Читать книгу Miedziaki - Colson Whitehead - Страница 11

Rozdział pierwszy

Оглавление

W Boże Narodzenie 1962 roku Elwood dostał najlepszy prezent w swoim życiu, choć przecież podarek ten zrodził w nim myśli, które doprowadziły go do zguby. Płyta Martin Luther King at Zion Hill była jego jedyną i prawie nigdy nie schodziła z gramofonu. Babcia Harriet miała kilka krążków z gospel, które puszczała wtedy, gdy świat znowu wrednie ją potraktował. Elwoodowi nie wolno było słuchać zespołów wytwórni Motown ani popularnych piosenek z powodu ich wulgarnego charakteru. Pozostałymi prezentami okazały się części garderoby – nowy czerwony sweter i skarpetki. Z całą pewnością zniszczyły się w noszeniu, ale nic tak dobrze nie wytrzymywało ciągłego użytku jak płyta gramofonowa. Każda rysa i trzask, których przybywało z upływem miesięcy, były świadectwem oświecenia Elwooda. Ilekroć słuchał, osiągał coraz głębsze rozumienie słów wielebnego. Chrzęst prawdy.

Nie mieli telewizora, jednak przemówienia doktora Kinga stanowiły tak wymowną kronikę zdarzeń – zawierającą wszystko, czym Murzyn był i czym miał być – że płyta okazała się równie dobra jak telewizja. Może nawet lepsza, szlachetniejsza, jak ten górujący nad okolicą ekran w Davis Drive-In, gdzie Elwood zajrzał dwa razy. Widział to wszystko: Afrykanie gnębieni przez biały grzech niewolnictwa. Murzyni poniżani i ciemiężeni przez segregację, no i ten świetlany obraz, gdy nagle otworzyły się wszystkie miejsca, dotąd zamknięte dla jego rasy.

Przemówienia zostały nagrane wszędzie, w Detroit, Charlotte i Montgomery, i łączyły Elwooda z walką o prawa czarnych w całym kraju. Jedno z nich sprawiło nawet, że poczuł się jak członek rodziny Kinga. Każdy dzieciak słyszał o wesołym miasteczku, był w nim albo zazdrościł komuś, kto był. W trzecim wejściu na stronie A doktor King mówił o swojej córce marzącej o wizycie w lunaparku przy Stewart Avenue w Atlancie. Yolanda błagała o to rodziców za każdym razem, gdy widziała z szosy wielki szyld albo gdy w telewizji wyświetlano reklamy. Swoim smutnym gardłowym głosem doktor King musiał jej wytłumaczyć, że obowiązuje system segregacji rasowej, który zatrzymuje kolorowe dziewczynki i chłopców po drugiej stronie płotu. Musiał wyjaśnić błędne rozumowanie białych – nie wszystkich, ale dostatecznie wielu – które nadawało temu systemowi moc i sens. Radził córce, aby oparła się złudnemu powabowi nienawiści i goryczy, zapewnił ją, że „choć nie możesz pójść do wesołego miasteczka, wcale nie jesteś gorsza niż ci, którzy tam chodzą”.

Taki właśnie był Elwood – nie gorszy od reszty. Trzysta siedemdziesiąt kilometrów na południe od Atlanty, w Tallahassee. Czasem widział reklamy wesołych miasteczek, gdy odwiedzał krewnych w Georgii. Przejażdżki gondolami i wesoła muzyka, rozradowane białe dzieciaki stojące w ogonku do kolejki górskiej i minigolfa. Zapinające pasy w rakiecie atomowej lecącej na Księżyc. Wzorowe świadectwo szkolne gwarantuje darmowy wstęp, głosiła reklama – pod warunkiem, że nauczyciel przybił czerwoną pieczątkę. Elwood miał najlepsze stopnie i trzymał plik świadectw w oczekiwaniu na dzień, kiedy do wesołego miasteczka uzyskają wstęp wszystkie dzieci Boże, jak to obiecał doktor King.

– Będę wchodził za darmo przez cały tydzień, bez problemu – powiedział do babci, leżąc w dużym pokoju i szorując kciukiem po wytartym dywanie.

Babcia Harriet odratowała ten dywan z tylnego zaułka po ostatnim remoncie hotelu Richmond. Biurko w jej pokoju, mały stolik obok łóżka Elwooda oraz trzy lampy też były sprzętami wyrzuconymi z Richmond. Harriet pracowała w tym hotelu od czternastego roku życia, kiedy to dołączyła do swojej matki w ekipie sprzątaczek. Gdy Elwood poszedł do szkoły średniej, dyrektor hotelu, pan Parker, dał jasno do zrozumienia, że przyjmie go jako boya, bo potrzebuje takiego łebskiego smarkacza. Ten biały mężczyzna był więc rozczarowany, kiedy chłopak zatrudnił się w trafice Marconiego. Pan Parker zawsze okazywał życzliwość rodzinie Elwooda, nawet po tym, jak wylał jego matkę za kradzież.

Chłopak lubił Richmond, lubił też pana Parkera, ale myśl o związaniu czwartego pokolenia rodziny z dziejami hotelu sprawiała, że czuł się nieswojo w sposób, którego nie potrafił opisać. I to nawet przed tą historią z encyklopediami. Gdy był młodszy, po szkole siadywał na skrzynce w hotelowej kuchni i czytał komiksy i cykl Hardy Boys, a babcia sprzątała i szorowała na górze. Jego rodzice wybyli w świat, wolała więc trzymać dziewięcioletniego wnuka przy sobie, zamiast pozwolić mu obijać się samemu po domu. Widząc Elwooda w towarzystwie innych, uznawała te popołudnia za drugą szkołę, cieszyła się, że wnuk obraca się wśród ludzi. Kucharze i kelnerzy traktowali chłopca jak maskotkę, bawili się z nim w chowanego i serwowali wyświechtane mądrości na różne tematy: obyczaje białych, odpowiednie traktowanie panny, strategie chowania pieniędzy po domu. Najczęściej Elwood nie rozumiał, o czym mówią ci mężczyźni, jednak dzielnie kiwał głową, po czym wracał do czytania książek przygodowych.

Podczas przestojów w pracy rzucał czasem wyzwanie zmywaczom w konkurencji wycierania talerzy na czas, a oni dobrodusznie okazywali zaskoczenie z powodu jego wyższości w tej dyscyplinie. Lubili widzieć uśmiech na jego twarzy i osobliwy zachwyt po każdym odniesionym zwycięstwie. Ale potem nastąpiła rotacja personelu. Nowe hotele w śródmieściu podkupywały pracowników, kucharze przychodzili i odchodzili, kilku kelnerów nie wróciło, gdy kuchnię ponownie otwarto po podtopieniu fundamentów. W wyniku tej zmiany wyścigi Elwooda z miłej rozrywki przerodziły się w nieprzyjemną krzątaninę; nowi zmywacze dostali cynk, że wnuk jednej ze sprzątaczek odwali za ciebie robotę, jeśli mu wmówisz, że to zabawa, miej na to oko. Kim jest ten poważny chłopak, który się tu kręci, gdy reszta z nich zapieprza, poklepywany po głowie przez pana Parkera, jakby był pieskiem, siedzący z nosem w komiksach, jakby miał wszystko gdzieś? Nowy narybek w kuchni chciał przekazać młodemu umysłowi inne lekcje życiowe. To, czego się już dowiedzieli o świecie. Elwood pozostawał nieświadomy, że istota rywalizacji uległa zmianie. Gdy rzucał wyzwanie konkurentom, wszyscy w kuchni uśmiechali się półgębkiem.

Miał dwanaście lat, kiedy pojawiły się encyklopedie. Jeden z pomocników wciągnął do kuchni stos kartonów i zwołał naradę. Elwood wcisnął się do kręgu – zawartością pudeł okazał się komplet encyklopedii, który jakiś komiwojażer porzucił w jednym z apartamentów na górze. Krążyły legendy o cennych przedmiotach pozostawianych przez białych klientów w pokojach, rzadko jednak zdarzało się, żeby podobny łup zjechał do ich podziemia. Kucharz Barney otworzył górne pudło i wyjął oprawiony w skórę tom Fisher’s Universal Encyclopedia, A-Be. Podał go Elwoodowi, który był zaskoczony ciężarem książki, cegłą z kartkami o czerwonych brzegach. Zaczął wertować, mrużąc oczy nad drobnym drukiem – „Archimedes”, „argonauta” – i już wyobraził sobie, że leży na kanapie w domu i przepisuje ulubione słowa. Słowa, które wyglądają interesująco na papierze albo brzmią interesująco w jego wyimaginowanej artykulacji.

Pomocnik Cory zaoferował, że odda komuś swoje znalezisko – nie umiał czytać i nie zamierzał się rychło nauczyć. Elwood się zgłosił. Biorąc pod uwagę skład personelu kuchni, było mało prawdopodobne, że znajdzie się inny chętny na encyklopedię. Ale wtedy Pete, jeden z nowych zmywaczy, powiedział, że się z nim ścignie o te książki.

Pete był niezgrabnym Teksańczykiem, którego przyjęto do hotelu dwa miesiące wcześniej. Zatrudniono go do sprzątania ze stołów, ale po kilku incydentach przeniesiono do kuchni. Pracując, zerkał przez ramię, jakby się bał, że jest obserwowany, i w ogóle niewiele mówił, jednak z upływem czasu swoim chrapliwym śmiechem ściągnął na siebie kpiny pozostałych. Pete wytarł dłonie o spodnie i powiedział:

– Mamy czas przed kolacją. Jesteś gotowy?

W kuchni urządzono więc porządne zawody. Największe jak dotąd. Skombinowano stoper i wręczono go Lenowi, siwowłosemu kelnerowi, który pracował w hotelu od ponad dwudziestu lat. Swój czarny uniform utrzymywał w nienagannej czystości i twierdził, że jest zawsze najlepiej ubranym człowiekiem w sali jadalnej, co wprawia białych klientów w zażenowanie. Z racji uwagi, jaką poświęcał szczegółom, idealnie nadawał się na rzetelnego arbitra. Ustawiono dwa stosy złożone z pięćdziesięciu dwóch talerzy każdy, namoczonych wcześniej w zlewie pod nadzorem Elwooda i Pete’a. Dwaj pomocnicy wystąpili w roli sekundantów pojedynku, gotowi do podawania kolejnych suchych ścierek w razie potrzeby. W drzwiach kuchni stanęła czujka, na wypadek gdyby przypałętał się kierownik.

Niby nieskłonny do brawury, Elwood miał pewną siebie minę, bo od czterech lat ani razu nie przegrał zawodów w wycieraniu naczyń na czas. Pete tchnął skupieniem. Elwood nie widział w Teksańczyku zagrożenia, bo „przetarł” go we wcześniejszych wyścigach. Słowem Pete był zwykłym nieudacznikiem.

Len policzył od dziesięciu do jednego i zaczęli. Elwood trzymał się metody, którą udoskonalił z biegiem lat, mechanistycznej i delikatnej. Nigdy dotąd nie upuścił ani nie obtłukł mokrego talerza, odstawiając go za szybko na kontuar. Obsługa kuchni skandowała, a Elwood z coraz większym niepokojem patrzył na rosnący stos suchych talerzy po stronie Pete’a. Teksańczyk uzyskał przewagę, miał jakby dodatkowe zasoby sił. Widzowie wydawali z siebie odgłosy zdziwienia. Elwood się uwijał, goniąc za wizją encyklopedii w swoim domu.

– Koniec! – krzyknął Len.

Elwood wygrał jednym talerzem. Mężczyźni wyli i śmiali się, wymieniając wymowne spojrzenia, których sens zrozumiał dopiero później.

Harold, jeden z pomocników, klepnął go w plecy.

– Urodzony do zmywania naczyń, szpenio normalnie.

W kuchni gruchnął śmiech i Elwood włożył z powrotem A-Be do pudła. Co za ekskluzywna nagroda.

– Zasłużyłeś – powiedział Pete. – Mam nadzieję, że zrobisz z tego dobry użytek.

Elwood poprosił kierowniczkę służby sprzątającej, aby powiedziała jego babci, że spotkają się w domu. Nie mógł się doczekać jej miny, gdy zobaczy encyklopedię na półce, elegancką i dostojną. Zgarbiony zataszczył pudła na przystanek autobusowy przy Tennessee. Widzieć go wtedy – poważny chłopak dźwigający brzemię światowej wiedzy – to być świadkiem sceny, którą mógłby narysować Norman Rockwell. Oczywiście gdyby Elwood miał białą skórę.

Po powrocie do domu opróżnił z komiksów zieloną biblioteczkę w dużym pokoju i rozpakował pudła. Zatrzymał się przy Ga, ciekaw, jak bystrzaki z wydawnictwa poradziły sobie z „galaktyką”. Strony były puste – ani jednej zadrukowanej. Wszystkie tomy w pierwszym kartonie okazały się puste, oprócz tego, który Elwood wyjął wcześniej w hotelu. Z wypiekami na twarzy otworzył pozostałe dwa pudła. Nigdzie żadnego tekstu.

Gdy babcia wróciła z hotelu, pokręciła głową i powiedziała, że to może felerne wydanie albo egzemplarze pokazowe, które komiwojażer prezentował potencjalnym klientom jako próbki, żeby widzieli, jak komplet wyglądałby w ich domu. Tej nocy myśli w głowie Elwooda tykały i szumiały jak chronometr. Zaświtało mu, że pomocnik… co tam pomocnik – że wszyscy w kuchni wiedzieli, że tomy są puste. I odegrali przedstawienie.

Mimo to ustawił encyklopedię w biblioteczce. Wyglądała imponująco nawet wtedy, gdy z powodu wilgoci okładki się pofałdowały. Bo skórzana oprawa też była lipna.

Następne popołudnie było jego ostatnim w hotelowej kuchni. Wszyscy zbyt uważnie mu się przyglądali.

– Jak ci się podobają książki? – zakpił Cory i czekał na reakcję.

Stojący przy zlewie Pete miał na twarzy uśmiech jakby wychlastany tępym nożem. Wiedzieli. Babcia zgodziła się, że wnuk jest dostatecznie duży, by zostawać w domu sam. Przez całą szkołę średnią Elwood bił się z myślami, czy zmywacze od początku celowo pozwalali mu wygrywać. Był tak bardzo dumny ze swoich umiejętności, co z tego, że prostych, podstawowych. Do ostatecznych wniosków doszedł dopiero wtedy, gdy wylądował w Miedziaku, bo tam prawdy o rywalizacji nie dało się uniknąć.

Miedziaki

Подняться наверх