Читать книгу Miłość na Gwiazdkę - Colleen Wright - Страница 5

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Gdy pensjonat pojawił się na zboczu na końcu zaśnieżonego podjazdu wtulony w łagodnie pofałdowane wzniesienia pogórza Vermontu, Molly Winslow głośno się roześmiała.

Jej zniecierpliwienie rosło, odkąd zjechała z głównej drogi. Szybko zauważyła ręcznie malowany drewniany drogowskaz, niemal tak duży jak jej samochód. Umieszczono na nim fasadę pensjonatu w stylu wiktoriańskim w świątecznej krasie. Dach był ozdobiony gałązkami sosny, w oknach płonęło ciepłe światło, a na podjeździe stała niemal dwa razy wyższa od pensjonatu choinka, wokół której tłoczyli się goście. Autor domalował nawet konia i powóz na dokładkę.

Ze wszystkich uroczych ośrodków rywalizujących o świąteczny ruch turystyczny na różnych stronach internetowych Molly wybrała ten z powodu takich właśnie szczegółów. Evergreen Inn miał doskonałe recenzje, lecz ona zakochała się w zdjęciach: w pojedynczej miniaturowej róży w odcieniu fuksji leżącej obok uformowanych z masła kurczaków i stokrotek, w pięknych ręcznie szytych aksamitnych narzutach w każdym pokoju, w kolekcji zabytkowego niebieskiego szkła, które błyszczało niczym szafiry na ujęciach z przestronnej kuchni.

Z nurkowania w głębinach internetu Molly dowiedziała się nawet, że drogowskaz prowadzący gości do Evergreen Inn zmieniał się w zależności od pory roku – jesienią pokazywał spektakularną feerię barw lasów Vermontu, a wiosną pałał różowością i bielą kwitnących jabłoni.

Uznała, że ktokolwiek odpowiadał za takie szczegóły w Evergreen Inn, zasługiwał na miano artysty. Sama była poniekąd artystką, zwracała więc uwagę na takie rzeczy. Jej praca opierała się na budowaniu całkiem nowych światów z garści obrazów i słów.

Jako artystka wiedziała też jednak, że wielkie wizje nie zawsze da się odtworzyć w rzeczywistości, że czasami przepaść dzieli to, co obiecane, od tego, co wykonane.

W jej wypadku nie była to hipotetyczna mądrość. Termin oddania kolejnej książki nie dawał jej spać już od tygodni. Podczas tych wszystkich długich nocy nie pojawił się w jej umyśle nawet cień inspiracji, by rozpędzić kłębiaste chmury zmartwień.

Po części dlatego zdołała przekonać samą siebie, że bożonarodzeniowa wycieczka do Vermontu to nie frywolny luksus, lecz uzasadniony wydatek biznesowy. Zamierzała zostawić obawy w domu w Brooklynie i skorzystać z niezbędnej zmiany otoczenia, by wywabić wenę z ukrycia, zanim dopadnie ją prawdziwy lęk.

Choć jednak czuła tęsknotę za tym, by dać się porwać w inny świat, miała w sobie na tyle pragmatycznej mieszkanki Brooklynu, by odczuwać sceptycyzm, gdy pięła się w górę długim podjazdem. Niewiele rzeczy w jej życiu dorównywało jej wyobraźni. Jeśli jednak nawet spotykał ją czasem zawód – no cóż, dość często – nadal mogła wyjść z tego niezła historia.

I właśnie dlatego po kilku minutach podskakiwania na krętej prywatnej drodze, gdy pensjonat w końcu wyłonił się zza oprószonych śniegiem drzew, wybuchnęła śmiechem.

To miejsce nie było tak urocze, jak sobie wyobraziła.

Było lepsze.

Uznała, że gigantyczna choinka na drogowskazie to jedynie inwencja twórcza artysty, a tymczasem drzewko migotało lampkami. Zielony dach ozdabiała nie tylko sośnina, ale też czerwone aksamitne wstążki i posrebrzana winorośl. Na szerokiej werandzie w odcieniu żywej czerwieni straż trzymał koń na biegunach z dziecięcym siodłem i kocem w kratę na grzbiecie.

Gdy tylko okrążyła podjazd, zatrzymała się obok choinki i otworzyła drzwi, w jej nozdrza uderzyła niewiarygodna mieszanina zapachów: świeżość sosny, nuta dymu z gigantycznego kominka, który już czekał w środku, i silny aromat cynamonu, który musiał dobywać się z jednego z kilku nadgryzionych zębem czasu kominów.

Do tego wszystkiego lekki śnieg, który prószył przez większą część jej podróży i zgęstniał, gdy wjechała na wiejskie drogi Vermontu, teraz sypał wielkimi puszystymi płatkami. Osiadały one na zielonym dachu, nagich gałęziach dębów, igłach sosen i wokół niej bezszelestnie, gdy wyjmowała walizkę z bagażnika i razem z nią torowała sobie drogę przez zaspy ku frontowym drzwiom. Miała wrażenie, że obudziła się właśnie w śnieżnej kuli.

„W sumie – pomyślała z rozmarzeniem – może to jest pomysł na historię: mała dziewczynka, która nagle trafia do świata w śnieżnej kuli…”

Gdy jednak przekroczyła próg, z zamyślenia wyrwało ją ponownie piękno otaczającego ją świata.

Stanęła w przestronnym ciepłym holu ozdobionym wieńcami z jałowca. Woskowate niebieskie i różowe jagody wyróżniały się na tle pączków dzikich róż. Na małym stoliku tuż obok drzwi stała lampa sztormowa z zapalonym knotem, a obok niej cynowa misa z aromatycznymi złotymi świecami oznaczonymi jako „rozmaryn i karmel” eleganckim charakterem pisma.

Na wprost zobaczyła ogień w kominku, który dominował w dużym salonie wypełnionym tapicerowanymi meblami i poduszkami w poszewkach z aksamitu i sztucznego futra. Wszędzie roiło się od świątecznych dekoracji, wysoka choinka przybrana staromodnymi ozdobami stała w jednym rogu, a duża szopka wyglądająca na ręcznie wykonaną – w drugim. Pod sufitem wisiały ozdobione lampkami takie same girlandy z sosny, jałowca i gałązek czerwonych róż jak w holu.

Po prawej miała elegancką jadalnię – na każdym stole spoczywała dekoracja z sośniny i poinsecji, a w jednym z okien stał Święty Mikołaj z czerwonym nosem i czerwonymi policzkami, jakby schował się tutaj przed mrozem tuż przed nią.

Nie zauważyła natomiast kobiety za biurkiem po swojej lewej, dopóki nie rozległ się za nią cichy, ale energiczny głos:

– Ty musisz być Molly.

Okręciła się na pięcie i zobaczyła drobną, radosną starszą panią, która uśmiechnęła się do niej. Doszła do wniosku, że nie zauważyła jej zapewne dlatego, iż kobieta wyglądała zupełnie jak pani Mikołajowa albo uosobienie babci ze staromodnej świątecznej pocztówki – kolejny doskonały szczegół w miejscu, które wydawało się nimi przepełnione. Miała siwe włosy zebrane w koczek, kocie okulary i schludną koszulę w niebiesko-zieloną kratkę.

– Zgadza się – odparła Molly, podchodząc do recepcji, której funkcję pełniło biurko z cedru w odcieniu głębokiej czerwieni wypolerowane na wysoki połysk.

Dopiero gdy postawiła torbę na podłodze, zaczęła się zastanawiać, skąd ta kobieta znała jej imię.

– Jestem Iris – przedstawiła się staruszka.

– Molly – odparła Molly i natychmiast się zawstydziła.

Iris skupiła się już jednak na innych sprawach. Klikała w coś na ekranie komputera, objaśniając wszystko teatralnie:

– Molly Winslow… Zameldowała się dwudziestego trzeciego grudnia… – Położyła masywny mosiężny klucz na biurku pomiędzy nimi. – Zajmiesz Gniazdo Rudzika – dodała, wskazując głową na schody znikające za ścianą po jej lewej stronie. – Będziesz miała dla siebie całe górne piętro. Prosto przed siebie, dopóki nie skończą się stopnie.

– Okej.

– Och, i w związku ze świętami wszystkie posiłki wliczone są w cenę pokoju – oświadczyła Iris. – Pamiętaj więc, żeby jeść, bo już za to zapłaciłaś. To wszystko!

– Okej. – Molly nie mogła uwierzyć, że meldunek może być taki łatwy. Czy w Vermoncie rozdaje się klucze wszystkim, którzy przekraczają próg? Nie poproszono jej nawet o dowód tożsamości. – Czyli to wszystko?

– Wszystko – potwierdziła Iris z satysfakcją. Podniosła wzrok. – Muszę jeszcze tylko znać nazwisko osoby, która do ciebie dojedzie, żebym wiedziała, dokąd ją skierować.

– Och – odparła Molly, siląc się na beztroskę. – Jestem sama.

Iris nie powiedziała: „Sama? W święta?”, ale przemówiło niedowierzanie na jej twarzy.

– Szczerze mówiąc, marzę o spokoju i ciszy – dodała Molly. – Zamierzam podczas pobytu skończyć książkę.

– Książkę? – Zainteresowanie w oczach Iris szybko przepłoszyła konsternacja. – Ale przecież będziesz tu tylko…

– Parę dni – dokończyła za nią Molly. – Wiem, że to za mało czasu na powieść. Ale ja piszę książki dla dzieci.

– Och! – zawołała Iris z zachwytem. – Ja też napisałam książkę dla dzieci!

Molly powstrzymała się przed zwieszeniem ramion. W co najmniej trzech czwartych wypadków spotykała się z taką samą reakcją. A potem ludzie patrzyli na nią, jakby nie mogli uwierzyć, że utrzymuje się z czegoś, co im zajęło jedno popołudnie, co najwyżej weekend.

„I może mają rację” – pomyślała. W chwili obecnej miała mniej pomysłów niż każdy z nich.

– Opowiada o moim wnuku, Luke’u – kontynuowała Iris. – Gdy był mały, myślał, że szarlotki rosną na szarlotkowych drzewach. Akcja dzieje się więc w szarlotkowym sadzie, ale…

– Brzmi wspaniale! – Molly sięgnęła po klucz i przywołała na twarz swój najbardziej olśniewający uśmiech. – Bardzo dziękuję za pomoc. – Zaczęła cofać się ku schodom. – Nie mogę się już doczekać, by zobaczyć pokój.

– Luke gdzieś się tu kręci – powiedziała Iris. – Jeśli chcesz, przyślę go na górę z bagażem.

Molly już jednak wciągała walizkę po schodach.

– Nie trzeba – zawołała. – Poradzę sobie. Dziękuję!

Wspinała się po schodach, dopóki nie zakończyły się drzwiami na półpiętrze. Filcowy wieniec z wełnianymi liśćmi i misternie wykonanymi figurkami małych ptaszków zapowiadał Gniazdo Rudzika.

Pokój wyglądał dokładnie tak jak w opisie: przestronne i jasne poddasze ze świetlikami w suficie, masywne łóżko z baldachimem przykryte narzutą w odcieniach kamieni szlachetnych, parę wygodnych kanap i oddzielne pomieszczenie z dużym zabytkowym biurkiem, fotelem kapitańskim i dwiema kozetkami. Tak jak na parterze, tu również roiło się od bożonarodzeniowych akcentów. Świeca przy łóżku owinięta czerwoną aksamitną wstążką emanowała maślano-cynamonowym zapachem, który mieszał się ze świeżością sosny, jałowca i róż zawieszonych w formie wieńca nad zagłówkiem łóżka. Na jednym ze stolików stał piękny zestaw ręcznie wykonanych cynowych figurynek: Mikołaj ze wszystkimi reniferami w zaprzęgu z delikatnej czerwonej nici.

Molly od razu położyła walizkę na stojaku na bagaż w nogach łóżka i zaczęła się rozpakowywać – powiesiła ubrania w dużej drewnianej szafie ozdobionej dwoma ręcznie malowanymi pawiami, a stos książek i komputer położyła na biurku.

Na końcu wyjęła z walizki wielki błękitny kaszmirowy szal swojej mamy. Widziała ją w nim co najmniej tysiąc razy, zwłaszcza w ostatnich dniach jej życia, kiedy niezależnie od tego, co robiły, nie były w stanie jej ogrzać. Jej serce ucieszył widok szala, nawet jeśli poczuła smutek na myśl, że będzie to pierwsze Boże Narodzenie bez mamy.

Ustanawiały przeróżne własne tradycje, odkąd ojciec Molly umarł, gdy była mała. Nigdy nie zastanawiała się natomiast, co pocznie, kiedy także mamy zabraknie.

Pewnie dlatego, że zawsze była pewna, iż do tego czasu będzie miała własną rodzinę.

Z rozmyślenia wyrwał ją odgłos kroków na schodach, a potem przepychanki tuż przed jej drzwiami.

– Halo? – zawołała.

– Hej! – odpowiedział jej przyjacielski głos. – Tu Jeanne z dołu! Przyniosłam ci parę rzeczy.

Kiedy jednak otworzyła drzwi, do pokoju wpadł gigantyczny berneńczyk o jedwabistej czarnej sierści z kremowo-karmelowymi plamami.

Szybko rozejrzał się po wnętrzu, pociągając nosem niczym prawdziwy gończy, po czym przydreptał do Molly i uderzył łbem w jej łydki, kołysząc się na boki z zachwytem.

– Cassandra! – zawołała stojąca za nim kobieta, próbując założyć za uszy pasma rudych włosów, które wymknęły się z kucyka. W drugiej dłoni trzymała duży wiklinowy kosz. – Cassie! Spokój. Siad!

Wielki pies usiadł posłusznie, po czym osunął się na ręcznie pleciony dywan i przewrócił na grzbiet, wciąż trzęsąc się z radości.

Molly uklękła, by pogłaskać Cassie po puszystym brzuchu.

– Nic się nie stało – powiedziała. – Kocham psy.

– Nie będziemy ci długo przeszkadzać – odparła Jeanne, stawiając nakryty kosz na małym stoliku przy drzwiach. – Przyniosłam tylko popołudniowy poczęstunek. Jest chlebek kukurydziany z cynamonem, kanapka z cheddarem z Vermontu na ciepło i termos z gorącym cydrem – kontynuowała z uśmiechem, po czym dodała naprędce: – Ale jeśli wolisz gorącą czekoladę, mogę zaraz przynieść.

Molly wstała, ku rozczarowaniu Cassie, która najwyraźniej uważała, że nie ma lepszej rozrywki, niż kiedy ktoś łaskocze ją po brzuchu.

– Cydr brzmi wspaniale – zadeklarowała. – Całe to miejsce jest wspaniałe. Wszystko. Od drogowskazu przed skrętem po girlandy w holu…

– Cóż – Jeanne rozpromieniła się, słysząc pochwałę – dekoracje są na ślub. Nawet u nas nie ma zazwyczaj zimą świeżych róż. Chociaż wieńce i girlandy robiłam sama.

– Ślub? – powtórzyła Molly.

Jeanne pokiwała głową.

– Bożonarodzeniowy ślub – potwierdziła. – Rodzina jest cudowna – dodała. – Przyjeżdżają tu od lat. Odkąd otworzyliśmy.

Molly zauważyła cień na twarzy gospodyni, ale nie zastanawiała się długo nad jego przyczyną, ponieważ zaaferowało ją kłucie we własnym sercu.

Czy naprawdę zabolał ją fakt, że w pensjonacie ma się odbyć ślub?

Chyba tak. Ślub oznaczał gości, drużbów i imprezy – a to wszystko przypominało jej, że spędzi święta samotnie.

Aby wyrzucić te myśli z głowy, uniosła drewnianą pokrywę wiklinowego kosza. Znad chlebka kukurydzianego nadal unosiła się para, obok leżała grillowana kanapka z serem owinięta w woskowany papier i nieco dalej, tak żeby nie roztopiły się zbyt szybko, dwie choinki z masła.

– Wygląda wspaniale – powiedziała. – Bardzo dziękuję.

– Bardzo proszę – odparła Jeanne. – Cassie.

Pies z wielkim wysiłkiem podniósł się z podłogi, po czym zaczął schodzić po schodach z zaskakującą sprawnością, gdy poczuł na sobie znaczące spojrzenie właścicielki.

– Jesteśmy na dole – dodała Jeanne. – Gdybyś czegokolwiek potrzebowała. Na przykład zalizania na śmierć przez wielki futrzany dywan.

Molly wybuchnęła śmiechem, gdy gospodyni zamykała za sobą drzwi.

W pustym pokoju znów poczuła jednak przeciągłe ukłucie samotności.

Pragnąc się z tego otrząsnąć, wyjęła z koszyka chlebek z cynamonem, przełamała go na pół i położyła na jednym z odłamków cienki jak wafelek kawałek masła.

Podeszła do łóżka, otuliła się szalem i wspięła na materac. Wodziła wzrokiem po pięknych wzorach narzuty, czekając, aż masło się roztopi.

Pomyślała, że mama byłaby zachwycona, gdyby mogła ją teraz zobaczyć. Spodobałby się jej ten pensjonat, wszystko w tym pokoju i to, że ktoś nadal robił użytek z jej ulubionego szala. Molly podtrzymywała rodzinną tradycję, tworząc własne nowe zwyczaje.

Pierwszy kęs chlebka kukurydzianego okazał się idealny – maślany, ciepły, o intensywnym smaku z odpowiednią dozą ostrości.

„Czy może istnieć coś lepszego niż to?” – zadała sobie pytanie Molly.

Miłość na Gwiazdkę

Подняться наверх