głos, równie nieziemski, brzmiał w jego uszach jak głos kogoś obcego.

Say obdarzyła go uśmiechem, który ewidentnie znaczył: „Sądzi pan, że to naprawdę możliwe?”.

– Ale dlaczego ja?

– Musi pan sam znaleźć odpowiedź na to pytanie.

– Jestem zwykłym człowiekiem.

– W obliczu tego kryzysu wszyscy jesteśmy zwykłymi ludźmi. Ale każdy z nas ma swoje obowiązki.

– Nikt nie pytał mnie o zdanie w tej sprawie. Nic o tym nie wiedziałem.

Znowu się roześmiała.

– Czy pana imię nie znaczy po chińsku „logika”?

– Zgadza się.

– A więc powinien pan być w stanie pojąć, że nie dałoby się zawczasu zapytać o zdanie osób podejmujących to zadanie.

– Odmawiam – rzekł stanowczo, nawet się nie zastanawiając nad tym, co przed chwilą powiedziała mu Say.

– Ma pan do tego prawo.

Ta prosta, natychmiastowa odpowiedź na jego oświadczenie, lekka jak muśnięcie wody przez ważkę, zablokowała jego zdolność myślenia i sprawiła, że poczuł całkowitą pustkę w głowie. Zdołał tylko zapytać:

– A więc mogę wyjść?

– Może pan, doktorze Luo. Może pan robić, co pan zechce.

Luo Ji odwrócił się i odszedł wzdłuż rzędów pustych foteli. Łatwość, z jaką mógł pozbyć się pozycji Wpatrującego się w Ścianę i związanych z nią obowiązków, ani trochę mu nie ulżyła. Miał absurdalne poczucie nierzeczywistości, jakby to wszystko było częścią jakiejś postmodernistycznej, pozbawionej wszelkiej logiki sztuki.

W wyjściu obejrzał się i zobaczył, że Say przygląda się mu z podium. Na tle urwiska wydawała się mała i bezbronna, ale gdy spostrzegła, że na nią patrzy, skinęła głową i uśmiechnęła się.

Poszedł dalej, minął pokazujące obroty Ziemi wahadło Foucaulta przy wejściu i wpadł na Shi Qianga, Kenta i grupę ubranych na czarno ochroniarzy, którzy spojrzeli na niego pytająco. W ich oczach zobaczył szacunek i podziw. Nawet Shi Qiang i Kent, którzy dotąd zachowywali się wobec niego naturalnie, nie starali się ukryć wyrazu swych twarzy. Luo Ji przeszedł bez słowa przez środek grupy i skierował się do holu. Tak jak w chwili jego przybycia, nie było tam nikogo poza ochroniarzami w czerni. Jak poprzednio, każdy, którego mijał, mówił coś cicho do radiotelefonu. Gdy się zbliżył do wyjścia, zatrzymali go Shi Qiang i Kent.

– Na zewnątrz może być niebezpiecznie. Nie potrzebuje pan ochrony? – zapytał ten pierwszy.

– Nie. Zejdźcie mi z drogi – odparł Luo Ji, patrząc prosto przed siebie.

– Dobrze. Możemy robić tylko to, co pan nam każe – powiedział Shi Qiang, odsuwając się na bok.

Kent zrobił to samo i Luo wyszedł.

Zimne powietrze uderzyło go w twarz. Była jeszcze noc, ale otoczenie było jasno oświetlone przez latarnie. Delegaci na sesję specjalną już odjechali i po placu kręciło się niewiele osób, turystów albo miejscowych. Środki masowego przekazu nie poinformowały jeszcze o historycznym posiedzeniu, więc nikt go nie rozpoznał i jego obecność nie zwracała niczyjej uwagi.

Tak więc Wpatrujący się w Ścianę Luo Ji szedł jak lunatyk w absurdalnej i fantastycznej rzeczywistości. Pogrążony w transie, stracił zdolność racjonalnego myślenia i nie wiedział ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Nieświadomie wszedł na trawnik i zbliżył się do stojącej tam rzeźby. Przesunął po niej wzrokiem i spostrzegł, że przedstawia mężczyznę walącego młotem w miecz. Przekujemy miecze na lemiesze. Był to dar byłego Związku Radzieckiego dla ONZ, ale Luo miał wrażenie, że kompozycja składająca się z młota, zwalistego mężczyzny i przekuwanego przez niego miecza jest uosobieniem przemocy.

I wtedy mężczyzna z młotem zadał mu potężny cios w pierś, który powalił go bez zmysłów na ziemię. Ale wstrząs szybko minął i wkrótce Luo odzyskał częściowo przytomność. Czuł ból i kręciło mu się w głowie. Musiał zamknąć oczy przed oślepiającymi światłami latarek, które rozbłysnęły wokół niego. Potem krąg świateł się cofnął i Luo zobaczył jak przez mgłę pochylone nad nim twarze. Rozpoznał Shi Qianga i w tej samej chwili usłyszał jego głos:

– Potrzebuje pan ochrony? Możemy robić tylko to, co pan nam każe!

Luo Ji kiwnął słabo głową. Potem wszystko stało się w mgnieniu oka. Poczuł, że kładą go na coś, co wydało mu się noszami, a następnie dźwigają je do góry. Otoczyła go ciasno grupa ludzi i znalazł się jakby w wąskim szybie utworzonym z ich ciał. Z dna tego szybu widział tylko czarne nocne niebo i jedynie z ruchu ludzkich nóg domyślił się, że go niosą. Wylot szybu wkrótce zniknął, podobnie jak niebo nad nim, zastąpiony przez zapalone światła sufitowe ambulansu. Poczuł w ustach krew, a potem chwyciły go torsje i zwymiotował. Ktoś obok niego złapał wyćwiczoną ręką wymiociny – krew i to, co zjadł w samolocie – w plastikowy worek. Potem założono mu na twarz maskę tlenową. Gdy było mu już łatwiej oddychać, poczuł się lepiej, chociaż wciąż bolała go klatka piersiowa. Czuł, jak rozcinają mu ubranie na piersi, i w nagłym przypływie paniki wyobraził sobie, że z rany tryska świeża krew, ale chyba było to złudzenie, bo go nie zabandażowano. Przykryto go kocem. Niedługo potem karetka się zatrzymała. Wyniesiono go z niej. Przesuwały się nad nim nocne niebo i oświetlone sufity szpitalnych korytarzy, potem sufit izby przyjęć oddziału ratunkowego, a na koniec, powoli, jarzący się czerwono otwór skanera tomografu komputerowego. Od czasu do czasu w polu widzenia pojawiały się twarze lekarzy i pielęgniarek, którzy zadawali mu ból, badając jego klatkę piersiową. Wreszcie, gdy zobaczył ponownie nad głową sufit izby przyjęć, wszystko ustało.

– Jedno złamane żebro i niewielki krwotok wewnętrzny. Nic groźnego. Nie jest pan poważnie ranny, ale z powodu tego krwotoku potrzebuje pan odpoczynku – rzekł patrzący na niego z góry lekarz w okularach.

Tym razem Luo Ji nie odmówił wzięcia tabletek nasennych. Połknął je z pomocą pielęgniarki i szybko zasnął. W jego snach przewijały się na zmianę dwie sceny: wiszące nad nim podium sali posiedzeń ONZ i mężczyzna z młotem z rzeźby Przekujemy miecze na lemiesze. Później znalazł się na śnieżnej równinie, której obraz nosił w głębi serca, i wszedł do prostej, lecz wykwintnie urządzonej chaty. Stworzona przez niego Ewa wstała sprzed kominka z oczami pełnymi łez… Potem się obudził i poczuł łzy we własnych oczach oraz wilgotną plamę na poduszce. Przygaszono dla niego światła i ponieważ ukochana nie pojawiła się, gdy się ocknął, zapadł z powrotem w sen z nadzieją, że powróci do jej chaty. Ale tym razem nic mu się nie śniło.

Kiedy się ponownie obudził, wiedział, że spał długo. Czuł się pokrzepiony i chociaż nadal chwytał go ból w klatce piersiowej, wierzył już, że obrażenia nie były poważne. Gdy spróbował usiąść, jasnowłosa pielęgniarka nie powstrzymała go, tylko podniosła wyżej poduszkę, by mógł się na niej oprzeć. Po chwili do pokoju wszedł Shi Qiang i usiadł na jego łóżku.

– Jak się pan czuje? Postrzelono mnie trzy razy, kiedy miałem na sobie kamizelkę kuloodporną. To nie powinno być nic poważnego – powiedział.

– Da Shi, uratował mi pan życie – rzekł słabym głosem Luo Ji.

Shi Qiang machnął ręką.

– Doszło do tego, bo zawaliliśmy robotę. Nie podjęliśmy na czas działań i nie zastosowaliśmy skutecznych środków ochrony. Musimy robić, co pan każe. Ale już po wszystkim.

– A pozostali trzej?

Shi Qiang z miejsca się zorientował, o kogo Luo pyta.

– Nic im nie jest. Nie byli tak nieostrożni jak pan i nie wyszli bez ochrony.

– Chce nas zabić RZT?

– Prawdopodobnie. Zamachowiec został zatrzymany. Dobrze, że umieściliśmy za panem oko węża.

– Co?

– Precyzyjny system radarowy, który na podstawie toru pocisku określa położenie strzelca. Ustalono tożsamość zamachowca. To zawodowy partyzant z milicji RZT. Nie przypuszczaliśmy, że ośmieli się zaatakować w centrum miasta. To był praktycznie zamach samobójczy.

– Chciałbym się z nim zobaczyć.

– Z kim? Z tym zamachowcem?

Luo Ji skinął głową.

– Oczywiście. Ale to nie leży w moich kompetencjach. Ja zajmuję się tylko ochroną. Przekażę pańską prośbę.

Powiedziawszy to, Shi Qiang odwrócił się i wyszedł. Wydawał się teraz bardziej dbały i ostrożny, odmienny od wizerunku, który wcześniej tworzył. Luo nie był do tego przyzwyczajony.

Shi Qiang szybko wrócił i powiedział:

– Może pan się z nim spotkać, tutaj albo gdzie indziej. Lekarze mówią, że może pan chodzić.

Luo Ji chciał mu powiedzieć, że wolałby zmienić miejsce. Zaczął się nawet podnosić, ale wtedy przyszło mu do głowy, że słabowity wygląd lepiej posłuży jego celowi, więc z powrotem opadł na poduszkę.

– Właśnie z nim jadę, więc będzie pan musiał trochę poczekać. Może by pan coś zjadł? Od posiłku w samolocie minęła doba. Zaraz to załatwię.

Potem znowu wyszedł.

Zamachowca przyprowadzono akurat wtedy, gdy skończył jeść. Mężczyzna miał wyrazistą twarz o europejskich rysach, ale jego najbardziej rzucającą się w oczy cechą był lekki uśmieszek, który zdawał się na stałe przylepiony do ust. Nie miał na rękach kajdanków, ale po wprowadzeniu go do pokoju dwóch ludzi wyglądających na zawodowych konwojentów usiadło na krzesłach, a dwóch innych stanęło w drzwiach. Nosili odznaki, z których wynikało, że są funkcjonariuszami Rady Obrony Planety.

Luo starał się jak mógł wyglądać na bliskiego śmierci, ale zamachowiec go przejrzał.

– Doktorze, na pewno rana nie jest aż tak poważna. – Uśmiechnął się, ale był to już inny uśmiech niż ten stały. Pojawił się jak efemeryczna plama oleju na wodzie. – Bardzo mi przykro.

– Przykro panu, że próbował pan mnie zabić?

Luo podniósł głowę z poduszki, by spojrzeć na napastnika.

– Przykro mi, że pana nie zabiłem. Nie myślałem, że na takie zebranie przyjdzie pan w kamizelce kuloodpornej. Powinienem był użyć pocisków przeciwpancernych albo po prostu strzelić panu w głowę. Wtedy wykonałbym moje zadanie, a pan zostałby uwolniony od swojego, od tej nienaturalnej misji, której nie jest w stanie podołać żaden normalny człowiek.

– Już jestem od niego uwolniony. Złożyłem na ręce sekretarz generalnej odmowę objęcia stanowiska Wpatrującego się w Ścianę i wszystkich związanych z nim praw i obowiązków, a ona w imieniu ONZ przyjęła moją rezygnację. Oczywiście nie wiedział pan o tym, kiedy podjął pan próbę zabicia mnie. RZT zmarnowała zamachowca.

Uśmiech na twarzy zabójcy stał się bardziej promienny, niczym ekran monitora po zwiększeniu jasności.

– Zabawny z pana gość – powiedział.

– O co panu chodzi? Powiedziałem szczerą prawdę. Jeśli pan mi nie wierzy…

– Wierzę, ale mimo to jest pan zabawnym człowiekiem – przerwał mu zamachowiec, wciąż z promiennym uśmiechem.

Luo Ji nie zwrócił szczególnej uwagi na ten uśmiech, ale miał on niebawem odcisnąć się na jego świadomości jak piętno wypalone rozżarzonym żelazem i zostać tam do końca jego życia.

Potrząsnął głową i z westchnieniem położył się z powrotem. Nic nie powiedział.

– Nie sądzę, doktorze, żebyśmy mieli dużo czasu – rzekł zamachowiec. – Przypuszczam, że nie wezwał mnie pan tutaj tylko po to, żeby opowiedzieć mi ten dziecinny żart.

– Nadal nie rozumiem, o co panu chodzi.

– W takim razie, doktorze Luo Ji, nie jest pan dość inteligentny, by zostać Wpatrującym się w Ścianę. Nie myśli pan tak logicznie, jak wskazywałoby pana imię. Wygląda na to, że moje życie rzeczywiście zostało zmarnowane. – Zamachowiec spojrzał na stojących za nim w pogotowiu dwóch mężczyzn i powiedział: – Panowie, myślę, że możemy odejść.

Spojrzeli pytająco na Luo, który machnął z rezygnacją ręką, i wyprowadzili niedoszłego zabójcę.

Luo Ji usiadł na łóżku i rozmyślał nad słowami zamachowca. Miał dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, ale nie wiedział co. Wstał z łóżka i zrobił kilka kroków. Nie odczuwał żadnych dolegliwości oprócz tępego bólu w klatce piersiowej. Kiedy podszedł do drzwi i wyjrzał przez nie, siedzący przy nich strażnicy z karabinami natychmiast wstali, a jeden z nich powiedział coś do radiotelefonu, który miał na ramieniu. Luo Ji zobaczył jasny i czysty korytarz, zupełnie pusty z wyjątkiem dwóch innych uzbrojonych ochroniarzy na samym końcu. Zamknął drzwi, podszedł do okna i odciągnął zasłonę. Z tej wysokości ujrzał, że przy wejściu do szpitala stoją uzbrojeni po zęby wartownicy, a z przodu są zaparkowane dwa zielone samochody wojskowe. Poza przemykającymi szybko od czasu do czasu odzianymi w biel pracownikami szpitala nie widział nikogo innego. Kiedy przyjrzał się uważniej, dostrzegł na dachu budynku naprzeciw dwóch ludzi obserwujących przez lornetki otoczenie, a obok nich karabiny snajperskie, i był pewien, że na dachu szpitala są tacy sami strzelcy wyborowi.

Wartownicy nie byli policjantami. Wyglądali na żołnierzy. Luo wezwał Shi Qianga.

– Szpital jest silnie chroniony, prawda? – zapytał.

– Tak.

– A co by się stało, gdybym poprosił o usunięcie tej ochrony?

– Spełnilibyśmy pana prośbę. Ale radzę, żeby pan tego nie robił. W tej chwili jest to niebezpieczne.

– W jakim wydziale pan pracuje? Czym się pan zajmuje?

– Jestem w Wydziale Bezpieczeństwa Rady Obrony Planety, a zajmuję się ochroną pana.

– Ale ja nie jestem już Wpatrującym się w Ścianę. Jestem zwykłym obywatelem, więc nawet jeśli moje życie będzie zagrożone, powinna się tym zająć zwykła policja. Dlaczego miałbym nadal korzystać ze ścisłej opieki Rady Obrony Planety? I z możliwości jej odwołania albo przywrócenia, jeśli sobie tego zażyczę? Kto dał mi takie uprawnienia?

Twarz Shi Qianga pozostała bez wyrazu, jak gumowa maska.

– Takie mamy rozkazy.

– Wobec tego… gdzie jest Kent?

– Na zewnątrz.

– Niech go pan zawoła!

Kent przyszedł krótko po wyjściu Shi Qianga. Znowu zachowywał się jak uprzejmy wysoki urzędnik ONZ.

– Doktorze Luo, chciałem zaczekać ze złożeniem panu wizyty do czasu, aż pan wyzdrowieje.

– Czym pan się teraz zajmuje?

– Jestem pana łącznikiem z Radą Obrony Planety.

– Ale ja już nie jestem Wpatrującym się w Ścianę! – wrzasnął Luo Ji. Potem zapytał: – Czy media poinformowały o programie Wpatrujących się w Ścianę?

– Cały świat.

– A o mojej odmowie zostania Wpatrującym się w Ścianę?

– Oczywiście to też jest w wiadomościach.

– A konkretnie co?

– Wiadomość była bardzo krótka: „Po zakończeniu sesji specjalnej ONZ Luo Ji oznajmił o swojej rezygnacji ze stanowiska Wpatrującego się w Ścianę i zrzeczeniu się związanych z tym stanowiskiem praw i obowiązków”.

– No to co pan jeszcze tutaj robi?

– Zajmuję się pana codziennymi kontaktami.

Osłupiały Luo Ji spojrzał na niego. Kent zdawał się nosić taką samą maskę jak Shi Qiang. Jego twarz była nieprzenikniona.

– Jeśli nie ma pan do mnie więcej pytań, to już pójdę. Niech pan dobrze wypocznie. Może mnie pan wezwać w każdej chwili.

Luo Ji zatrzymał go, gdy przekraczał próg.

– Chcę się widzieć z sekretarz generalną.

– Agencją odpowiedzialną za realizację programu Wpatrujących się w Ścianę jest Rada Obrony Planety. Stanowisko szefa ROP jest rotacyjne. Sekretarz generalny ONZ nie sprawuje bezpośredniego przywództwa nad Radą.

Luo Ji rozważył to.

– Mimo wszystko nadal chcę się zobaczyć z sekretarz generalną. Powinienem mieć takie prawo.

– Dobrze. Proszę chwilę zaczekać. – Kent wyszedł, ale wkrótce wrócił i powiedział: – Sekretarz czeka na pana w swoim gabinecie. A zatem wyjeżdżamy?

Przez całą drogę do gabinetu sekretarza generalnego na trzydziestym trzecim piętrze budynku sekretariatu Luo Ji towarzyszyła tak ścisła ochrona, że czuł się, jakby znajdował się w przenośnym sejfie. Gabinet był mniejszy, niż sobie wyobrażał, i prosto urządzony, sporo miejsca zajmowała stojąca obok biurka flaga ONZ. Say wyszła zza biurka, by go powitać.

– Doktorze Luo, chciałam wczoraj odwiedzić pana w szpitalu, ale sam pan widzi… – Wskazała stos papierów na biurku, na którym jedynym osobistym akcentem był bambusowy kubeczek na ołówki.

– Pani Say, przyszedłem potwierdzić oświadczenie, które złożyłem pani po zamknięciu posiedzenia – oznajmił.

Say kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała.

– Chcę jechać do domu. Jeśli grozi mi niebezpieczeństwo, proszę powiadomić nowojorski wydział policji i pozostawić im troskę o moje bezpieczeństwo. Jestem tylko zwykłym obywatelem. Nie potrzebuję ochrony ROP.

Say ponownie skinęła głową.

– To się z pewnością da zrobić, ale radzę, by się pan zgodził na dotychczasową ochronę, bo jest bardziej wyspecjalizowana i pewniejsza niż policja.

– Proszę mi szczerze odpowiedzieć: nadal jestem Wpatrującym się w Ścianę?

Say wróciła za biurko. Stanąwszy obok flagi ONZ, uśmiechnęła się lekko do Luo Ji.

– A jak pan myśli?

Potem wskazała mu gestem ręki miejsce na kanapie.

Znał już ten lekki uśmiech. Widział taki sam na twarzy młodego zamachowca, a w przyszłości miał go widzieć w oczach i na twarzy każdego, kogo spotkał. Uśmiech ten miał wkrótce zostać nazwany „uśmiechem Wpatrującego się w Ścianę” i stać się równie sławny jak uśmiech Mony Lisy czy kota z Cheshire. Na widok uśmiechu Say poczuł prawdziwy spokój, po raz pierwszy od chwili, gdy stanęła na mównicy i oznajmiła światu, że jest on Wpatrującym się w Ścianę. Powoli opadł na kanapę, ale zanim się na niej dobrze usadowił, wszystko zrozumiał.

„Mój Boże!”

Uświadomienie sobie prawdziwego charakteru jego sytuacji jako Wpatrującego się w Ścianę zajęło mu tylko chwilę. Jak powiedziała Say, przed powierzeniem tego zadania nie można się było skonsultować z osobami, którym je przydzielono. A gdy zadanie to zostało już przydzielone i znana była tożsamość Wpatrujących się w Ścianę, nie mogli odmówić jego przyjęcia ani się wycofać. Ta niemożność nie wynikała ze zmuszenia któregokolwiek z nich do tego, lecz stąd, że wskutek chłodnej logiki tego programu, narzuconej przez sam jego charakter, z chwilą, gdy ktoś stał się Wpatrującym się w Ścianę, między nim a zwykłymi ludźmi natychmiast wyrastał niewidzialny, ale niemożliwy do pokonania mur, który sprawiał, że każde jego zachowanie stawało się ważne. A uśmiechy kierowane pod adresem Wpatrujących się w Ścianę znaczyły:

„Skąd mamy wiedzieć, czy nie zacząłeś już pracy?”.

Teraz Luo Ji zrozumiał, że Wpatrujący się w Ścianę dostali najdziwniejsze zadanie w dziejach ludzkości, beznamiętne, pokrętne i krępujące ich jak łańcuchy Prometeusza. Była to klątwa, której nie mogli sami z siebie zdjąć. Choćby nie wiadomo, jak się wysilali, wszystko, co robili Wpatrujący się w Ścianę, przyjmowane było z tym wymownym uśmiechem i przepojone doniosłym znaczeniem programu, do którego realizacji zostali powołani.

„Skąd mamy wiedzieć, czy nie pracujesz już nad swoim zadaniem?”

W jego sercu wezbrała wściekłość, jakiej nie czuł nigdy wcześniej. Chciał histerycznie krzyczeć, powiedzieć, co sądzi o prowadzeniu się matki Say, matek wszystkich delegatów na sesję specjalną ONZ i członków ROP, o prowadzeniu się matek wszystkich ludzi i wreszcie o prowadzeniu się nieistniejących matek Trisolarian. Miał ochotę zeskoczyć z kanapy i porozbijać wszystko, co mu się nawinie pod rękę, zrzucić z biurka dokumenty, globus i bambusowy kubeczek na ołówki, a potem podrzeć na strzępy niebieską flagę, ale w końcu uświadomił sobie, gdzie jest i z kim rozmawia, opanował się i wstał, tylko po to, by z powrotem opaść ciężko na kanapę.

– Dlaczego zostałem wybrany? – jęknął i zakrył rękami twarz. – W porównaniu z pozostałymi Wpatrującymi się w Ścianę nie mam żadnych kwalifikacji. Nie mam żadnego talentu ani doświadczenia. Nigdy nie widziałem wojny, a tym bardziej nie byłem przywódcą kraju. Nie odniosłem żadnych sukcesów jako naukowiec. Jestem tylko wykładowcą uniwersytetu, który jakoś ciągnie, pisząc gówniane artykuły. Żyję z dnia na dzień. Nie chcę mieć dzieci i nie obchodzi mnie przetrwanie ludzkiej cywilizacji… Dlaczego właśnie ja?

Pod koniec tej tyrady podniósł się z kanapy.

Z twarzy Say zniknął uśmiech.

– Prawdę mówiąc, doktorze Luo, my też byliśmy zaskoczeni. I z tego powodu ma pan najmniejszy ze wszystkich Wpatrujących się w Ścianę dostęp do zasobów. Wybór pana jest najbardziej ryzykownym zagraniem w dziejach ludzkości.

– Ale przecież musi być jakiś powód tego, że zostałem wybrany!

– Tak, ale tylko pośredni. Nikt nie zna prawdziwego powodu. Jak już mówiłam, sam pan musi znaleźć odpowiedź.

– A jaki jest powód pośredni?

– Przepraszam, ale nie zostałam upoważniona, by go panu zdradzić. Jednak wierzę, że kiedy nadejdzie właściwy czas, pozna go pan.

Luo Ji wyczuł, że rozmowa dobiegła końca, więc ruszył do wyjścia i dopiero w drzwiach uświadomił sobie, że się nie pożegnał. Odwrócił się. Tak jak w sali posiedzeń, Say z uśmiechem skinęła mu głową, tyle że tym razem wiedział, co znaczy ten uśmiech.

– Miło mi było spotkać się z panem ponownie, ale w przyszłości będzie pan prowadził pracę w ramach ROP, więc proszę informować bezpośrednio przewodniczącego Rady.

– Nie wierzy pani we mnie, prawda? – zapytał Luo Ji.

– Powiedziałam, że wybór pana był bardzo ryzykowny.

– Więc ma pani rację.

– Rację, że zaryzykowałam?

– Nie. Rację, że nie ma pani wiary we mnie.

Wyszedł z gabinetu, znowu bez pożegnania. Wróciwszy do stanu ducha, w jakim się znajdował tuż po ogłoszeniu, że jest Wpatrującym się w Ścianę, ruszył przed siebie bez celu. Na końcu korytarza wsiadł do windy i zjechał nią na parter, potem wyszedł z budynku sekretariatu i raz jeszcze znalazł się na placu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Przez całą drogę otaczali go strażnicy i chociaż parę razy odepchnął ich niecierpliwie, lgnęli do niego jak opiłki do magnesu i podążali za nim, gdziekolwiek się ruszył. Był już dzień. Shi Qiang i Kent podeszli do niego na zalanym słońcem placu i poprosili go, by albo wrócił do budynku, albo wsiadł jak najszybciej do samochodu.

– Do końca życia nie zobaczę już słońca, prawda? – zapytał Shi Qianga.

– Nie o to chodzi. Oczyścili otoczenie, więc jest tu względnie bezpiecznie, ale przybywa tu mnóstwo turystów, którzy pana rozpoznają. Nad tłumem trudno jest zapanować i pewnie nie chciałby pan tego.

Luo Ji rozejrzał się wokół. Przynajmniej na razie nikt nie zwracał uwagi na ich małą grupkę. Skierował się do budynku Zgromadzenia Ogólnego i ponownie szybko do niego wkroczył. Miał jasny cel i wiedział, gdzie musi iść. Skręcił w prawo i wszedł do pokoju medytacji, zamykając za sobą drzwi, by zostawić Shi Qianga, Kenta i ochronę na zewnątrz.

Kiedy po raz drugi zobaczył podłużną bryłę rudy, miał ochotę skoczyć na nią głową do przodu i zakończyć to wszystko. Pohamował się jednak i zamiast tego położył na gładkiej powierzchni głazu, którego chłód częściowo uśmierzył jego irytację. Czuł twardość rudy i, o dziwo, przyszło mu na myśl pytanie, które kiedyś zadał jego nauczyciel fizyki w szkole średniej. Co zrobić, by kamienne łoże było tak miękkie jak materac Simmonsa? Odpowiedź brzmiała: Wykuj w kamieniu wgłębienie o wielkości i kształcie swego ciała. Potem możesz się położyć w tym wgłębieniu, a ponieważ ciężar twojego ciała będzie równo rozłożony, będzie ono niewiarygodnie miękkie. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że ciepło jego ciała topi głaz pod nim i tworzy takie zagłębienie… To go stopniowo uspokoiło. Po pewnym czasie otworzył oczy i spojrzał na nagi sufit.

Ów pokój został zaprojektowany przez Daga Hammarskjölda, drugiego sekretarza generalnego ONZ, który uważał, że w budynku powinno się znaleźć miejsce do medytacji, oddalone od gwaru sali Zgromadzenia Ogólnego, gdzie podejmowano historyczne decyzje. Luo Ji nie wiedział, czy jakaś głowa państwa albo ambasador jakiegoś kraju akredytowany przy ONZ rzeczywiście tam medytowali, ale Hammarskjöld przed swoją śmiercią w 1961 roku z pewnością nie wyobrażał sobie, że będzie tam śnił na jawie Wpatrujący się w Ścianę, taki jak Luo Ji.

Ponownie poczuł się schwytany w logiczną pułapkę i ponownie był przekonany, że nie może się z niej uwolnić.

W tej sytuacji zaczął się zastanawiać nad władzą, jaka znalazła się w jego rękach. Był najmniej ważny ze wszystkich Wpatrujących się w Ścianę, jak powiedziała Say, ale i tak na pewno będzie miał do dyspozycji oszałamiające zasoby. Przede wszystkim nie będzie musiał się przed nikim tłumaczyć z tego, jak je wykorzysta. Prawdę mówiąc, ważną częścią jego mandatu było działanie w taki sposób, by inni zgadywali, co robi, mało tego, powodowanie jak największej liczby nieporozumień. Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy w dziejach ludzkości! Może dawni monarchowie mogli robić, co chcieli, ale w końcu nawet oni musieli się z tego rozliczyć.

„Skoro pozostała mi tylko ta osobliwa władza, to dlaczego miałbym z niej nie skorzystać?” – pomyślał i usiadł. Po krótkim zastanowieniu zdecydował, jakie będzie jego następne posunięcie.

Wstał z twardego kamiennego łoża, otworzył drzwi i poprosił o spotkanie z przewodniczącym Rady Obrony Planety.

Piastujący obecnie ten urząd Rosjanin nazwiskiem Garanin był krzepkim starszym mężczyzną z siwą brodą. Jego gabinet znajdował się piętro niżej niż gabinet sekretarza generalnego. Kiedy wszedł tam Luo Ji, właśnie odprawiał kilku gości, z których połowa była w mundurach.

– A, doktor Luo. Słyszałem, że miał pan jakieś drobne kłopoty, więc nie spieszyłem się, by się z panem skontaktować.

– Co robią pozostali trzej Wpatrujący się w Ścianę?

– Są zajęci tworzeniem swoich sztabów generalnych. Radzę, żeby pan też natychmiast się do tego zabrał. Przyślę kilku doradców, by pomogli panu w fazie początkowej.

– Nie potrzebuję sztabu generalnego.

– Ach, tak? Jeśli pan uważa, że tak będzie lepiej… Ale jeśli dojdzie pan do wniosku, że jest potrzebny, będzie można go utworzyć w każdej chwili.

– Mogę dostać papier i pióro?

– Oczywiście.

Patrząc na papier, Luo Ji zapytał:

– Panie przewodniczący, miał pan kiedyś jakieś marzenie?

– Jakiego rodzaju?

– Na przykład żeby mieszkać w jakimś idealnym miejscu?

Garanin potrząsnął głową z cierpkim uśmiechem.

– Dopiero wczoraj przyleciałem z Londynu. Przez całą drogę pracowałem, a po lądowaniu spałem niecałe dwie godziny, bo zaraz musiałem spieszyć do pracy. Po dzisiejszym regularnie zwoływanym zebraniu ROP muszę w nocy lecieć do Tokio… Całe moje życie upływa w stałym pośpiechu, w domu spędzam najwyżej trzy miesiące rocznie. Jaki sens miałoby dla mnie takie marzenie?

– Ja mam w marzeniach wiele takich miejsc. Wybrałem najpiękniejsze. – Luo Ji wziął ołówek i zaczął rysować coś na papierze. – Rysunek nie jest kolorowy, więc musi pan to sobie wyobrazić. Widzi pan te pokryte śniegiem szczyty? Są strome i ostre jak miecze bogów albo jak kły ziemi i na tle błękitnego nieba błyszczą jak srebro. Olśniewające…

– Ach – powiedział Garanin, przyglądając się z uwagą – musi tam być bardzo zimno.

– Skądże! Ziemia poniżej tych lodowych czap wcale nie musi być zamarznięta. Panuje tam klimat podzwrotnikowy. To ważne! Przed górami rozciąga się szerokie jezioro, a woda w nim jest bardziej błękitna niż niebo, niebieska jak oczy pańskiej żony…

– Moja żona ma czarne oczy.

– Ale woda w jeziorze jest tak ciemnoniebieska, że wydaje się czarna. To nawet lepsze. Jezioro otaczają lasy i łąki, ale proszę pamiętać, że muszą być i jedne, i drugie, a nie tylko lasy lub łąki. Oto to miejsce: ośnieżone szczyty górskie, jezioro, lasy i łąki. A wszystko to nietknięte ręką człowieka, dziewicze. Gdy zobaczy pan to miejsce, będzie pan mógł sobie wyobrazić, że człowiek nigdy nie postawił stopy na Ziemi. Tutaj, na tej łące nad jeziorem, postawcie dom. Nie musi być duży, ale powinien być w pełni wyposażony w udogodnienia zapewniające nowoczesny standard życia. Nie może być zbudowany w stylu klasycznym ani nowoczesnym, lecz powinien się wtapiać w otoczenie. No i trzeba dodać niezbędne urządzenia – fontanny, basen – żeby pan domu mógł prowadzić wygodne życie arystokraty.

– A kto będzie tym panem domu?

– Ja.

– I co pan zamierza tam robić?

– Doczekać w spokoju końca moich dni.

Luo Ji czekał, aż Garanin wypowie jakieś nieprzyzwoite słowo, ale przewodniczący kiwnął poważnie głową i rzekł:

– Po przeprowadzeniu przez komisję kontroli natychmiast się do tego zabierzemy.

– Pan i ta pańska komisja nie będziecie mieli żadnych pytań co do moich motywów ani żadnych zastrzeżeń?

Garanin wzruszył ramionami.

– Komisja może kwestionować żądania Wpatrujących się w Ścianę w dwóch przypadkach: wykorzystania zasobów wykraczającego poza ustalony zakres i zagrożenia dla życia ludzi. Wszystkie inne pytania są pogwałceniem ducha programu Wpatrujących się w Ścianę. I prawdę mówiąc, Tyler, Rey Diaz i Hines mnie rozczarowali. Po ich działaniach w ciągu minionych dwóch dni można od razu się zorientować, jakie będą ich wielkie plany strategiczne. Pan jest inny. Pana zachowanie jest zaskakujące. Taki właśnie powinien być Wpatrujący się w Ścianę.

– Uważa pan, że takie miejsce, jak opisałem, naprawdę istnieje?

Garanin uśmiechnął się, puścił do niego oko i zrobił palcami znak „w porządku”.

– Świat jest tak duży, że na pewno jest gdzieś takie miejsce. Poza tym, prawdę mówiąc, sam już takie widziałem.

– Wspaniale. I niech pan dołoży starań, żebym prowadził wygodne życie arystokraty. To część programu Wpatrujących się w Ścianę.

Garanin skinął poważnie głową.

– Aha, jeszcze jedno. Kiedy już znajdziecie odpowiednie miejsce, nie mówcie mi, gdzie ono jest – dodał Luo i pomyślał: „Nie możecie mi tego powiedzieć! Kiedy się dowiem, gdzie to jest, świat skurczy się do rozmiarów mapy. Jeśli nie będę wiedział, świat będzie mi się wydawał nieskończony”.

Garanin znowu kiwnął głową, tym razem wyraźnie zadowolony.

– Doktorze Luo, ma pan jeszcze jedną cechę, która pasuje do mojego wyobrażenia o Wpatrującym się w Ścianę – pana projekt, przynajmniej na razie, wymaga najmniejszych inwestycji z tych czterech.

– Jeśli tak, to nigdy nie będę potrzebował największego nakładu środków.

– W takim razie będzie pan błogosławieństwem dla wszystkich moich następców. Pieniądze to prawdziwe utrapienie… Poszczególne wydziały, które zajmą się realizacją pańskiego życzenia, mogą się z panem konsultować w sprawie szczegółów. Myślę, że zwłaszcza w sprawie tego domu.

– A, ten dom – rzekł Luo Ji. – Zapomniałem o jednym bardzo ważnym szczególe.

– Proszę mówić.

– Musi tam być kominek – powiedział Luo Ji, naśladując uśmiech i mrugnięcie okiem Garanina.


Po pogrzebie ojca Zhang Beihai raz jeszcze poszedł z Wu Yue do suchego doku, gdzie stał lotniskowiec. Prace nad budową Tanga zupełnie ustały. Z kadłuba zniknęły iskry spawarek i na ogromnym okręcie stojącym w blasku południowego słońca nie było ani śladu życia. Patrząc na niego, obaj czuli upływ czasu.

– Jest martwy – rzekł Zhang Beihai.

– Twój ojciec był jednym z najmądrzejszych generałów w marynarce – powiedział Wu Yue. – Gdyby nadal był z nami, być może nie poddałbym się tak bez reszty.

– Twój defetyzm ma racjonalne podstawy, a przynajmniej ty tak uważasz, więc nie sądzę, że ktokolwiek mógłby ci naprawdę dodać otuchy. Nie przyszedłem tutaj po to, żeby cię przeprosić, Wu Yue. Wiem, że nie żywisz do mnie nienawiści z tego powodu.

– Chciałbym ci podziękować, Beihai. Wyciągnąłeś mnie z tego.

– Możesz wrócić do marynarki. Służba w niej powinna ci odpowiadać.

Wu Yue potrząsnął wolno głową.

– Złożyłem podanie o zwolnienie. Co miałbym robić, gdybym wrócił? Wstrzymano budowę nowych niszczycieli i fregat, a we flocie nie ma już dla mnie miejsca. Miałbym siedzieć w biurze dowództwa? Daj spokój. Poza tym w ogóle nie jestem dobrym żołnierzem. Co to za żołnierz, który chce brać udział tylko w wojnie możliwej do wygrania?

– My nie zobaczymy ani zwycięstwa, ani klęski.

– Ale ty wierzysz w zwycięstwo, Beihai. Naprawdę ci zazdroszczę. W dzisiejszych czasach taka wiara jak twoja jest dla żołnierza szczytem szczęścia. Jesteś nieodrodnym synem swego ojca.

– A więc masz jakieś plany?

– Nie. Czuję się tak, jakby moje życie się skończyło. – Wu Yue wskazał Tanga w oddali. – Tak jak tego okrętu. Jest wrakiem, zanim został zwodowany.

Od strony stoczni dobiegło ciche dudnienie i Tang zaczął się powoli poruszać. By zwolnić miejsce, musiał znaleźć się w wodzie przed terminem i zostać odholowany do innego doku do rozbiórki. Gdy ostry dziób Tanga rozpruł wodę, Zhang Beihai i Wu Yue wyczuli w potężnym kadłubie złość. Znalazł się szybko na morzu, tworząc ogromne fale, pod których wpływem inne łodzie w porcie zaczęły się kołysać, jakby składały mu hołd. Tang sunął powoli, rozkoszując się cicho objęciami morza. W swej krótkiej, przerwanej nagle karierze ten gigantyczny okręt przynajmniej raz spotkał się z oceanem.


W wirtualnym świecie Trzech ciał był teraz środek nocy. Poza lśniącymi gwiazdami wszystko spowijała atramentowa czerń, tak że nawet horyzont był niewidoczny, a w ciemności pusta ziemia stapiała się z niebem.

– Administratorze, rozpocznij erę stabilności. Nie widzisz, że mamy zebranie? – krzyknął ktoś.

– Nie mogę tego zrobić. – Głos administratora zdawał się dochodzić z nieba. – Ta era jest odgrywana na chybił trafił przez model rdzeniowy i nie można jej wyznaczyć z zewnątrz.

– No to zwiększ prędkość i znajdź trochę stabilnego światła dziennego – odezwał się inny głos w ciemnościach. – To nie zajmie zbyt dużo czasu.

Świat błysnął. Po niebie przelatywały słońca, ale wkrótce czas wrócił do normalnego biegu.

– W porządku. Nie wiem, jak długo to potrwa – powiedział administrator.

Słońce oświetlało rozproszoną grupę ludzi na pustkowiu. Widać było wśród nich znajome twarze: króla Wen z dynastii Zhou, Newtona, von Neumanna, Arystotelesa, Mo Zi, Konfucjusza i Einsteina. Byli zwróceni przodem do Qin Shihuanga, który stał na skale z mieczem na ramieniu.

– Nie jestem sam – rzekł. – Mówię w imieniu nowej grupy przywódczej siedmiu.

– Nie powinieneś mówić o nowym przywództwie, dopóki nie zostanie to ustalone – powiedział ktoś i wśród reszty podniosła się wrzawa.

– Dość tego – uciszył ich Qin Shihuang, mocując się z mieczem. – Odłóżmy na razie kwestię przywództwa na bok i zajmijmy się pilniejszymi sprawami. Wszyscy wiemy o rozpoczęciu programu Wpatrujących się w Ścianę, podjętej przez ludzkość próbie wykorzystania skrytego myślenia strategicznego w celu uniknięcia prowadzonej przez sofony inwigilacji. Przejrzysty umysł Pana nie jest w stanie przeniknąć do tego labiryntu, więc dzięki temu programowi ludzie odzyskali przewagę, a czterej Wpatrujący się w Ścianę stanowią dla niego zagrożenie. Zgodnie z rezolucją z poprzedniego zebrania zorganizowanego poza internetem musimy natychmiast przystąpić do realizacji programu Burzycieli Ścian.

Nikt nie zgłosił sprzeciwu.

Potem Qin Shihuang powiedział:

– Każdemu Wpatrującemu się w Ścianę przeciwstawimy Burzyciela Ściany. Podobnie jak Wpatrujący się w Ścianę, Burzyciele Ścian będą mogli korzystać ze wszystkich zasobów organizacji, ale ich największym atutem będą sofony, które całkowicie obnażą wszystkie działania Wpatrujących się w Ścianę. Tylko ich myśli pozostaną przed nami ukryte. A zatem zadaniem Burzycieli Ścian będzie analizowanie z pomocą sofonów jawnych i potajemnych działań Wpatrujących się w Ścianę i jak najwcześniejsze rozszyfrowanie prawdziwego charakteru ich strategicznych celów. Przywództwo mianuje teraz Burzycieli Ścian.

Qin Shihuang wyciągnął miecz i dotknął nim ramienia von Neumanna, jakby pasował go na rycerza.

– Jesteś Pierwszym Burzycielem Ścian – powiedział. – Burzycielem Ściany Fredericka Tylera.

Von Neumann ukląkł i położył lewą dłoń na prawym ramieniu.

– Podejmuję się tego zadania.

Następnie Qin Shihuang dotknął mieczem ramienia Mo Zi.

– Jesteś Drugim Burzycielem Ścian. Burzycielem Ściany Manuela Reya Diaza.

Mo Zi nie przyklęknął. Sztywno wyprostowany, skinął wyniośle głową.

– Ja pierwszy zburzę ścianę.

Miecz dotknął ramienia Arystotelesa.

– Ty jesteś Trzecim Burzycielem Ścian. Burzycielem Ściany Billa Hinesa.

Ten też nie przyklęknął, lecz potrząsnął szatą i rzekł w zamyśleniu:

– Tak, jestem jedynym, który może zburzyć jego ścianę.

Qin Shihuang położył ponownie miecz na swoim ramieniu i przesunął wzrokiem po zebranych.

– Dobrze. Teraz mamy Burzycieli Ścian. Podobnie jak Wpatrujący się w Ściany jesteście elitą elit. Pan z wami! Dzięki hibernacji zaczniecie razem z Wpatrującymi się w Ścianę długą podróż do końca dni.

– Nie sądzę, żeby hibernacja była konieczna – rzekł Arystoteles. – Zdążę wykonać moje zadanie, zanim skończy się normalny czas trwania naszego życia.

Mo Zi kiwnął głową na znak zgody.

– Kiedy zburzę tę ścianę, stanę twarzą w twarz z moim Wpatrującym się w Ścianę i będę się rozkoszował widokiem jego załamania, przygnębienia i cierpienia. Warto poświęcić resztę życia, żeby zobaczyć, jak podupada na duchu.

Również ostatni Burzyciel Ścian, von Neumann, oświadczył, że ma zamiar osobiście złamać swego przeciwnika.

– Odkryjemy do końca wszystko – stwierdził – co ludzkość trzyma w tajemnicy przed sofonami. To ostatnia rzecz, jaką możemy zrobić dla Pana, bo potem nie będziemy już mieli po co żyć.

– A co z Burzycielem Ściany Luo Ji? – zapytał ktoś.

Wydawało się, że pytanie to poruszyło jakąś strunę w sercu Qin Shihuanga. Wbił miecz w ziemię i zatopił się w myślach. Słońce nagle przyspieszyło zniżanie się ku Ziemi i ich cienie zaczęły się wydłużać, aż sięgnęły po horyzont. Kiedy już do połowy zaszło, równie nagle zmieniło kierunek, kilkakrotnie wynurzyło się zza horyzontu i opadło jak lśniący grzbiet wieloryba z czarnego oceanu, na przemian zalewając światłem i pogrążając w ciemnościach małą grupkę ludzi, którzy stworzyli ten surowy świat.

– On sam jest burzycielem swojej ściany – powiedział Qin Shihuang. – Musi się dowiedzieć, jakie stanowi zagrożenie dla Pana.

– Wiemy, czy jest czy nie jest zagrożeniem? – spytał jakiś głos.

– Ja tego nie wiem, ale wie to Pan i wiedział Evans. Evans powiedział Panu, jak zachować to w sekrecie, ale on nie żyje. Nie możemy się dowiedzieć.

– A więc spośród wszystkich Wpatrujących się w Ścianę największym zagrożeniem jest Luo Ji? – zapytał ktoś niepewnie.

– Tego też nie wiemy. Tylko jedno jest jasne – odparł Qin Shihuang, spoglądając na sklepienie, które zmieniało kolor z niebieskiego na czarny. – Jest jedynym z czterech Wpatrujących się w Ścianę, który prowadzi bezpośrednią walkę z Panem.

Narada robocza Wydziału Politycznego Sił Kosmicznych

Po otworzeniu zebrania Chang Weisi długo milczał, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało. Przesunął wzrokiem po dwóch rzędach oficerów politycznych siedzących przy stole konferencyjnym, stukając lekko końcem ołówka w blat. To stukanie zdawało się wyznaczać czas jego zamyślenia. W końcu ocknął się z zadumy.

– Towarzysze, rozkazem ogłoszonym wczoraj przez Centralną Komisję Wojskową zostałem powołany na dowódcę Wydziału Politycznego Sił Zbrojnych. Przyjąłem to stanowisko już tydzień temu, ale dopiero teraz, na naszym spotkaniu, znalazłem się w rozterce. Uświadomiłem sobie nagle, że siedzi przede mną przeżywająca największe kłopoty grupa oficerów sił kosmicznych, a ja jestem jednym z was. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy, za co was przepraszam. – Otworzył leżący przed nim dokument. – Ta część zebrania odbędzie się poza protokołem. Towarzysze, wymieńmy szczerze poglądy. Postarajmy się ten jeden raz być tacy jak Trisolarianie i otwórzmy przed innymi nasze umysły. Ma to kluczowe znaczenie dla naszej przyszłej pracy.

Wzrok Chang Weisiego zatrzymał się na sekundę lub dwie na twarzy każdego oficera, ale ci milczeli. Potem wstał i zaczął się przechadzać tam i z powrotem za ich plecami.

– Naszym zadaniem jest natchnienie podległych nam sił wiarą, że odniesiemy zwycięstwo w czekającej nas w dość odległej przyszłości wojnie. Ale czy sami mamy tę wiarę? Jeśli tak, podnieście ręce. Pamiętajcie, że mówimy, co naprawdę myślimy.

Nikt nie podniósł ręki. Prawie wszyscy siedzieli ze wzrokiem wbitym w stół. Ale Chang zauważył, że jeden oficer patrzy prosto przed siebie. Był to Zhang Beihai.

– Wierzycie, że zwycięstwo jest możliwe? – ciągnął. – Przez możliwe rozumiem nie przypadkowe kilka dziesiątych procent, lecz rzeczywistą, istotną możliwość.

Zhang Beihai podniósł rękę. Był jedynym, który to zrobił.

– Pozwólcie, że najpierw podziękuję wam wszystkim za szczerość – rzekł Chang Weisi, a potem zwrócił się do Zhanga: – Znakomicie, towarzyszu. Powiedzcie nam, na czym opieracie tę wiarę.

Zhang Beihai wstał, ale generał nakazał mu gestem ręki usiąść z powrotem.

– To nie jest oficjalne zebranie – powiedział. – To szczera rozmowa poza protokołem.

Nadal stojąc na baczność, Zhang Beihai powiedział:

– Towarzyszu dowódco, nie potrafię w kilku słowach udzielić zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, bo budowanie wiary to proces długi i skomplikowany. Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę na błędne myślenie, jakie szerzy się w obecnych czasach w naszych szeregach. Wszyscy wiemy, że przed kryzysem trisolariańskim opowiadaliśmy się za badaniem charakteru przyszłych wojen z naukowego, racjonalnego punktu widzenia i siłą inercji to myślenie przetrwało do dnia dzisiejszego. Dotyczy to zwłaszcza sił kosmicznych, gdzie nasiliło się ono wskutek napływu naukowców. Jeśli z takim nastawieniem zaczniemy się zastanawiać nad czekającą nas za cztery stulecia wojną międzygwiezdną, to nigdy nie uda się nam zasiać wiary w zwycięstwo.

– Towarzysz Zhang Beihai przedstawia tutaj osobliwy pogląd – odezwał się jeden z pułkowników. – Czy niezłomna wiara nie opiera się na nauce i rozsądku? Wiara, która nie jest zbudowana na obiektywnych faktach, nie jest trwała.

– Wobec tego przyjrzyjmy się jeszcze raz nauce i rozsądkowi. Pamiętajcie – naszej nauce i naszemu rozsądkowi. Postęp, jakiego dokonali Trisolarianie, uzmysławia nam, że nasza nauka jest jak dziecko zbierające muszelki na plaży, dziecko, które nawet nie widziało oceanu prawdy. Fakty, które poznajemy, idąc za wskazaniami naszej nauki i rozsądku, wcale nie muszą być prawdziwymi, obiektywnymi faktami. A skoro tak, to musimy się nauczyć selektywnie je ignorować. Powinniśmy widzieć, jak zmienia się to, co się rozwija, i nie powinniśmy pod wpływem technologicznego determinizmu i mechanicznego materializmu spisywać naszej przyszłości na straty.

– Świetnie – powiedział Chang Weisi i kiwnął do niego głową, by kontynuował.

– Musimy przywrócić wiarę w zwycięstwo, wiarę, która jest podstawą żołnierskiego poczucia obowiązku i godności! Gdy armia chińska stanęła kiedyś w skrajnie niesprzyjających warunkach naprzeciw potężnego wroga, była natchniona niezłomną wiarą w zwycięstwo, bo miała poczucie obowiązku wobec narodu i ojczyzny. Wierzę, że dzisiaj taką samą wiarę może wzbudzić poczucie obowiązku wobec rodzaju ludzkiego i Ziemi.

– Ale jak mamy prowadzić pracę ideologiczną? – zapytał jeden z oficerów. – Siły kosmiczne to skomplikowana struktura, a to znaczy, że ich ideologia też jest skomplikowana.

– Uważam, że powinniśmy zacząć od kondycji psychicznej żołnierzy – odparł Zhang Beihai. – Obraz ogólny: w ubiegłym tygodniu wizytowałem oddziały, które zostały do nas przydzielone z lotnictwa i marynarki, i odkryłem, że codzienne szkolenie jest fatalne. To niewiarygodne, jaki panuje tam tumiwisizm. Obraz szczegółowy: coraz częściej pojawiają się kłopoty z dyscypliną. Wojsko miało zmienić mundury na letnie, ale wielu ludzi w dowództwie nadal chodzi w zimowych. Trzeba jak najszybciej odmienić ten stan umysłu. Siły kosmiczne zaczynają się powoli przekształcać w akademię nauk. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że ich obecne zadanie to zadanie dla akademii wojskowej, ale powinniśmy mieć świadomość, że jesteśmy jednak wojskiem, i to wojskiem podczas wojny!

Rozmowa toczyła się jeszcze przez chwilę, a potem Chang Weisi wrócił na swoje miejsce.

– Dziękuję – powiedział. – Mam nadzieję, że będziemy mogli kontynuować tę szczerą wymianę poglądów. A teraz rozpoczniemy oficjalne zebranie.

Podniósł głowę i ponownie napotkał szczere spojrzenie Zhang Beihaia, które świadczyło o jego zdecydowaniu. Na ten widok zrobiło mu się trochę cieplej na sercu.

„Zhang Beihai, wiem, że masz wiarę – pomyślał. – Nie może być inaczej, skoro miałeś takiego ojca. Ale sprawy nie przedstawiają się tak prosto, jak mówisz. Nie wiem, na czym opierasz swoją wiarę, nie wiem nawet, co ona obejmuje. Jesteś taki sam jak twój ojciec. Podziwiałem go, ale muszę przyznać, że nigdy nie udało mi się go rozgryźć”.

Chang Weisi otworzył leżącą przed nim teczkę.

– Prace nad teorią wojny kosmicznej idą pełną parą, ale już pojawił się problem. Badania takie muszą się opierać na pewnym założeniu o poziomie postępu technicznego. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale badania w naukach podstawowych dopiero się rozpoczęły, a przełomu technologicznego możemy się spodziewać w przyszłości. Oznacza to, że nie mamy żadnego wsparcia w nauce. Dowództwo naczelne przeanalizowało w świetle obecnych okoliczności plan badań nad teorią wojen w przestrzeni kosmicznej i podzieliło go na trzy części, by dostosować te badania do poziomu postępu technologicznego, jaki ludzkość może osiągnąć w przyszłości, a mianowicie: na strategie oparte na technologii nisko rozwiniętej, średnio rozwiniętej i wysoko rozwiniętej. Postępują prace nad opisaniem tych trzech poziomów oraz zdefiniowaniem dużej liczby parametrów katalogowych w każdej z głównych dziedzin nauki, ale najważniejszym z tych parametrów będzie prędkość i zasięg statku kosmicznego o wadze dziesięciu kiloton. Technologia nisko rozwinięta: statek osiąga prędkość pięćdziesiąt razy większą od trzeciej prędkości kosmicznej10, czyli mniej więcej osiemset kilometrów na sekundę. Nie ma na nim systemów podtrzymania życia. Promień skutecznych działań bojowych takiego statku będzie ograniczony do Układu Słonecznego, to znaczy jego zasięg nie będzie przekraczał orbity Neptuna, czyli trzydziestu jednostek astronomicznych od Słońca. Technologia średnio rozwinięta: statek osiąga prędkość trzysta razy większą od trzeciej prędkości kosmicznej, czyli cztery tysiące osiemset kilometrów na sekundę. Jest wyposażony w system częściowego podtrzymania życia. Promień skutecznego działania takiego statku sięga poza Pas Kuipera i obejmuje całą przestrzeń w granicach tysiąca jednostek astronomicznych. Technologia wysoko rozwinięta: statek osiąga prędkość tysiąc razy większą od trzeciej prędkości kosmicznej, czyli szesnaście tysięcy kilometrów na sekundę, pięć procent prędkości światła. Jest w pełni wyposażony w systemy podtrzymania życia. Promień działań bojowych takiego statku, z urządzeniami umożliwiającymi nawigację międzygwiezdną, sięga Obłoku Oorta11. Największym zagrożeniem dla sił zbrojnych w przestrzeni kosmicznej jest defetyzm, a więc na oficerach prowadzących pracę polityczno-ideologiczną spoczywa ogromna odpowiedzialność. Polityczne wydziały wojska będą w pełni uczestniczyć w opracowywaniu teorii wojny kosmicznej, by usunąć plamę defetyzmu i zapewnić właściwy kierunek tych prac. Wy, obecni tutaj, zostaniecie członkami oddziału specjalnego do spraw przyszłej wojny gwiezdnej. Chociaż zadania członków tych trzech grup będą czasami na siebie zachodzić, instytucje badawcze będą od siebie niezależne. Ich robocze nazwy to: Instytut Technologii Nisko Rozwiniętej, Instytut Technologii Średnio Rozwiniętej i Instytut Technologii Wysoko Rozwiniętej. Na dzisiejszym zebraniu chciałbym usłyszeć od każdego z was, który instytut wybiera, bo od tego będzie zależał przydział zadań.

Z trzydziestu dwóch obecnych na zebraniu oficerów politycznych dwudziestu czterech wybrało Instytut Technologii Nisko Rozwiniętej, a siedmiu Instytut Technologii Średnio Rozwiniętej. Instytut Technologii Wysoko Rozwiniętej wybrał tylko jeden – Zhang Beihai.

– Wygląda na to, że towarzysz Beihai chce się zająć fantastyką naukową – skomentował to ktoś i kilku oficerów się roześmiało.

– Mój wybór jest jedyną nadzieją na zwycięstwo. To jedyny poziom postępu technologicznego, który daje ludzkości szansę zbudowania skutecznego systemu obrony Ziemi i Układu Słonecznego – odparł Zhang.

– Nie opanowaliśmy nawet kontrolowanej fuzji jądrowej. Rozpędzić statek do pięciu procent prędkości światła? Dziesięć tysięcy razy większej od tej, jaką mają nasze obecne statki kosmiczne wielkości ciężarówki? To już nawet nie fantastyka naukowa. To czysta fantazja!

– Ale czy nie mamy jeszcze czterystu lat? Musimy pamiętać o potencjalnym postępie.

– Ale postęp w badaniach podstawowych jest niemożliwy.

– Nie wykorzystaliśmy jeszcze dla praktycznych zastosowań nawet jednego procenta istniejących już teorii – powiedział Zhang Beihai. – Moim zdaniem największym problemem jest obecnie podejście sektora technologicznego do badań. Tracą zbyt wiele czasu i pieniędzy na technologie z niskiej półki. Na przykład nie ma absolutnie żadnego powodu, by w zakresie źródeł napędu pracować nad napędem uzyskiwanym z rozszczepienia jąder atomu, a tymczasem nie tylko przeznacza się na to ogromne środki, ale nawet wkłada się tyle samo wysiłku w badanie napędu chemicznego następnej generacji! Powinniśmy skoncentrować się na badaniu silników wykorzystujących fuzję termojądrową i od razu przejść do silników działających bez środków pośrednich, przeskakując etap silników wykorzystujących te środki. Ten sam problem mamy w innych dziedzinach badań. Na przykład tworzenie zamkniętych ekosystemów to technologia niezbędna dla podróży międzygwiezdnych, która nie jest szczególnie zależna od badań podstawowych, a mimo to prace nad nią prowadzone są w bardzo ograniczonym zakresie.

– Towarzysz Zhang Beihai poruszył co najmniej jedną kwestię godną uwagi: społeczność wojskowa i społeczność naukowa dokładają wszelkich starań, by rozpocząć pracę, ale komunikacja między nimi jest niezadowalająca. Na szczęście obie strony zdają sobie sprawę z powagi sytuacji i organizują wspólną konferencję. Poza tym zarówno wojsko, jak i naukowcy utworzyli specjalne agencje w celu usprawnienia komunikacji między nimi i wzajemnej pełnej wymiany informacji między jednostkami opracowującymi strategię kosmiczną i prowadzącymi badania. Następnym krokiem będzie przydzielenie przedstawicieli wojska do różnych zespołów badawczych i włączenie dużej grupy naukowców do opracowania teorii wojny kosmicznej. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać na jakiś wielki przełom technologiczny. Powinniśmy jak najszybciej stworzyć naszą strategię ideologiczną i zacząć ją rozpowszechniać we wszystkich dziedzinach. Poza tym chciałbym omówić innego rodzaju związek – między siłami kosmicznymi i Wpatrującymi się w Ścianę.

– Wpatrującymi się w Ścianę? – zapytał ktoś. – Czy oni będą ingerowali w działania sił kosmicznych?

– W chwili obecnej nic na to nie wskazuje, chociaż Tyler wyszedł z propozycją dokonania inspekcji wojska. Powinniśmy jednak mieć świadomość, że mają prawo to robić i że każde ich wtrącenie się w sprawy wojska może mieć nieprzewidziane konsekwencje. Powinniśmy być na to psychicznie przygotowani. Kiedy dojdzie do takiej sytuacji, powinniśmy zachować równowagę między programem Wpatrujących się w Ścianę i głównym kierunkiem obrony.

Po zebraniu Chang Weisi został w pustej sali konferencyjnej. Palił papierosa. Dym unosił się we wpadającym przez okno snopie światła słonecznego i zdawał się płonąć.

„Cokolwiek ma się zdarzyć, przynajmniej się zaczęło” – pomyślał.


Pierwszy raz w życiu Luo Ji miał wrażenie, że spełniło się jego marzenie. Myślał, że Garanin tylko się chwali, bo oczywiście mógł znaleźć oszałamiająco piękne, nietknięte miejsce, ale na pewno różniłoby się ono całkowicie od tego, jakie Luo stworzył w swojej wyobraźni. Gdy jednak wysiadł z helikoptera, poczuł się, jakby znalazł się w swoim wyśnionym świecie – odległe szczyty górskie z czapami śniegu, jezioro otoczone łąkami i lasami, wszystko to roztaczało się przed nim dokładnie tak, jak opisał to Garaninowi. I nie ośmielał się pozwolić sobie na wyobrażenie tak nieskalanego środowiska. Wydawało się baśniowe. Powietrze przeniknięte było jakąś wonnością, nawet słońce zdawało się świecić ostrożnie, zalewając tę krainę łagodnym blaskiem. Najbardziej niewiarygodne było to, że znajdowała się tam mała posiadłość z willą pośrodku. Kent, który z nim przyleciał, powiedział, że dom został zbudowany w połowie dziewiętnastego wieku, ale wyglądał na starszy, a upływ czasu sprawił, że wtopił się w otoczenie.

– Niech się pan nie dziwi – powiedział Kent. – Czasami ludzie marzą o miejscach, które naprawdę istnieją.

2

Zhizi to dosłownie „partykuła wiedzy”. Znak partykuły występuje często w imionach nadawanych kobietom w Japonii, gdzie wymawia się go „ko”.

3

Słowa lao, „stary”, używa się przed nazwiskiem osoby starszej od nas dla okazania szacunku lub zażyłości.

4

Przypisywana Luo Guanzhongowi (ok. 1330–1400) powieść historyczna o wojnach między trzema regionalnymi potęgami, toczonymi od zmierzchu Wschodniej Dynastii Han (184) do ponownego zjednoczenia imperium pod władzą dynastii Jin (280). Znana z barwnych postaci oraz świetnych opisów bitew i intryg politycznych.

5

Znakiem Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej jest gwiazda z wpisanymi w nią znakami oznaczającymi osiem i jeden.

6

Pas Kuipera to obszar rozciągający się za orbitą Neptuna, od około 30 do około 50 jednostek astronomicznych od Słońca, obejmujący między innymi Plutona i dwie inne planety karłowate.

7

Na początku 2015 roku była to równowartość 270 tysięcy złotych (przyp. A.J.).

8

Pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku zbudowano pod miastami w całych Chinach rozległe sieci tuneli, które miały posłużyć za schrony w razie napaści wroga. Hasło to, przejęte z rady danej założycielowi dynastii Ming, obwieszczono jako polecenie Mao Zedonga w artykule wstępnym noworocznego wydania „Dziennika Ludowego” w styczniu 1973 roku.

9

Wang Xiaobo (1952–1997) – ceniony powieściopisarz, eseista i scenarzysta, którego dzieła zyskały ogromną popularność po jego przedwczesnej śmierci.

10

Pierwsza prędkość kosmiczna to prędkość, którą musi osiągnąć obiekt, żeby wejść na orbitę. Druga prędkość kosmiczna pozwala przezwyciężyć siły przyciągania ziemskiego, a trzecia prędkość kosmiczna umożliwia opuszczenie Układu Słonecznego.

11

Obłok Oorta to sferyczne zbiorowisko obiektów złożonych z lodu i zestalonych gazów, które otacza Układ Słoneczny w odległości od 50 do 100 tysięcy jednostek astronomicznych i które uważa się za źródło komet długookresowych.

Ciemny las

Подняться наверх