Читать книгу Miedziaki - Colson Whitehead - Страница 9
Prolog
ОглавлениеNawet po śmierci chłopcy sprawiali problemy.
Tajny cmentarz znajdował się po północnej stronie Miedziaka, na pstrokatej parceli zarosłej dziką trawą, pomiędzy starym warsztatem a śmietniskiem. Pole służyło za pastwisko w czasach, gdy szkoła otworzyła mleczarnię, żeby sprzedawać miejscowej klienteli nabiał – jedno z przedsięwzięć stanu Floryda, aby ulżyć podatnikom w kosztach utrzymania zakładu poprawczego. Deweloperzy budujący kompleks biurowy zagarnęli ten teren pod plac z restauracjami, czterema aranżacjami wodnymi i betonową sceną na okazjonalne imprezy. Odkrycie zwłok stanowiło bardzo kosztowną komplikację dla zaangażowanej agencji nieruchomości, czekającej na zielone światło po analizie wpływu inwestycji na środowisko naturalne, oraz dla prokuratury, która niedawno umorzyła dochodzenie w sprawie domniemanego znęcania się nad podopiecznymi Miedziaka. Teraz należało wszcząć nowe śledztwo, ustalić tożsamość zmarłych i przyczynę ich śmierci. Nikt nie miał bladego pojęcia, kiedy teren zostanie wyrównany, oczyszczony, zgrabnie uwolniony od przeszłości, a tego zdaniem ogółu należało dokonać dawno temu.
Wszyscy chłopcy wiedzieli o tej cholernej parceli. Ale trzeba było dopiero studentki z Uniwersytetu Południowej Florydy, żeby dowiedział się świat, dziesiątki lat po tym, gdy pierwszego miedziaka zasznurowano w worku na kartofle i wrzucono do dołu. Spytana, jak wypatrzyła groby, Jody odparła:
– Ziemia wyglądała dziwnie.
Zapadły teren, liche chwasty. Jody z resztą uniwersyteckiej ekipy archeologicznej od miesięcy prowadziła wykopaliska w obrębie oficjalnego cmentarza. Władze stanowe nie mogły rozporządzać posiadłością, dopóki ludzkie szczątki nie zostaną przeniesione w inne miejsce, studenci zaś musieli zaliczyć zajęcia w terenie. Używając palików i drutu, podzielili teren na sektory. Kopali szuflami i przy użyciu ciężkiego sprzętu. Na tackach, po przesianiu ziemi, zostały kości, klamry od pasków i butelki po wodzie sodowej, wszystko w formie bezładnej ekspozycji.
Oficjalny cmentarz chłopcy z Miedziaka nazywali Boot Hill, tak jak miejsca pochówku typów spod ciemnej gwiazdy – nazwę wzięli z westernów, na które chodzili w soboty, zanim zesłano ich do zakładu poprawczego i pozbawiono podobnych rozrywek. Nazwa przylgnęła, ostała się na pokolenia, także wśród studentów z południowej Florydy, którzy nigdy w życiu nie widzieli westernu. Boot Hill znajdował się na dużym stoku po północnej stronie. Białe krzyże na mogiłach łowiły słońce w pogodne popołudnie. Na dwóch trzecich z nich wyryto nazwiska; reszta była nietknięta. Identyfikacja okazała się sprawą trudną, ale rywalizacja między młodymi archeologami gwarantowała stały postęp. Szkolne archiwa, chociaż niekompletne i prowadzone mało starannie, wskazały, kim był „WILLIE 1954”. Spalone szczątki uwidaczniały los tych, którzy zginęli w pożarze internatu w 1921 roku. Przyporządkowanie DNA do żyjących krewnych – do tych, których studentom udało się odnaleźć – połączyło zmarłych ze światem żywych. Z czterdziestu trzech ciał siedem pozostało anonimowych.
Studenci usypali białe krzyże w stos obok wykopaliska. Gdy nazajutrz rano wrócili do pracy, okazało się, że ktoś roztrzaskał wszystkie w drobny mak.
Boot Hill oddawał chłopców jednego po drugim. Jody poczuła podekscytowanie, gdy obmywając wodą ze szlauchu znaleziska wyjęte z jednego z wykopów, zobaczyła pierwsze szczątki. Profesor Carmine powiedział, że mała kość w jej dłoni należała najprawdopodobniej do szopa pracza albo innego niedużego zwierzęcia. Tymczasem dzięki tajnemu cmentarzysku Jody się zrehabilitowała. Dokonała odkrycia, gdy chodziła dokoła w poszukiwaniu sieci komórkowej. Profesor poparł jej domysły na podstawie zaobserwowanych nieprawidłowości: te wszystkie pęknięcia i rozłupane czaszki, żebra przeorane śrutem. Jeśli szczątki z oficjalnego cmentarza budziły podejrzenia, to jaki los spotkał tych z nieoznakowanych mogił? Dwa dni później psy tropiące i obrazowanie wielospektralne potwierdziły sprawę. Brak białych krzyży, brak nazwisk. Tylko kości czekające na odkrycie.
– A mówili na to „szkoła” – powiedział profesor Carmine.
Na ponad czterech tysiącach metrów kwadratowych ziemi można sporo ukryć.
Któryś z dawnych wychowanków lub ich krewnych dał cynk mediom.
Na tamtym etapie studenci nawiązali już relacje z byłymi podopiecznymi zakładu poprawczego, przeprowadzili z nimi wywiady. Ludzie ci przypominali zrzędliwych wujów i zakapiorów ze starych osiedli, mężczyzn, którzy mogą nieco zmięknąć, gdy się ich lepiej pozna, ale nigdy nie tracą twardego środka. Studenci archeologii powiedzieli im o drugim cmentarzu, powiedzieli członkom rodzin o martwych chłopakach, których wykopali z ziemi, a wtedy miejscowa radiostacja wysłała reportera. Wielu dawnych wychowanków już wcześniej mówiło o tajnych grobach, ale jak zawsze w przypadku Miedziaka, nikt im nie uwierzył. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy to samo usłyszano z innych ust.
Prasa ogólnokrajowa podchwyciła temat i wówczas ludzie po raz pierwszy przyjrzeli się bliżej szkole w zakładzie poprawczym. Miedziak był zamknięty od trzech lat, co tłumaczyło dzikość terenu i typowy nastoletni wandalizm. Nawet najniewinniejszy zakątek – stołówka czy boisko – wyglądał złowrogo, więc nie trzeba było retuszować zdjęć dla efektu. Materiał filmowy robił bardzo niepokojące wrażenie. W kątach drżały i pełzały cienie, a każdy ślad i zaciek wydawał się plamą zakrzepłej krwi. Jakby wszystkie obrazy uwiecznione przez kamerę odsłaniały ponurą tajemnicę – tego Miedziaka, jaki widać od środka i o jakim nie mówi się na zewnątrz.
Jeśli tak sprawa się miała z niewinnymi miejscami, to jak wyglądały te makabryczne?
Chłopcy z poprawczaka byli tańsi niż najtańsze fordanserki, a dostawało się od nich więcej za swoje pieniądze, przynajmniej tak mawiano. W ostatnich latach niektórzy byli wychowankowie organizowali grupy wsparcia, odnawiali kontakty przez internet albo spotykali się w bistrach i McDonaldzie. Lub przy stole u kogoś w kuchni, po godzinnej podróży. Razem uprawiali własną fantomową archeologię, przekopując się przez dziesięciolecia i odzyskując dla ludzkich oczu okruchy tamtych dni. Każdy z własnymi znaleziskami. „Mówił, że później złoży mi wizytę”. „Rozklekotane schody w szkolnej piwnicy”. „Otarte do krwi stopy w tenisówkach”. Składali te kawałki w obraz potwierdzający wspólnie przeżyty mroczny czas. Skoro to prawda w twoim przypadku, to także prawda w przypadku kogoś innego, więc już nie jesteś sam.
Duży John Hardy, emerytowany sprzedawca dywanów z Omaha, prowadził stronę internetową miedziaków, zamieszczając na niej najnowsze doniesienia. Informował pozostałych o petycji na rzecz wszczęcia kolejnego śledztwa i o przygotowywaniu oficjalnych przeprosin przez władze. Mrugający widżet cyfrowy śledził zbiórkę funduszy na budowę planowanego pomnika. Prześlij mailem Dużemu Johnowi swoją historię z Miedziaka, a wrzuci ją do internetu opatrzoną twoim zdjęciem. Udostępnienie linku rodzinie było jak konstatacja: to właśnie tam mnie ulepiono. Wyjaśnienie i zarazem przeprosiny.
Piąty z kolei doroczny zjazd był dziwny, choć konieczny. Chłopcy byli teraz starszymi facetami, mieli żony i eksżony, dzieci, z którymi rozmawiali lub nie rozmawiali, nieufne wnuki, które czasem przywozili, oraz te, których nie wolno im było widywać. Albo sklecili sobie jakieś życie po wyjściu z Miedziaka, albo nigdy nie dopasowali się do normalnych ludzi. Ostatni palacze papierosów nieznanych już marek, spóźniający się na zajęcia terapeutyczne, zawsze o krok od zniknięcia. Martwi w więzieniu, gnijący w pokojach wynajmowanych na tygodnie, zamarznięci na śmierć w lesie po wypiciu terpentyny. Mężczyźni spotykali się w sali konferencyjnej Eleanor Garden Inn, by nadrobić zaległości, po czym ruszali kawalkadą na uroczysty obchód po Miedziaku. W niektóre lata czułeś się na siłach, żeby zagłębić się w ten betonowy korytarz, chociaż wiadomo było, że prowadzi do złych wspomnień, a w niektóre wręcz przeciwnie. Unikaj widoku tego budynku albo śmiało patrz mu w facjatę, zależnie od swoich zasobów tego ranka. Duży John po każdym zjeździe umieszczał w internecie sprawozdanie z myślą o tych, którzy nie dali rady przyjechać.
W Nowym Jorku mieszkał dawny miedziak Elwood Curtis. Co jakiś czas szukał w sieci informacji o zamkniętym poprawczaku, żeby zobaczyć, czy pojawiło się coś nowego, ale od zjazdów trzymał się z daleka i nie dopisywał się do list, a to z wielu powodów. Jaki w tym sens? Dorośli mężczyźni. Co, podsuwacie sobie nawzajem chusteczki do otarcia łez? Jeden z pozostałych wrzucił do internetu historię o tym, jak pewnego wieczoru zaparkował przed domem Spencera i gapił się przez wiele godzin na sylwetki w oknie, aż w końcu wybił sobie zemstę z głowy. Zrobił nawet replikę skórzanego pasa, którą chciał wypróbować na nadzorcy. Elwood tego nie kumał. Gdyby szli na całego, może by się przyłączył.
Kiedy jednak odkryto tajny cmentarz, zrozumiał, że musi wrócić. Zagajnik cedrów widoczny za ramieniem reportera telewizyjnego przywołał uczucie gorąca na jego skórze, świst suchych much w uszach. To wcale nie było tak dawno. I nigdy nie będzie.