Читать книгу Drugie Odkrycie Ludzkości/Norstrilia - Cordwainer Smith - Страница 6
Na próżno żyją skanerzy
ОглавлениеTutaj ludzkość wydobywa się wreszcie z mrocznej epoki, opisanej dokładniej w opowiadaniach The Queen of the Afternoon oraz Mark Elf – tam dowiadujemy się, że Bestie to zmutowane inteligentne zwierzęta, a „menszenjegry” to dawne niemieckie maszyny bojowe – od słowa Menschenjäger, „łowca ludzi”. Kiedy Smith pisał to opowiadanie, w roku 1945, koło domu miał opuszczony sklep pod nazwą Little Cranch. Nie miał pojęcia, co znaczy owo „Cranch”, ale i tak tego słowa użył. „Pradawna dama”, której potomkiem jest Vomact, to jedna z sióstr VomAcht wspomnianych w historiach z Wieków Ciemnych – ale nie wiemy która.
Martel był wściekły. Mimo to nie przykręcił sobie poziomu złości. Przebiegł przez pokój na pamięć, nie patrząc. Ale kiedy zobaczył, jak stół uderza w podłogę, a po minie Luci poznał, że zrobił to z głośnym łomotem, spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy nie ma złamanej nogi. Nie miał. Jako skaner do szpiku kości musiał sam siebie przeskanować. Było to odruchowe i automatyczne. Na liście inwentarzowej miał nogi, brzuch, skrzynkę z przyrządami, dłonie, ramiona, twarz i plecy – w lustrze. Dopiero wtedy wrócił do złości. Mówił głosem, choć wiedział, że żona go nie cierpi – był dla niej za hałaśliwy – i woli, żeby pisał.
– Mówię ci, muszę się skranczować. Muszę i już. To tylko mój problem, nie?
Gdy Luci odpowiedziała, czytając z ruchu jej ust, zrozumiał tylko niektóre słowa:
– Skarbie... jesteś moim mężem... prawo cię kochać... niebezpiecznie... niebezpiecznie... robić... czekaj...
Spojrzał jej w oczy, ale odezwał się głosem, znów denerwując ją tym rykiem:
– Jeszcze raz ci mówię. Chcę się skranczować.
Widząc jej minę, poczuł skruchę i trochę złagodniał.
– Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wydostać się z tego potwornego więzienia we własnej głowie? Znowu stać się człowiekiem, słyszeć twój głos, czuć zapach dymu? W ogóle czuć – czuć stopy na ziemi, czuć powiew powietrza na twarzy? Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy?
Jej pełna obawy mina i rozszerzone oczy znów wywołały irytację. Odczytał z jej ust tylko parę słów:
– ...kocham... dla własnego dobra... nie myśl, że nie chcę... znów człowiekiem... dla własnego dobra... za dużo... mówił... mówili...
Rycząc na nią, uświadomił sobie, że jego głos musi brzmieć wyjątkowo paskudnie. I że jego dźwięk boli ją nie mniej niż same słowa:
– Myślisz, że chciałem, żebyś wychodziła za skanera? Nie mówiłem ci, że upadamy prawie tak nisko, jak habermani? Jesteśmy martwi, mówię ci, martwi. Musimy być martwi, żeby wykonywać swoje zadania. Jak inaczej wypuścić się w Przestrzeń? Wyobrażasz sobie, co to jest? Naga Przestrzeń? Ostrzegałem. Ale wyszłaś za mnie. Tak, wyszłaś za człowieka. Więc teraz pozwól mi być człowiekiem. Niech usłyszę twój głos, niech poczuję ciepło życia, niech się stanę człowiekiem. Pozwól mi!
Widział po smutnej minie, że ją przekonał. Więcej nie użył głosu. Uniósł za to zawieszoną na piersi tabliczkę. Zaczął pisać na niej, spiczastym paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – mówiącym paznokciem skanera – szybkim, wyraźnym pismem:
Daj drut krancz.
Wyciągnęła z kieszeni fartucha długi pozłacany drut. Pozwoliła, by sfera jego pola opadła na dywan. Szybko, zręcznie, posłusznie, jak przystało na żonę skanera, owinęła mu drutem głowę, potem, spiralą, szyję i pierś. Ominęła zestaw przyrządów na piersi. Ominęła nawet odchodzące od nich promieniście blizny – stygmaty ludzi, którzy zapuszczają się w Przestrzeń. Mechanicznie uniósł stopę, żeby mogła przeciągnąć drut pod nogami. Naprężyła go. Wetknęła małą wtyczkę na końcu w gniazdo wysokiego napięcia tuż obok monitora czynności serca. Pomogła mu usiąść, ułożyła mu ręce, wsunęła głowę w zagłówek na szczycie fotela. Następnie odwróciła się twarzą do niego, żeby mógł widzieć, co mówi. Minę miała spokojną.
Klękła, podniosła sferę na drugim końcu drutu, spokojnie wstała, zwrócona plecami do niego. Przeskanował ją – nie dostrzegł w jej postawie niczego oprócz bólu, który uszedłby uwagi każdego, ale nie skanera. Odezwała się: widział, jak poruszają się jej mięśnie piersiowe. Dotarło do niej, że stoi tyłem – odwróciła się, żeby mógł czytać z ust.
– Jak? Gotowy?
Uśmiechnął się z aprobatą.
Znów odwróciła się plecami. (Nie była w stanie patrzeć na niego pod wpływem drutu). Cisnęła drucianą sferę w powietrze. Zawisła w polu siłowym. I nagle się rozjarzyła. I to było wszystko. Wszystko... nie licząc nagłego żaru i wizgu wrażeń powracających do zmysłów. Wracały, przelewając się falą przez próg bólu.
Gdy się obudził, pod wpływem drutu, wcale nie poczuł się jak po kranczowaniu. Choć było to drugie kranczowanie w tym tygodniu, czuł się dobrze. Leżał w fotelu. Uszy syciły się dźwiękiem powietrza muskającego sprzęty w pokoju. Z sąsiedniego słyszał oddech Luci, wieszającej drut, żeby ostygł. Czuł tysiąc jeden zapachów, obecnych w każdym mieszkaniu – ostrą świeżość dezynfektora, kwaśno-słodką aurę nawilżacza, aromat kolacji, którą dopiero co zjedli, zapachy ubrań, mebli, samych ludzi. Wszystko to było niesamowicie przyjemne. Odśpiewał zwrotkę czy dwie swojej ulubionej piosenki:
Wypijmy za habermana, daleko w kosmosie!
W kosmosie wysoko, daleko w kosmosie!
Usłyszał, że Luci zachichotała w sąsiednim pokoju. Rozkoszował się szmerem jej sukienki, gdy biegła do drzwi.
Rzuciła mu krzywy uśmieszek.
– Niezły masz ten głos. Naprawdę dobrze się czujesz?
Mimo obfitości wrażeń zmysłowych nadal skanował. Zrobił błyskawiczną inwentaryzację, kwintesencję swoich umiejętności zawodowych. Wzrok przeskoczył po informacjach na przyrządach. Żadne wskazanie nie wychodziło poza skalę, poza napięciem nerwów, na pograniczu Niebezpieczeństwa. Tak się zawsze robiło przy kranczowaniu. Kiedy jedziesz na drucie, nerwomierz zawsze coś pokazuje. Któregoś dnia przeskoczy na Przeciążenie, a potem na Zgon. Tak kończą habermani. Ale nie można mieć wszystkiego. Ludzie, którzy latają wysoko, płacą cenę za podbój kosmosu.
No, ale powinien się przejmować! Był skanerem. I to dobrym. I dobrze o tym wiedział. Jeśli sam się nie przeskanuje, kto to za niego zrobi? To kranczowanie nie było zbyt niebezpieczne. Owszem, trochę, ale nie zanadto.
Luci wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach, jakby czytała mu w myślach, zamiast po prostu ich słuchać.
– Ale wiesz, że nie powinieneś! Nie powinieneś!
– Ale i tak to zrobiłem! – Wyszczerzył się do niej.
Wciąż z wymuszoną pogodą dodała:
– Daj spokój, skarbie. Zajmijmy się lepiej przyjemnymi rzeczami. Lodówka jest pełna. Same twoje ulubione przysmaki. I mam dwie nowe płyty z zapachami. Już je wypróbowałam, nawet mnie się podobały. A znasz mnie...
– Które?
– Co które, skarbie?
Wyszedł, kuśtykając, z pokoju. Po drodze przesunął ręką po jej ramionach. (Nie potrafił wrócić do odczuwania podłogi pod stopami, powietrza na twarzy, bez jednoczesnego oszołomienia i niezdarności. Tak jakby kranczowanie było rzeczywistością, a stan habermana złym snem. Ale on był habermanem i skanerem).
– Wiesz, o co mi chodzi, Luci... te zapachy... który na płycie ci się podobał?
– Nooo... – zaczęła ostrożnie. – Były te kotleciki jagnięce, to było bardzo dziwne...
Przerwał jej:
– Koty-leciki, co to?
– Poczekaj, zaraz powąchasz, potem będziesz zgadywał. Mogę ci powiedzieć, że to zapach, co ma setki, grube setki lat. Dowiedzieli się o nim ze starych książek.
– Kot-lecik, to zwierzę jakieś?
– Nie powiem. Będziesz musiał poczekać.
Zaśmiała się, pomagając mu usiąść. Rozłożyła przed nim talerzyki do degustacji. Chciał najpierw powtórzyć kolację, skosztować wszystkich pyszności, które wcześniej jadł, tym razem delektując się smakiem, żywymi ustami i językiem.
Gdy Luci znalazła drut grający i rzuciła jego sferę w pole siłowe, przypomniał jej o tych nowych zapachach. Wyjęła długie szklane płyty i wstawiła pierwszą z nich do odtwarzacza.
– Wąchaj!
Po pokoju rozszedł się osobliwy, przerażający, ekscytujący zapach. Pachniał jak nic na świecie, ani nic z Przestrzeni. Mimo to był znajomy. Ślina napłynęła mu do ust. Serce zabiło trochę żywiej, przeskanował wskaźnik. (Tak, oczywiście, że szybszy). Ale co to za zapach? Z udawanym niepokojem chwycił ją za dłonie, spojrzał jej w oczy i zawył:
– Powiedz, skarbie! Powiedz, bo cię zjem!
– No właśnie!
– Co „no właśnie”?
– Dobrze mówisz. Powinieneś to właśnie czuć, że chcesz mnie zjeść. To mięso.
– Mięso? Kto to?
– To nie jest „ktoś” – powiedziała, świadomie. – To Bestia. Bestia, którą ludzie kiedyś jedli, dawno temu. Jagnię, to była mała owca – widziałeś kiedyś owce w Dziczy, prawda? – a kotlecik to jego kawałek, o, stąd!
Wskazała własną pierś.
Martel nie słyszał jej. Wszystkie wskazania przeskoczyły na Alarm, niektóre na Niebezpieczeństwo. Walczył z szumem własnego umysłu, zmuszającego jego ciało do nadmiernej ekscytacji. Jakże łatwo jest być skanerem, gdy stoi się poza własnym ciałem, po habermanowemu, i patrzy się na nie tylko swoimi oczyma. Wtedy da się nim zarządzać, kierować nim na spokojnie, nawet wśród bolesnej pustki kosmosu. Ale mieć świadomość, że jest się tym ciałem, że to ono nad tobą panuje, że jego umysł może dźgnąć impulsem całe to mięso i wzbudzić w nim rozdygotaną panikę! To było straszne.
Spróbował sobie przypomnieć czasy przed wejściem do habermaszyny, zanim zoperowano go do latania w Przestrzeń. Czy zawsze czuł takie fale emocji przechodzące z umysłu do ciała, z ciała z powrotem do umysłu, tak dezorientujące, że nie dawało się skanować? Ale przecież wtedy nie był skanerem.
Wiedział, co to było. Puls dudnił w uszach, a on wiedział. Ten zapach dotarł do niego podczas koszmarnego lotu, przebił się, gdy statek płonął na orbicie Wenus, a habermani walczyli gołymi rękami z kruszącym się metalem. Skanował wówczas. Wszyscy wskazywali Niebezpieczeństwo. Wszyscy wokół. Ich piersiowe wskazania przeskoczyły na Przeciążenie, potem na Zgon – a on przechodził od jednego do drugiego, odsuwając z drogi nieważkie trupy, i skanował każdego po kolei, unieruchamiał połamane nogi, czego nie zauważyli, przestawiał zawór snu u tych, których wskazania były niebezpiecznie blisko przeciążenia. Wciąż usiłowali pracować, przeklinali go za to, że skanuje, walczyli, by wykonać zadanie i zachować wszystkich przy życiu wśród bolesnego kosmosu – wtedy właśnie poczuł ten zapach. Przebił się po zmodyfikowanych nerwach, przez habermańskie blokady, przez wszystkie bezpieczniki dyscypliny fizycznej i umysłowej. W najgorszej, najtragiczniejszej godzinie poczuł zapach. Pamiętał to jak nieudane kranczowanie, skojarzone z wściekłością i koszmarną sytuacją dookoła. Na moment nawet przerwał pracę, żeby się przeskanować, w obawie, że zaraz odczuje pierwsze skutki, że emocje przebiją habermańskie blokady i dotrą do niego bólem Przestrzeni. Dał jednak radę. Jego własne przyrządy zostały w pozycji Niebezpieczeństwo, nawet nie zbliżyły się do Przeciążenia. Wykonał zadanie, został odznaczony. Zapomniał nawet o płonącym statku.
O wszystkim, oprócz tego zapachu.
A tu znów poczuł go w całej okazałości – zapach mięsa i ognia...
Luci spojrzała nań z żoniną troską. Myślała, oczywiście, że za długo się kranczował i zaraz wróci do habermana. Próbowała być pogodna.
– Skarbie, lepiej byś odpoczął.
Szepnął do niej:
– Wy-łącz-ten-za-pach.
Nie pytała o nic. Wyłączyła odtwarzacz. Wstała nawet i pokręciła pokojowym sterownikiem, póki łagodny wietrzyk nie powiał od podłogi i nie usunął zapachów przez sufit.
Wstał, zmęczony i sztywny. (Wskazania były w normie, nie licząc serca, które biło szybko, i nerwów, wciąż na progu Niebezpieczeństwa).
Odezwał się smutno:
– Przepraszam, Luci. Chyba nie trzeba mi było się kranczować. Nie drugi raz z rzędu. Ale wiesz, kochanie, ja muszę czasem wyjść z habermana. Pobyć trochę z tobą. Jak inaczej to zrobić? Jak mam być człowiekiem, skoro nie słyszę własnego głosu, nawet własnego życia nie czuję, jak przelatuje mi przez żyły? Ja cię kocham. Chciałbym być blisko ciebie, to w ogóle możliwe?
Jej dumna i zdyscyplinowana odpowiedź była niemal odruchowa.
– Przecież jesteś skanerem.
– Wiem, że jestem skanerem. I co z tego?
Zaczęła recytować, jakby po raz tysięczny powtarzała sobie tę historię dla dodania otuchy:
– Jesteś najdzielniejszym z dzielnych i najzręczniejszym ze zręcznych na świecie. Cała ludzkość winna jest szacunek skanerowi, który zapewnia jedność wszystkim Ziemiom ludzkości. Skanerzy to obrońcy habermanów i sędziowie Przestrzeni. Pozwalają człowiekowi żyć tam, gdzie desperacko pragnie umrzeć. Są najbardziej szanowani na całej Ziemi i nawet przywódcy Instrumentalności z przyjemnością składają im hołd!
Sprzeciwił się z uporem i smutkiem:
– Luci, ja już to sto razy słyszałem. Ale czy nas wynagrodzą...
– „Skanerzy nie pracują tylko dla pieniędzy. To najpotężniejsi strażnicy ludzkości”. Nie pamiętasz tego?
– Ale, Luci... nasze życie... co masz z tego, że jesteś żoną skanera? Po co za mnie wyszłaś? Jestem człowiekiem tylko wtedy, gdy się skranczuję. Przez resztę czasu – no, sama wiesz. Jak maszyna. Człowiek zamieniony w maszynę. Człowiek, którego zabili i utrzymują przy życiu, żeby służył. Nie rozumiesz, czego mi w życiu brakuje?
– Oczywiście, skarbie, oczywiście...
Mówił dalej:
– Myślisz może, że nie pamiętam dzieciństwa? Że nie kojarzę już, jak to jest być człowiekiem, a nie habermanem? Chodzić, czuć pod stopami ziemię? Czuć piękny, czysty ból, a nie co minutę patrzeć na przyrządy, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję? Po czym ja poznam, że umarłem? Zastanawiałaś się nad tym, Luci?
Zignorowała irracjonalność tego wybuchu. Odezwała się uspokajająco:
– Kochanie, usiądź sobie, strasznie zdenerwowany jesteś. Zrobię ci może jakiegoś drinka.
Odruchowo się przeskanował.
– Wcale nie jestem! Posłuchaj mnie. Jak to według ciebie jest w Przestrzeni, wśród załogi unieruchomionej do lotu? Jak myślisz, jak się czuję, kiedy obserwuję, jak śpią? Myślisz, że to takie fajne, skanować i skanować, miesiąc za miesiącem, cały czas czując, jak na wszystkie części ciała napiera mi ból Przestrzeni, próbując przebić się przez habermanowe blokady? Jak myślisz, czy lubię budzić tych ludzi, kiedy jest konieczność, wiedząc, że mnie za to znienawidzą? Widziałaś kiedyś, jak walczą habermani, potężni mocarze, którzy walczą i nie czują bólu, walczą, póki nie dopadnie ich Przeciążenie? Zastanawiałaś się nad tym, Luci? – I triumfalnie dodał: – Nie możesz mi mieć za złe, że ledwo dwa razy na miesiąc biorę drut i z powrotem staję się człowiekiem.
– Niczego nie mam ci za złe. Cieszmy się, że jesteś na drucie. Wykorzystajmy tę chwilę. Usiądź, zrobię ci drinka.
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach, a ona robiła mu drinka z naturalnych soków w butelkach z dodatkiem nieszkodliwych alkaloidów. Patrzył na nią niespokojnie. Było mu jej szkoda, że wyszła za skanera; a potem pomyślał, że to niesprawiedliwe; rozeźlił się sam na siebie, że się nad nią lituje.
Gdy odwracała się, żeby podać mu drinka, oboje lekko podskoczyli, zadzwonił bowiem telefon. Nie powinien dzwonić. Wyłączyli go. Zadzwonił po raz kolejny. To był obwód alarmowy. Martel, wyprzedzając Luci, podszedł do telefonu i spojrzał. Ze środka popatrzył na niego Vomact.
Tradycja skanerów pozwalała mu zachowywać się obcesowo, nawet wobec przełożonych, w pewnych określonych sytuacjach. To była jedna z nich.
Zanim Vomact zdążył się odezwać, Martel wypowiedział do telefonu trzy słowa, nie dbając o to, czy starszy pan potrafi czytać z ust, czy nie.
– Skranczowany. I zajęty.
Przerwał połączenie i wrócił do Luci.
Telefon zadzwonił po raz drugi.
Luci delikatnie zaproponowała:
– Skarbie, może ja się dowiem, o co chodzi? Proszę, weź sobie drinka i usiądź.
– Zostaw – odparł jej mąż. – Nikt nie ma prawa dzwonić, kiedy jestem skranczowany. I on o tym wie. Powinien to wiedzieć.
Telefon zadzwonił ponownie. Wściekły Martel wstał i podszedł do ekranu. Włączył go z powrotem. Na ekranie był Vomact. Zanim Martel zdążył się odezwać, Vomact uniósł swój mówiący paznokieć i przytknął do monitora serca. Martel wrócił do dyscypliny.
– Skaner Martel melduje się obecny i gotowy, sir.
Usta poruszyły się z namaszczeniem:
– Najwyższy alarm.
– Sir, ale ja jestem na drucie.
– Najwyższy alarm.
– Sir, nie rozumie pan? – Zaczął mówić powoli, żeby mieć pewność, że Vomact rozumie: – Jestem... na... drucie... Niezdatny... do... lotu!
Vomact powtórzył:
– Najwyższy alarm. Zgłosić się do Centralnej Łącznicy.
– Ale proszę pana, nigdy dotąd nie...
– Tak jest, Martel. Nigdy dotąd nie było takiego alarmu. Zgłoś się do Łącznicy. – I z nieznacznym złagodzeniem tonu dodał: – Nie ma potrzeby się dekranczować. Idź tak, jak stoisz.
Tym razem to Vomact się rozłączył. Ekran zszarzał.
Martel odwrócił się do Luci. Złość uleciała, głos uspokoił się. Podeszła do niego. Pocałowała go i zmierzwiła mu włosy. Była w stanie powiedzieć tylko:
– Jakże mi przykro.
Widząc jego rozczarowanie, ucałowała go jeszcze raz.
– Uważaj na siebie, kochanie. Poczekam na ciebie.
Przeskanował się i włożył przezroczystą latającą pelerynę. Przy oknie zawahał się i pomachał jeszcze do niej.
– Powodzenia! – zawołała.
On zaś, gdy owiewało go powietrze, powiedział do siebie:
– Pierwszy raz czuję lot, pierwszy raz od... jedenastu lat. Jezu, jak to łatwo latać, kiedy człowiek czuje, że żyje!
Centralna Łącznica jarzyła się, biała i ascetyczna, daleko przed nim. Martel rozejrzał się. Nie było widać poblasku statków przylatujących z Przestrzeni, ani migotliwych płomieni niekontrolowanego kosmicznego ognia. Wszędzie spokój, jak przystało na noc wolną od służby.
A Vomact mimo to go wezwał. Ogłosił alarm wyższy od kosmicznego. Nie było czegoś takiego. Ale Vomact i tak go ogłosił.
Kiedy dotarł na miejsce, zastał tam mniej więcej połowę wszystkich skanerów – czyli dwudziestu paru. Uniósł mówiący palec. Większość obecnych stała parami zwrócona do siebie i rozmawiała, czytając sobie z ust. Paru starszych i niecierpliwych bazgrało po tabliczkach i podsuwało je sobie na przemian pod nos. Wszystkie twarze miały tępy, martwy, rozluźniony, habermański wyraz. Martel, wchodząc do sali, wiedział, że większość pozostałych śmieje się w grubo izolowanej intymności własnych umysłów, myśląc sobie to, czego nie dałoby się wyjaśnić normalnymi słowami. Od dawna nie zdarzyło się, by skaner przyszedł na spotkanie skranczowany.
Vomacta jeszcze nie było. Zapewne, pomyślał Martel, wciąż wisi na telefonie i obdzwania innych. Światełko telefonu błyskało i gasło; dzwonił dzwonek. Dziwnie się poczuł, gdy dotarło do niego, że ze wszystkich obecnych tylko on słyszy ten głośny dzwonek. Zrozumiał, dlaczego zwykli ludzie nie lubili przebywać w towarzystwie grupek habermanów lub skanerów. Rozejrzał się za jakimś towarzystwem.
Wypatrzył swojego kumpla Changa, który właśnie z ożywieniem wyjaśniał jakiemuś staremu i zgryźliwemu skanerowi, że nie wie, czemu Vomact dzwonił. Rozglądał się dalej i dostrzegł Parizianskiego. Podszedł do niego, lawirując między innymi ze zręcznością pokazującą, że czuje własne stopy od środka i nie musi na nie patrzeć. Paru innych spojrzało nań martwymi twarzami i spróbowało się uśmiechnąć. Nie panowali jednak do końca nad własnymi mięśniami i ich twarze wykrzywiały się w paskudne maski. (Skanerzy przeważnie pilnowali się, żeby nie robić min twarzami, których nie kontrolują. Martel dodał do siebie: Przysięgam, nigdy już nie będę się uśmiechać nieskranczowany).
Parizianski pokazał mu mówiący palec. Stanąwszy z Martelem twarzą w twarz, odezwał się:
– Pokazujesz się tu skranczowany?
Nie słyszał własnego głosu, słowa zabrzmiały więc jak skrzekot starego i zepsutego telefonu. Martel podskoczył, choć tamten nie miał nic złego na myśli. Nikt nie był bardziej dobroduszny od tego potężnego Polaka.
– Vomact zadzwonił. Powiedział: „Najwyższy alarm”.
– Powiedziałeś mu, że jedziesz na drucie?
– Tak.
– I mimo to kazał ci przyjść?
– Tak.
– Czyli tu nie chodzi o kosmos? Przecież w kosmos nie pójdziesz? Jesteś jak zwykły człowiek?
– No właśnie.
– To po co nas wszystkich wezwał?
Z jakiegoś przedhabermanowego nawyku uniósł pytająco ręce. Dłonią uderzył w plecy starszego faceta za sobą. Odgłos rozniósł się po całej sali, ale usłyszał go tylko Martel. Odruchowo przeskanował Parizianskiego i starszego faceta, a oni przeskanowali jego. Dopiero wtedy starszy zapytał, czemu to zrobił. Gdy Martel wyjaśnił, że jedzie na drucie, starszy mężczyzna od razu odszedł, żeby przekazać wszystkim nowinę, że na spotkaniu w Łącznicy jest skranczowany skaner.
Nawet ta drobna sensacja nie była w stanie odwrócić uwagi większości skanerów od zaniepokojenia najwyższym alarmem. Jeden, młody, który ledwo rok temu skanował swój pierwszy lot, dramatycznie wszedł pomiędzy Parizianskiego i Martela. Teatralnym gestem uniósł swoją tabliczkę:
Vmct zwariowal?
Starsi pokręcili głowami. Martel, pamiętając, że młody człowiek jeszcze niedawno był habermanem, złagodził powagę zaprzeczenia życzliwym uśmiechem. Odezwał się normalnym głosem:
– Vomact to najwyższy rangą skaner. Jestem przekonany, że nie mógłby zwariować. Na pewno zobaczyłby to na swoich przyrządach.
Musiał powtórzyć odpowiedź, powoli, wyraźniej układając usta – dopiero wtedy tamten zrozumiał. Młody usiłował zmusić twarz do uśmiechu, ale tylko wykrzywił ją w komiczną maskę. Wziął jednak tabliczkę i naskrobał:
Racja.
Chang odłączył się od swojego kumpla i podszedł do nich. Twarz pół-Chińczyka promieniała pośród ciepłego wieczoru. (Dziwne, pomyślał Martel, że nie ma więcej Chińczyków-skanerów. Albo zresztą może nie takie dziwne, jak sobie przypomnieć, że nawet swojego procenta habermanów nie są w stanie dostarczyć. Za bardzo lubią dobrze żyć. Ale ci, którzy już skanują, są naprawdę dobrzy). Chang zobaczył, że Martel jest skranczowany, i odezwał się głosem:
– Tworzysz precedens. A jak Luci, pewnie zła była, że idziesz?
– Dobrze to zniosła. Wiesz, Chang, to dziwne.
– Co?
– Jestem skranczowany i wszystko słyszę. Twój głos brzmi dobrze. Jak się nauczyłeś mówić jak... normalny człowiek?
– Ćwiczyłem na ścieżkach dźwiękowych z filmów. Zabawne, że zauważyłeś. Zdaje się, że jestem jedynym skanerem na Ziemi czy pomiędzy Ziemiami, który byłby w stanie udawać zwykłego człowieka. Lustra i ścieżki dźwiękowe. Nauczyłem się to grać.
– Ale ty nie...
– Nie. Nie czuję, nie mam smaku, słuchu i węchu tak jak wszyscy inni. Samo gadanie jest mi na nic. Ale za to pozytywnie działa na innych ludzi wokół.
– Dla Luci to odmieniłoby całe życie.
Chang kiwnął mądrze głową.
– Mój ojciec na to nalegał. Mówił: „Ty może jesteś dumny, że jesteś skanerem. A mnie jest przykro, że nie jesteś człowiekiem. Trzeba ukrywać swoje wady”. Więc próbowałem. Chciałem staremu opowiedzieć o kosmosie i o tym, co tam robimy, ale nie wyszło. Powiedział: „Konfucjusz zadowalał się samolotami, to mnie też wystarczą”. Stary pozer! Tak bardzo chce być Chińczykiem, a starochińskiego ani w ząb nie przeczyta. Ale bystry jest naprawdę nieprzeciętnie i jak na kogoś, kto dobiega dwusetki, dobrze się porusza.
Martel uśmiechnął się na samą myśl.
– Samolotem?
Chang odpowiedział uśmiechem. Niesamowicie panował nad mięśniami twarzy; ktoś postronny nawet nie wpadłby na to, że Chang jest habermanem i ma nad oczyma, policzkami i wargami zimną, świadomą kontrolę. Był wyrazisty i żywy. Poczuł ukłucie zazdrości, spojrzawszy w martwe, zamarłe twarze Parizianskiego i reszty. Wiedział, że sam wygląda dobrze, bo czemu miałoby być inaczej? Był skranczowany. Odwrócił się do Parizianskiego i powiedział:
– Słyszałeś, co Chang mówił o swoim ojcu? Stary używa samolotu.
Parizianski poruszył ustami, lecz te dźwięki nic nie znaczyły. Wziął tabliczkę i pokazał ją Martelowi i Changowi.
Bzz bzz ha ha. Dzielny stary.
W tym momencie Martel usłyszał kroki w korytarzu. Mimo woli spojrzał ku drzwiom. Inni też zwrócili się w tamtą stronę.
Wszedł Vomact.
Grupa stanęła na baczność w czterech równoległych szeregach. Przeskanowali się nawzajem. Liczne dłonie wyciągnęły się i pokręciły kontrolkami na swoich pulpitach piersiowych, regulując parametry biochemiczne, które zaczęły wychodzić poza normę. Jeden skaner pokazał złamany palec, który wykrył mu inny skaner. Zaczęli mu go opatrywać i unieruchamiać.
Vomact uniósł pastorał. Sześcian na czubku zalał czerwonym blaskiem całą salę, szeregi przegrupowały się, wszyscy skanerzy uczynili gest oznaczający: Obecni i gotowi!
Vomact odpowiedział postawą oznaczającą: Jestem najstarszym rangą i przejmuję dowodzenie.
Mówiące palce uniosły się w odpowiedzi: Zgadzamy się i słuchamy.
On zaś uniósł prawą rękę, opuścił przegub jakby był złamany, w dziwacznym geście oznaczającym: Czy są tu jacyś ludzie? Jacyś nieskrępowani habermani? Czy jest wolna droga dla skanerów?
Skranczowany Martel jako jedyny z obecnych usłyszał osobliwy szmer stóp, gdy wszyscy obracali się, nie zmieniając miejsca, patrzyli uważnie po sobie nawzajem i błyskali światełkami na pasach w ciemne zakamarki wielkiej sali. Gdy znów zwrócili się twarzami do Vomacta, ten uczynił kolejny gest.
Wolna droga. Słuchajcie i odpowiadajcie.
Martel zauważył, że tylko on się rozluźnił. Reszta nie wiedziała, co to „rozluźnienie” – mózgi mieli zamknięte we własnych czaszkach, połączone tylko z oczyma, a resztę ciała łączyły z umysłem tylko nerwy niezmysłowe i przyrządy na piersi. Uświadomił sobie, że, skranczowany, spodziewał się słyszeć głos Vomacta, najstarszy wśród skanerów mówił bowiem od pewnego czasu. Ale jego usta nie wydawały żadnego dźwięku. (Vomactowi nigdy nie chciało się bawić w dźwięki).
– ...a kiedy pierwsi ludzie, którzy poszli w kosmos, trafili na Księżyc, to co tam znaleźli?
– Nic – odpowiedział bezgłośny chór warg.
– Polecieli więc dalej, na Marsa i na Wenus. Statki wylatywały rok po roku, ale nie wracały, aż do Pierwszego Roku Kosmosu. Wtedy dopiero wrócił statek. Z pierwszym skutkiem. Zapytuję was, skanerzy, jaki był pierwszy skutek?
– Nikt nie wie. Nikt nie wie.
– I nikt się nigdy nie dowie. Za dużo jest zmiennych. A po czym poznajemy pierwszy skutek?
– Po wielkim bólu Przestrzeni – odpowiedział chór.
– I po czym jeszcze?
– Po potrzebie i pragnieniu śmierci.
Vomact:
– A kto powstrzymał pragnienie śmierci?
– Pierwszy skutek opanował Henry Haberman, w 83. Roku Kosmosu.
– Zapytuję was, skanerzy: co zrobił?
– Stworzył habermanów.
– Jak, o skanerzy, powstają habermani?
– Poprzez cięcia. Odcina się mózg od serca, płuc. Odcina się mózg od oczu, nosa. Odcina się mózg od ust, brzucha. Odcina się mózg od pragnienia, bólu. Odcina się mózg od świata. Wszystkiego oprócz oczu. Wszystkiego oprócz zawiadywania ciałem.
– Jak, o skanerzy, zawiaduje się ciałem?
– Poprzez osadzone w ciele czujniki, umieszczone na piersi przyrządy, znaki stworzone, by zawiadywać żywym ciałem, znaki, które ciało odbiera, by żyć.
– Jak haberman żyje i żyje?
– Haberman żyje i żyje kontrolowany przez przyrządy.
– Skąd biorą się habermani?
Martel słyszał, gdy odpowiadali, chaotyczną plątaninę ryczących głosów, niosących się echem po pokoju, skanerzy bowiem, sami będący habermanami, wydawali dźwięki, odpowiadając.
– Habermani to ludzka szumowina. Habermani to słabi, okrutni, naiwni i nieprzystosowani. Habermani to skazani na los gorszy od śmierci. Habermani mieszkają w swoim umyśle. Giną dla kosmosu, ale żyją dla kosmosu. Kierują statkami, które łączą Ziemie. Cierpią wielki ból, podczas gdy zwykli ludzie śpią zimnym, zimnym snem w ładowniach statków.
– O bracia i skanerzy, zapytuję was teraz: czyż my jesteśmy habermanami?
– Ciałem jesteśmy habermanami. Odcięto nam mózgi od ciała. Jesteśmy gotowi, aby wyprawić się w Przestrzeń. Wszyscyśmy przeszli przez maszynę Habermana.
– Czyli jesteśmy habermanami? – Oczy Vomacta rozbłysły, kiedy zadawał rytualne pytanie.
I znów chóralną odpowiedź zagłuszył słyszany tylko przez Martela ryk głosów:
– Jesteśmy habermanami i czymś więcej, czymś więcej. Jesteśmy wybrańcami, którzy stali się habermanami z własnej nieprzymuszonej woli. Jesteśmy agentami Instrumentalności Ludzkości.
– Co muszą Inni nam mówić?
– Muszą mówić: „Jesteś najdzielniejszym z dzielnych i najzręczniejszym ze zręcznych na świecie. Cała ludzkość winna jest szacunek skanerowi, który zapewnia jedność wszystkim Ziemiom ludzkości. Skanerzy to obrońcy habermanów i sędziowie Przestrzeni. Pozwalają człowiekowi żyć tam, gdzie desperacko pragnie umrzeć. Są najbardziej szanowani na całej Ziemi i nawet przywódcy Instrumentalności z przyjemnością składają im hołd!”.
Vomact stanął prosto.
– A jaki jest tajemny obowiązek skanerów?
– Zachować nasze prawo w tajemnicy i zniszczyć tych, którzy się o nim dowiedzieli.
– Jak się ich niszczy?
– Dwa razy na Przeciążenie, z powrotem, i Zgon.
– Jeśli habermani giną, jaki jest wtedy obowiązek?
Skanerzy w odpowiedzi zacisnęli usta. (Według kodeksu było to milczenie). Martel, który – dawno nauczony kodeksu – trochę nudził się tą recytacją, zauważył, że Chang oddycha zbyt ciężko; wyciągnął rękę i pokręcił regulatorem płuc. Chang podziękował mu wzrokiem. Vomact zauważył to i łypnął groźnie na nich obu. Martel rozluźnił się, próbując naśladować martwy bezruch. Jakże trudno to przychodziło po skranczowaniu!
– A jeśli zginą Inni, jaki jest wtedy obowiązek? – zapytał Vomact.
– Skanerzy meldują Instrumentalności. Skanerzy wszyscy razem ponoszą karę. Skanerzy wszyscy razem wyjaśniają sprawę.
– A jeśli kara będzie surowa?
– Nie wyleci żaden statek.
– A jeśli skanerowi nie odda się szacunku?
– Nie wyleci żaden statek.
– A jeśli skaner nie otrzyma należnej zapłaty?
– Nie wyleci żaden statek.
– A jeśli Inni oraz Instrumentalność nie pamiętają przez cały czas o swoich zobowiązaniach wobec skanerów?
– Nie wyleci żaden statek.
– I co będzie, o skanerzy, gdy nie wyleci żaden statek?
– Ziemie utracą kontakt. Dzicz urośnie w siłę i powróci. Wrócą Dawne Machiny i Bestie.
– Jaki jest pierwszy obowiązek skanera?
– Nie zasnąć w Przestrzeni.
– Jaki jest drugi obowiązek skanera?
– W zapomnieniu mieć imię strachu.
– Jaki jest trzeci obowiązek skanera?
– Używać drutu Eustace’a Crancha tylko ostrożnie i z umiarem. – Kilka par oczu zerknęło szybko na Martela, zanim odezwał się chór ust. – Kranczować się tylko w domu, tylko pomiędzy przyjaciółmi, tylko dla pamiętania, odpoczynku i płodzenia potomstwa.
– Jaka jest definicja skanera?
– Wierna myśl pośród śmierci.
– Jakie jest motto skanera?
– Przytomny, choć otoczony ciszą.
– Jakie jest dzieło skanera?
– Pracuje nawet w najdalszej Przestrzeni, lojalny nawet w studni Ziemi.
– Po czym poznaje się skanera?
– Znamy samych siebie. Martwi jesteśmy, choć żyjemy. Rozmawiamy tabliczką i paznokciem.
– A co to za kodeks?
– Kodeks to pradawna i dobrotliwa mądrość skanerów, spisana w skrócie, abyśmy o niej pamiętali i aby nasza lojalność wobec siebie nawzajem dodawała nam otuchy.
Dalej litania szła tak: „Kodeks swój szanujemy. Czy jest jakieś zadanie dla skanerów?”. Vomact jednak powiedział co innego. Dwukrotnie:
– Najwyższy alarm. Najwyższy alarm.
Odpowiedzieli gestem: Obecni i gotowi!
Powiedział, a wszyscy wytężyli wzrok, by odczytać z jego warg:
– Niektórzy znają zapewne dokonania Adama Stone’a?
Martel zobaczył poruszające się usta, sylabizujące:
– Czerwona Asteroida. Inna, która żyje na skraju Przestrzeni.
– Adam Stone przyszedł do Instrumentalności, twierdząc, że odniósł kolejny sukces. Twierdzi, że dowiedział się, jak stłumić ból kosmosu. Twierdzi, że kosmos można uczynić bezpiecznym dla zwykłych ludzi, w pełnej przytomności. Twierdzi, że nie będzie już potrzeba skanerów.
W całej sali rozbłysły światełka na pasach – to skanerzy prosili o głos. Vomact kiwnął głową jednemu ze starszych.
– Głos ma skaner Smith.
Smith powoli wszedł w światło, patrząc na własne stopy. Odwrócił się do reszty, żeby widzieli jego twarz. Powiedział:
– Ja twierdzę, że to kłamstwo. Że Stone to kłamca. Instrumentalność nie może dać się oszukać. – Zawahał się. Po czym w odpowiedzi na jakieś pytanie, którego większość nie dostrzegła, dodał: – Powołuję się na tajny obowiązek skanerów. – Uniósł prawą rękę w geście alarmu. – Mówię, że Stone musi umrzeć.
Martel, cały czas na drucie, wzdrygnął się, słysząc buczenie, jęki, krzyki, pokwikiwania, stękania i sapania wydawane przez skanerów, którzy zapomnieli się podekscytowani i usiłowali sprawić, by ich martwe ciała przemówiły do głuchych uszu Innych. W całej sali wściekle zamigotały lampki na pasach. Zaczęli przepychać się ku mównicy, tłoczyć na niej, domagając się uwagi, póki Parizianski – jako największy – nie porozpychał innych na boki i nie odwrócił się twarzą do grupy.
– Bracia skanerzy, zwróćcie na mnie swoje oczy.
Ludzie na dole wciąż się wiercili, potrącając się nawzajem odrętwiałymi ciałami. W końcu przed Parizianskiego wszedł Vomact, stanął twarzą do reszty i powiedział:
– Skanerzy, zachowujcie się jak skanerzy! Zwróćcie na niego swoje oczy.
Parizianski nie był zbyt dobrym mówcą. Za szybko poruszał ustami. Machał rękami, co odwracało uwagę od ust. Mimo to Martel był w stanie wychwycić większość sensu:
– ...nie można tego zrobić. Stone’owi mogło się udać. Jeśli mu się udało, oznacza to koniec skanerów. A także habermanów. Żaden z nas nie będzie musiał się trudzić w Przestrzeni. Nie trzeba będzie traktować się drutem, żeby na parę godzin lub dni wrócić do człowieczeństwa. Wszyscy będą Innymi. Nikt nie będzie się już nigdy musiał kranczować. Ludzie będą mogli pozostać ludźmi. Habermanów można będzie zabić humanitarnie i stosownie, jak się zabijało w dawnych czasach, zamiast sztucznie utrzymywać przy życiu. Nie będą musieli walczyć w Przestrzeni! Nie będzie już tego wielkiego cierpienia – pomyślcie tylko! Żadnego... bólu... Przestrzeni! Skąd wiadomo, że ten Stone kłamie...
Światła zaczęły błyskać mu prosto w oczy. (Największa obelga wobec skanera).
Vomact po raz kolejny skorzystał ze swojej władzy. Wszedł przed Parizianskiego i powiedział coś do niego, czego nie widziała reszta. Parizianski zszedł z mównicy. Znów odezwał się Vomact:
– Wydaje mi się, że część skanerów nie zgadza się z naszym bratem Parizianskim. Postanawiam, abyśmy nie korzystali z mównicy, póki nie zakończą się prywatne dyskusje. Za piętnaście minut wznowimy obrady.
Martel rozejrzał się za Vomactem, gdy ten dołączył do grupy na dole. Znalazłszy go, pośpiesznie zaczął pisać na tabliczce, czekając na okazję, by podsunąć ją przełożonemu pod oczy. Napisał:
Skranczowany pozwolenie wyjść czekać na rozkazy.
Dziwne rzeczy działy się z nim pod drutem. Większość spotkań, na których bywał, wydawała mu się poważna, dumna i ceremonialna, rozświetlająca otuchą mroczną pustkę stanu habermana. Kiedy nie był skranczowany, prawie nie uświadamiał sobie własnego ciała – tak jak marmurowe popiersie nie zauważa własnego marmurowego cokołu. Wiele razy tak stał z nimi. Wiele razy stał z nimi, bez wysiłku spędzając godziny, podczas gdy przed jego osamotnionymi oczyma odbywał się długi, wlokący się bez końca rytuał. Czuł wtedy, że skanerzy, choć są bractwem potępionych, mają jednocześnie świadomość, z jak szczytnych pobudek dali się okaleczyć, by pełnić swoje obowiązki.
Tym razem było zupełnie inaczej. Skranczowany, zanurzony w pełni wrażeń smakowo-słuchowo-węchowo-czuciowych, reagował w przybliżeniu jak normalny człowiek. Widział w swoich kolegach i współpracownikach grupę pozbawionych ludzkich uczuć okrutnych duchów, odprawiających bezsensowny obrzęd prowadzący do nieuniknionego potępienia. Przecież kiedy jesteś habermanem, jest ci kompletnie wszystko jedno? Po co całe to gadanie o habermanach i skanerach? Habermani są przestępcami lub heretykami, skanerzy zaś dżentelmenami-ochotnikami, ale znajdują się w takiej samej sytuacji, z wyjątkiem tego, że skanerów uznano za godnych krótkotrwałego powrotu do człowieczeństwa pod drutem Crancha, podczas gdy habermanów, gdy statek stał w porcie, po prostu odłączano – tkwili tak w zawieszeniu aż do następnego alarmu lub problemu, gdy budzono ich, żeby odsłużyli kolejny ułamek swojego wyroku. Rzadko widziało się habermana na ulicy, zwykle był to ktoś wyróżniony za specjalne zasługi lub odwagę, mogący w nagrodę patrzeć na ludzkość z potwornego więzienia swojego zmechanizowanego ciała. Ale czy jakiś skaner litował się kiedyś nad habermanem? Czy jakiś skaner oddał kiedyś habermanowi szacunek, nie licząc zdawkowego salutu na służbie? Czy skanerzy jako cech i jako społeczność kiedykolwiek zrobili coś dla habermanów, z wyjątkiem mordowania ich jednym ruchem nadgarstka, gdy tylko któryś, zbyt długo stojący ramię w ramię ze skanerami, nauczył się ich zawodowych sztuczek i zaczął żyć własnym życiem, uwalniając się od narzucanego przez skanerów przymusu? Skąd Inni, zwykli ludzie, mogliby wiedzieć, co dzieje się wewnątrz statków? Inni spali sobie w swoich walcach, miłosiernie nieprzytomni, budzący się dopiero na docelowej Ziemi. Co mogli Inni wiedzieć o ludziach, którzy musieli na tym statku pozostawać przy życiu?
Jakie mieli pojęcie o Przestrzeni? Który z nich mógłby stanąć oko w oko ze żrącą urodą gwiazd w otwartym kosmosie? Co wiedzieli o wielkim bólu, który zaczynał się łagodnie, w szpiku kostnym, niczym delikatne ćmienie, a kończył mdłościami i zmęczeniem odczuwanym przez wszystkie komórki nerwowe, mózgowe, czuciowe całego ciała – tak że samo życie stawało się potworną żądzą ciszy i śmierci?
Był skanerem. Oczywiście, był skanerem. Był skanerem od chwili, gdy, jeszcze całkowicie normalny, stanął w słońcu przed wiceszefem Instrumentalności i przysiągł: „Ofiarowuję ludzkości swój honor i swoje życie. Z własnej woli poświęcam się dla jej dobra. Przyjmując ten niebezpieczny i groźny zaszczyt, zrzekam się wszelkich praw bez wyjątku na rzecz czcigodnych lordów Instrumentalności i szacownego bractwa skanerów”.
Przysiągł.
Wszedł do maszyny Habermana.
Pamiętał, jakie piekło przeszedł. Nie było aż tak straszne, choć wydawało się, że trwało sto milionów lat, cały czas bez snu. Nauczył się czuć oczyma. Nauczył się widzieć mimo wbudowanych za oczy grubych osłon, mających izolować je od reszty ciała. Nauczył się obserwować własną skórę. Cały czas pamiętał, jak zauważył wilgoć na koszuli, spojrzał w skanerskie lusterko i dopiero wtedy zauważył, że zrobił sobie dziurę w boku, zbyt długo opierając się o drgającą maszynę. (Teraz już by mu się coś takiego nie zdarzyło – za dobry był w odczytywaniu własnych wskaźników). Przypomniał sobie, jak wyszedł pierwszy raz w kosmos, jak wielki ból atakował go, mimo że praktycznie pozbawiono go dotyku, smaku, czucia i słuchu. Pamiętał, jak zabijał habermanów, a innych utrzymywał przy życiu, jak miesiącami stał u boku wybitnego skanera-pilota i obaj przez ten czas nie zmrużyli oka. Pamiętał, jak zszedł na ląd na Ziemi 4, pamiętał, że wcale nie sprawiło mu to przyjemności i że właśnie wtedy uświadomił sobie, że nagrody nie będzie.
Stał pomiędzy innymi skanerami. Drażniła go niezborność, kiedy się poruszali, i całkowity bezruch, gdy tego nie robili. Drażniły go dziwaczne zapachy wydzielane przez niekontrolowane ciała. Drażniły go jęki, stękania i pokwikiwania, które wydawali w swej głuchocie. Nienawidził ich i siebie.
Jak Luci była w stanie to znosić? Gdy zabiegał o jej względy, wskaźnik na piersi miesiącami pokazywał Niebezpieczeństwo, całkowicie nielegalnie stale nosił przy sobie drut do kranczowania i wchodził z jednego kranczu w drugi, nie przejmując się, że wszystkie wskazówki zbliżają się groźnie do Przeciążenia. Rozkochał ją w sobie, nie zastanowiwszy się, co będzie, kiedy powie „Tak”. A powiedziała.
„A potem żyli długo i szczęśliwie”. Tak to było w starych książkach, ale jak miało się im udać w życiu? Przez cały zeszły rok był pod drutem ledwo osiemnaście dni – lecz ona i tak go kochała. Cały czas go kochała. Wiedział o tym. Drżała o niego przez długie miesiące, gdy był w Przestrzeni. Starała się, żeby dom coś dla niego znaczył nawet kiedy jest habermanem, przyrządzała pyszne jedzenie nawet kiedy nie był go w stanie smakować, była miła, kiedy nie potrafił całować – ani być całowanym, bo ciało habermana znaczyło nie więcej niż mebel. Cierpliwa była Luci.
A teraz ten Adam Stone! (Pozwolił, by napis na tabliczce zniknął. Jakżeby mógł teraz wyjść?).
Adam Stone, niech go Bóg błogosławi.
Mimo woli ulitował się odrobinę nad sobą. Przenikliwe wezwanie do służby już nie poniesie go przez dwieście czy więcej lat według czasu Innych, a dwa miliony prywatnych wieczności według własnej rachuby. Będzie mógł się rozluźnić, zrelaksować. Zapomnieć o otwartym kosmosie, niech go sobie Inni sami pilnują. Będzie mógł się kranczować – na ile starczy mu odwagi. Będzie mógł być prawie normalny – prawie – przez rok, pięć lat czy krócej. Ale przynajmniej będzie mógł zostać z Luci. Może wyprawią się razem w Dzicz, tam gdzie w ciemnych zakamarkach nadal czają się Bestie i Dawne Machiny. Może umrze podekscytowany polowaniem, rzucając oszczepami w przedwiecznego menszenjegra zrywającego się ze swego legowiska, albo ciskając rozżarzonymi kulami w Bezlitosnych, wciąż wędrujących po Dziczy. Będzie mieć do przeżycia całe życie, zakończone normalną śmiercią, a nie jednym drgnieniem wskazówki pośród ciszy i bólu Przestrzeni!
Nerwowo chodził w kółko. Uszy miał nastrojone na normalną mowę, żeby nie śledzić ruchów ust swoich braci. Wyglądało jednak na to, że dochodzą do jakiejś decyzji. Vomact wchodził na podium. Martel rozejrzał się za Changiem i stanął obok niego. Chang zaszeptał:
– Niespokojny jesteś jak woda w powietrzu! O co chodzi? Krancz ci ustępuje?
Przeskanował Martela, ten zrobił to samo, wskaźniki jednak nie sugerowały, by krancz miał się kończyć.
Rozbłysło silne światło, wzywające wszystkich do stanięcia na baczność. Ponownie ustawili się w szyku. Vomact wsunął chudą, starą twarz w snop światła i przemówił:
– Skanerzy i bracia, wzywam do oddania głosu. – Przy czym stał w postawie oznaczającej: Jestem najstarszym rangą i przejmuję dowodzenie.
Na znak protestu zapaliło się jedno światełko.
Był to stary Henderson. Wszedł na mównicę, powiedział coś do Vomacta, który kiwnął głową z aprobatą, po czym odwrócił się twarzą do wszystkich i powtórzył pytanie:
– A kto wypowie się w imieniu skanerów w kosmosie?
Nie odpowiedziało żadne światełko ani ręka.
Henderson i Vomact zwrócili się twarzami do siebie i naradzali przez chwilę. Potem Henderson ponownie odwrócił się do reszty.
– Uznaję władzę najstarszego rangą. Nie uznaję natomiast decyzji tego spotkania. Skanerów jest sześćdziesięciu ośmiu, z czego obecnych tutaj jest tylko czterdziestu siedmiu. Z tego jeden skranczowany i niepełnosprawny. Proponuję zatem, aby najstarszy rangą uznał się przewodniczącym tylko nadzwyczajnego spotkania bractwa, a nie pełnoprawnego zgromadzenia. Czy czcigodni skanerzy rozumieją i zgadzają się ze mną?
Dłonie uniosły się na znak zgody.
Chang zaszeptał Martelowi do ucha:
– Strasznie mi wielka różnica. Kto tu odróżnia spotkanie od zgromadzenia?
Martel zgodził się ze słowami, ale jeszcze bardziej zaimponowało mu, że Chang, choć haberman, był w stanie aż tak panować nad własnym głosem.
Vomact objął przewodnictwo:
– Głosujemy nad kwestią Adama Stone’a. Na początek załóżmy, że mu się nie udało, a jego przechwałki to kłamstwo. Wiemy o tym z naszej praktyki, jako skanerzy. Ból Przestrzeni to tylko jedna część skanowania – (Ale kluczowa część, podstawa wszystkiego, pomyślał Martel) – możemy być więc pewni, że Stone nie rozwiąże najważniejszego: problemu kosmicznej dyscypliny.
– Znowu ta nuda – szepnął Chang, niesłyszany przez nikogo poza Martelem.
– To dzięki kosmicznej dyscyplinie naszego bractwa otwarty kosmos jest wolny od wojen i sporów. Sześćdziesięciu ośmiu zdyscyplinowanych ludzi kontroluje cały otwarty kosmos. Nasza przysięga i nasz stan habermana uwalnia nas od wszelkich doczesnych emocji. Jeśli zatem Adam Stone opanował ból kosmosu, wskutek czego Inni będą mogli zniszczyć nasze bractwo i sprowadzić w Przestrzeń nękające Ziemie problemy i zniszczenie, twierdzę, że Adam Stone postępuje źle. Jeśli Adam Stone odnosi sukces, na próżno żyli skanerzy! Po drugie, jeśli nawet Adam Stone nie opanował bólu kosmosu, narobi nam wielkich kłopotów na wszystkich Ziemiach. Instrumentalność i wicelordowie mogą przestać nam zapewniać wystarczająco dużo habermanów, byśmy mogli obsługiwać wszystkie statki ludzkości. Rozejdą się niewiarygodne opowieści, ochotników będzie mniej, a co najgorsze, na skutek rozsiewanych nonsensownych herezji także dyscyplina w samym bractwie może się rozluźnić. Zatem sukces Adama Stone’a grozi zniszczeniem bractwa. Adam Stone musi umrzeć. Poddaję pod głosowanie śmierć Adama Stone’a.
I uczynił gest: Szanownych skanerów prosi się o oddanie głosu.
Martel nerwowo sięgnął do światełka. Chang, przewidujący, miał już je w pogotowiu: jasny snop światła oznaczający sprzeciw celował wprost w sufit. Martel włączył własne i również wycelował promień do góry na znak niezgody. Potem rozejrzał się. Na czterdziestu siedmiu obecnych widział może pięć lub sześć świateł.
Zapaliły się dwa kolejne. Vomact stał prosto niczym zamarznięty trup. Błyskały mu tylko oczy, gdy przeskakiwał wzrokiem po grupie, wypatrując świateł. Jeszcze parę. W końcu Vomact przybrał postawę kończącą głosowanie.
Szanownych skanerów prosi się o policzenie głosów.
Trzech starszych weszło na podium z Vomactem. Rozejrzeli się po sali.
(Martel pomyślał: przeklęte upiory decydują w głosowaniu o życiu prawdziwego człowieka! Żywego człowieka! Nie mają prawa. Powiem Instrumentalności! Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Potem pomyślał o Luci, o tym jak wiele skorzystałaby na triumfie Adama Stone’a – gdy sobie to uświadomił, absurd głosowania stał się dlań aż nieznośny).
Wszyscy trzej skrutatorzy unieśli dłonie, jednomyślnie wyrażając gestem tę samą liczbę.
Piętnastu przeciw.
Vomact odprawił ich uprzejmym ukłonem. Odwrócił się do sali i znów stanął w postawie oznaczającej: Jestem najstarszym rangą i przejmuję dowodzenie.
Zachwycony własną odwagą Martel zapalił światełko na pasie. Wiedział, że za coś takiego dowolny z sąsiadów może wyciągnąć rękę i przestawić mu regulator serca na Przeciążenie. Poczuł jak dłoń Changa łapie go za latającą pelerynę. Usunął się jednak i wbiegł, szybciej niż jakikolwiek skaner, na podium. A biegnąc, zastanawiał się, jak właściwie do nich przemówić. Apelowanie do zdrowego rozsądku nie miało już sensu. Już nie. Musiało to być prawo.
Wskoczył na mównicę obok Vomacta i przybrał postawę: Bracia, naruszenie prawa!
Naruszył dobry obyczaj, bo przemówił, jeszcze stojąc w postawie:
– Na zwykłym spotkaniu prawo nie pozwala zatwierdzać wyroku śmierci zwykłą większością! Potrzeba do tego dwóch trzecich głosów na zgromadzeniu.
Poczuł, jak Vomact rzuca się na niego od tyłu, poczuł, że spada z podium, uderza o podłogę, czując ból w kolanach i wrażliwych na dotyk dłoniach. Pomogli mu wstać. Przeskanowali go. Jakiś skaner, którego prawie nie znał, chwycił za jego regulatory i uspokoił go.
Martel natychmiast poczuł się spokojniejszy, zdystansowany i sam się za to znienawidził.
Spojrzał na mównicę. Vomact cały czas stał w postawie nakazującej Spokój!
Skanerzy wyrównali szeregi. Dwóch stojących obok Martela wzięło go za ramiona. Krzyknął na nich, ale odwrócili twarze i odcięli się tym samym od wszelkiej komunikacji.
Vomact odezwał się ponownie, gdy zobaczył, że zapadła cisza.
– Jeden ze skanerów stawił się tu skranczowany. Szanowni skanerzy, przepraszam za to. To nie jest wina wybitnego skanera i drogiego przyjaciela Martela. Taki otrzymał rozkaz. Powiedziałem mu, że ma się nie rozkranczowywywać. Liczyłem, że uniknie w ten sposób jednego niepotrzebnego habermana. Wszyscy wiemy, jak szczęśliwy jest Martel w swoim małżeństwie, i wszyscy życzymy mu powodzenia w tym odważnym eksperymencie. Lubię go. Szanuję jego osąd. Chciałem, żeby przyszedł. Wszyscyśmy tego chcieli. Jest jednak skranczowany. Nie jest w odpowiednim stanie, by zajmować się wzniosłymi sprawami skanerów. Proponuję zatem wyjście, które będzie pod każdym względem sprawiedliwe. Proponuję, abyśmy wykluczyli Martela z narad za naruszenie reguł. To wykroczenie byłoby niewybaczalne, gdyby nie był skranczowany. Jednocześnie, oddając mu sprawiedliwość, proponuję, abyśmy zajęli się kwestiami, które nasz cenny choć zdyskwalifikowany brat w tak niestosowny sposób podniósł.
Pokazał gest: Szanownych skanerów prosi się o oddanie głosu.
Martel próbował sięgnąć do swojej lampki na pasie; silne, martwe ręce przytrzymały go jednak. Na próżno się szamotał. Zabłysło jedno samotne światełko. Bez wątpienia Chang.
Vomact znów wsunął twarz w snop światła.
– Mając zgodę wielce szanownych obecnych tutaj skanerów na tę ogólną decyzję, postuluję teraz, aby niniejsze spotkanie ukonstytuowało się jako zgromadzenie oraz aby to zgromadzenie uczyniło mnie odpowiedzialnym za wszelkie czyny, które z mocy decyzji zgromadzenia podejmiemy, i rozliczyło mnie z nich na następnym walnym zgromadzeniu, ale nie przed jakąkolwiek inną władzą oprócz zamkniętego i tajnego kręgu skanerów.
Tym razem już zamaszyście i triumfująco przybrał postawę Głosowanie.
Zapaliło się tylko parę świateł. Wyraźnie o wiele mniej niż wynosząca jedną czwartą mniejszość.
Vomact zaraz przemówił ponownie. Światło błyszczało na wysokim spokojnym czole, na martwych kościach policzkowych. Szczupłe policzki i podbródek były na wpół skryte w cieniu, choć dolny reflektor podświetlał i podkreślał usta, nawet w spoczynku mające okrutny wyraz. (Podobno Vomact był potomkiem pewnej przedwiecznej damy, która w jakiś niewytłumaczalny i nielegalny sposób przez jedną noc przeżyła setki lat. Jej nazwisko, lady Vomact, stało się legendą; lecz jej krew i archaiczna żądza władzy przetrwały w niemym, władczym ciele potomka. Martel mógł uwierzyć w stare bajdy, wpatrując się w mównicę i zastanawiając, jaka to nieodgadniona mutacja sprawiła, że ród Vomactów stał się grasującymi pomiędzy ludźmi drapieżnikami). Bezgłośnie, choć dobitnie poruszając wargami, Vomact zaapelował:
– Wysokie zgromadzenie z przyjemnością potwierdza wyrok śmierci wydany na heretyka i wroga, Adama Stone’a. – I znów postawa wzywająca do głosowania.
I znów w samotnym proteście rozbłysło tylko światełko Changa.
Wtedy Vomact przedstawił ostatni ze swoich postulatów:
– Wnoszę o mianowanie najwyższego rangą z obecnych nadzorującym wykonanie wyroku. Wnoszę, by miał prawo mianować wykonawców, jednego lub więcej, którzy wprowadzą w życie wolę i władzę skanerów. Proszę, abym był odpowiedzialny za sam czyn, nie zaś za środki. Czyn jest szlachetny, ma na celu ochronę ludzkości i honoru skanerów; środki zaś muszą być stosowne do celu i nic poza tym. Kto potrafi zabić Innego, do tego na czujnej i zatłoczonej Ziemi? To nie jest takie proste, jak odłączenie śpiącego w cylindrze podróżnika, ani podkręcenie habermanowi kroplówki. Kiedy ludzie umierają na Ziemi, nie dzieje się to jak w kosmosie. Umierają niechętnie. Zabijanie na Ziemi nie wygląda jak wasze codzienne zajęcia, o bracia skanerzy. Musicie mi pozwolić, abym mógł dowolnie i samodzielnie wybrać agenta, który tego dokona. W przeciwnym wypadku współdzielona wiedza może stać się wspólną winą; jeśli jednak tylko ja będę o tym wiedział, tylko ja będę mógł nas zdradzić, a wy będziecie wiedzieli, kogo podejrzewać, jeśli Instrumentalność przyjdzie do nas z pytaniami.
(A co z zabójcą, którego wybierzesz? – pomyślał Martel. On też będzie wiedział, chyba że po wszystkim uciszysz go na zawsze).
Vomact przybrał postawę: Szanownych skanerów prosi się o oddanie głosu.
I ponownie tylko jedno światełko zapłonęło na znak protestu. Chang.
Martel wyobraził sobie, że widzi na martwej twarzy Vomacta okrutny uśmiech radości – uśmiech człowieka, który wie, że ma słuszność, a w tej słuszności utwierdziło go jeszcze wojownicze gremium.
Spróbował po raz kolejny się uwolnić.
Martwe dłonie nie puszczały. Były zaciśnięte jak imadła, dopóki wzrok właścicieli ich nie rozewrze – jak inaczej dawaliby sobie radę z pilotowaniem całymi miesiącami?
Martel krzyknął wtedy:
– Szanowni skanerzy, to jest morderstwo przez sąd!
Nikt go nie usłyszał. Był skranczowany i samotny. Mimo to krzyknął raz jeszcze:
– Narażacie bractwo na szwank!
Nic się nie wydarzyło.
Echo głosu poniosło się z jednego końca sali w drugi. Nie odwróciła się żadna głowa. Nie popatrzyły nań żadne oczy.
Gdy znów dobierali się w pary, żeby rozmawiać, Martel uświadomił sobie, że skanerzy unikają go wzrokiem. Widział, że nikt nie ma ochoty oglądać tego, co mówi. Wiedział, że pod lodowatymi twarzami kolegów kryje się współczucie albo rozbawienie. Wiedział, że mają świadomość, że jest skranczowany – bezsensowny, normalny, ludzki – że chwilowo nie jest skanerem. Wiedział jednak, że tylko ktoś skranczowany może poczuć sercem, jakie oburzenie i jaki gniew wywoła wśród Innych to morderstwo z premedytacją. Wiedział, że bractwo naraża się na wielkie ryzyko, wiedział, że jedną z najstarszych zasad prawa jest monopol państwa na przemoc. Już w dawnych państwach, w czasach Wojen, zanim nastały Bestie, zanim ludzie zaczęli się wyprawiać w Przestrzeń – już starożytni znali tę zasadę. Tylko Państwo może zabijać. Państwa dawno zniknęły, pozostała jednak Instrumentalność, a Instrumentalność nie będzie pobłażać tym, którzy czynią jej wbrew na Ziemiach. Śmierć w kosmosie była esencją pracy skanerów: zresztą, jak Instrumentalność mogłaby pilnować przestrzegania swoich praw w miejscu, gdzie wszyscy ludzie, którzy się budzą, budzą się tylko po to, by umrzeć wśród wielkiego bólu? Mądrze uczyniła Instrumentalność, że zostawiła kosmos skanerom, mądrze uczyniłoby bractwo, nie mieszając się w sprawy Ziem. A teraz bractwo nagle chce zostać bandą zbrodniarzy, szajką przestępców okrutnych i głupich jak plemiona Bezlitosnych!
Martel wiedział to wszystko, bo był skranczowany. Gdyby był w stanie habermana, myślałby tylko umysłem, nie sercem, trzewiami i krwią. Skąd inni skanerzy mieliby wiedzieć?
Vomact po raz ostatni wszedł na mównicę. Zgromadzenie podjęło decyzję. Tak się stanie. Głosem dodał:
– Jako najstarszy rangą wśród was proszę o lojalność i milczenie.
Na te słowa dwaj skanerzy puścili Martela. Roztarł zdrętwiałe dłonie, poruszając palcami, żeby przywrócić krążenie w zmarzniętych opuszkach. Czując prawdziwą wolność, zaczął się zastanawiać, co można jeszcze zrobić. Przeskanował sam siebie: wciąż był skranczowany. Może jeszcze z dzień. Zresztą pójdzie nawet jako haberman, choć niewygodnie będzie rozmawiać palcem i tabliczką. Rozejrzał się za Changiem. Przyjaciel stał cierpliwie i nieruchomo na uboczu. Martel poruszał się powoli, żeby nie zwracać na siebie więcej uwagi niż trzeba. Stanął na wprost Changa, nadstawił twarz do światła i odezwał się:
– Co robimy? Chyba nie pozwolisz im zabić Adama Stone’a, prawda? Rozumiesz, co znaczy dla nas to jego osiągnięcie? Nie będzie już skanerów. Nie będzie habermanów. Nie będzie bólu w Przestrzeni. Mówię ci: gdyby inni też byli skranczowani, jak ja, patrzyliby na to wszystko po ludzku, a nie przez tę wąską, wariacką logikę, której się tu używa. Trzeba ich powstrzymać. Jak to zrobić? Co robimy? Co myśli Parizianski? Kogo wybrano?
– Na które pytanie mam odpowiedzieć?
Martel parsknął śmiechem. (Przyjemnie było się zaśmiać, nawet wtedy; można się było poczuć naprawdę człowiekiem).
– Pomożesz mi?
Wzrok Changa przeskakiwał po twarzy Martela, gdy odpowiadał:
– Nie. Nie. Nie.
– Nie pomożesz mi?
– Nie.
– Dlaczego, Chang? Dlaczego?
– Jestem skanerem. Zagłosowaliśmy. Zrobiłbyś dokładnie to samo, gdybyś nie był w tym niezwyczajnym stanie.
– Nie jestem w niezwyczajnym stanie. Jestem skranczowany. To znaczy tylko, że patrzę na świat tak samo jak Inni. Dostrzegam głupotę. Brak skrupułów. Egoizm. To morderstwo.
– Co „morderstwo”? A ty nie zabijałeś? Nie jesteś Innym, jesteś skanerem. Jeśli to zrobisz, będziesz żałował.
– To czemu głosowałeś przeciwko Vomactowi? Nie zdawałeś sobie sprawy, co odkrycie Stone’a oznacza dla nas wszystkich? Skanerzy będą żyli na próżno! I dzięki Bogu! Nie widzisz tego?
– Nie.
– Ale ze mną rozmawiasz, Chang. Jesteś moim przyjacielem.
– Rozmawiam. Jestem. Dlaczego pytasz?
– Więc co zrobisz?
– Nic, Martel. Nic.
– A pomożesz mi?
– Nie.
– Nawet w ratowaniu Stone’a?
– Nie.
– To pójdę po pomoc do Parizianskiego.
– To się nie uda. On ci nie pomoże.
– Dlaczego? Teraz jest bardziej człowiekiem niż ty.
– Nie pomoże ci, bo to on otrzymał zadanie. Vomact wyznaczył go do zabicia Adama Stone’a.
Martel urwał w pół słowa. Stanął w postawie oznaczającej: Dziękuję ci, bracie, i odchodzę.
Przy oknie odwrócił się jeszcze ku sali. Zobaczył, że Vomact patrzy na niego. Powtórzył postawę Dziękuję ci, bracie, i odchodzę, dodając do niej jeszcze gest szacunku, należący się starszym stopniem. Vomact dostrzegł ten gest, Martel zauważył, że okrutne usta poruszyły się. Wydało mu się, że odczytał z nich słowa „...uważaj na siebie...”, ale nie wnikał, co to znaczy. Cofnął się i wyskoczył przez okno.
Kiedy przestali go widzieć, ustawił latającą pelerynę na maksymalną szybkość. Płynął leniwie w powietrzu, skanując się dokładnie i regulując sobie poziom adrenaliny. Po czym uczynił gest startu i poczuł na twarzy falę zimnego powietrza, niczym prąd wody.
Adam Stone musiał być w Głównym Dolnym Porcie.
Musiał tam być.
Będzie zapewne zaskoczony, w środku nocy. Zaskoczony spotkaniem z najdziwniejszym ze stworzeń, pierwszym renegatem pośród skanerów. (Do Martela nagle dotarło, że myśli o sobie. Martel Zdrajca Skanerów! Dziwnie to brzmiało i źle. Ale gdyby tak: Martel, Lojalny wobec Ludzkości? Czy to tego nie równoważy? Jeśli wygra, zdobędzie z powrotem Luci. Jeśli poniesie klęskę, nic nie traci, traci nieważnego i nieistotnego habermana. Który przypadkiem jest nim samym. Cóż to jednak znaczy wobec ogromnej nagrody, zysku dla ludzkości, dla bractwa, dla Luci?
Pomyślał, że będzie miał dzisiaj dwóch gości. Dwóch skanerów, którzy w dodatku się przyjaźnią. Wciąż liczył, że Parizianski jest jego przyjacielem.
– A losy całego świata zależą od tego, który dotrze pierwszy – dodał.
Przez mgłę przed nim zaczęły przeświecać jasne, wielofasetkowe światła Głównego Dolnego Portu. Martel widział zewnętrzne wieżowce miasta, dostrzegał także fosforyzującą granicę pola, które odgradzało je od Dziczy i żyjących tam Bestii, Maszyn i Bezlitosnych.
Po raz kolejny przywołał panów swego szczęścia:
– Pomóżcie mi udawać Innego!
Kiedy znalazł się w porcie, poszło mu jednak łatwiej niż się spodziewał. Udrapował pelerynę na ramionach tak, by zasłaniała przyrządy. Wyciągnął skanerskie lusterko i ustawił sobie twarz od środka, dodając krwi i nerwom ożywienia, aż mięśnie twarzy zajaśniały, a skóra pokryła się zdrowym potem. Dzięki temu zaczął wyglądać jak zwykły człowiek, który dopiero co ukończył długi nocny lot.
Poprawiwszy ubranie, schował tabliczkę pod bluzę i zaczął się zastanawiać, co zrobić z mówiącym paznokciem. Jeśli go zachowa, od razu zdemaskuje go jako skanera. Będą oddawać mu szacunek, ale rozpoznają go. A ochrona, którą Instrumentalność niewątpliwie otoczyła Adama Stone’a, natychmiast go zatrzyma. Gdyby go sobie złamał... lecz przecież nie może! Żaden skaner w historii bractwa dobrowolnie nie złamał sobie paznokcia. To byłaby rezygnacja, a rezygnacja nie wchodziła w grę. Jedyne wyjście wiodło przez Przestrzeń! Martel przytknął palec do ust i obgryzł paznokieć. Spojrzał na dziwnie wyglądający teraz palec i westchnął.
Ruszył ku miejskiej bramie, wsunął dłoń pod bluzę i podkręcił sobie siłę mięśni do czterokrotności normalnej. Zaczął się skanować, po czym uświadomił sobie, że wskaźniki ma zasłonięte. Trzeba postawić wszystko na jedną kartę, pomyślał.
Strażnik zatrzymał go drutem rewizyjnym. Kula niespodziewanie uderzyła Martela w pierś.
– Czy jest pan człowiekiem? – odezwał się głos znikąd.
(Martel wiedział, że gdyby był skanerem w stanie habermana, jego pole elektryczne rozświetliłoby kulę).
– Jestem człowiekiem. – Czuł, że ton głosu ma właściwy. Miał nadzieję, że nie wezmą go za menszenjegra, Bestię czy Bezlitosnego – zdarzało się, że w kamuflażu próbowały przeniknąć do ludzkich portów i miast.
– Nazwisko, numer, stopień, cel podróży, zadanie, pora wyjścia.
– Martel. – Musiał przypomnieć sobie swój dawny numer, nie „Skaner 34”. – Przysłoneczny 4234, 782. Rok Kosmosu. Stopień: awansujący podszef. – To nie było kłamstwo, naprawdę miał taki wysoki stopień. – Cel: osobisty i zgodny z prawem, w obrębie miasta. Żadnego zadania od Instrumentalności. Wylot, godzina 20.19 z Głównego Portu Wylotowego.
Wszystko zależało teraz od tego, czy mu uwierzą, czy potwierdzą to z Portem Wylotowym.
Głos był beznamiętny, pełen rutyny.
– Planowany czas pobytu w mieście?
Martel użył standardowego zwrotu:
– Uprzejmie proszę o cierpliwość.
Stał w chłodnym nocnym powietrzu i czekał. Wysoko ponad jego głową, przez lukę we mgle, widział jadowite migotanie skanerskiego nieba. Gwiazdy to moi wrogowie, pomyślał. Okiełznałem je, ale mnie nienawidzą! Ha, to brzmi jak z jakiejś starożytnej księgi! Za dużo się kranczuję.
Głos wrócił:
– Przysłoneczny 4234 łamane przez 782, awansujący podszef Martel, zgodnie z prawem wkracza w bramy miasta. Witamy. Czy życzy pan sobie żywności, odzieży, pieniędzy lub towarzystwa? – Nie brzmiał ani trochę gościnnie, ton był handlowy. Zupełnie co innego, niż kiedy się wchodziło do miasta w roli skanera! Wtedy zlatywali się funkcjonariusze, oświetlali sobie przestraszone twarze światełkami na pasach, a słowa wypowiadali z wręcz absurdalnym uniżeniem, wkrzykując je w głuche jak pień uszy skanerów. Zatem tak traktowano podszefa. Obojętnie, ale nieźle. Wcale nieźle.
Martel odpowiedział:
– Mam wszystko, czego mi potrzeba, proszę jednak miasto o pomoc. Jest tu mój przyjaciel Adam Stone. Chciałbym się z nim zobaczyć, w pilnej i ważnej praworządnej sprawie osobistej.
Głos rzekł:
– Czy jest pan z Adamem Stone’em umówiony?
– Nie.
– Miasto go odnajdzie. Jaki ma numer?
– Zapomniałem.
– Zapomniał pan? Czyż Adam Stone nie jest magnatem Instrumentalności? To naprawdę pana przyjaciel?
– Naprawdę. – Martel zabarwił głos odrobiną irytacji. – Panie strażniku, jeśli mi pan nie wierzy, proszę wezwać swojego podszefa.
– Nie sugerowałem, że nie wierzę. Dlaczego nie zna pan numeru? Muszę to zanotować w aktach – dodał głos.
– Przyjaźniliśmy się w dzieciństwie. Potem wyleciał w... – Już zaczął mówić „Przestrzeń”, ale przypomniał sobie, że tylko skanerzy używają tego słowa. – Latał z Ziemi na Ziemię i dopiero teraz wrócił. Znam go dobrze i chcę go odszukać. Mam dla niego wieści o rodzinie. Niech Instrumentalność ma nas w opiece!
– Wysłuchałem i wierzę. Adam Stone zostanie odszukany.
Ryzykując, choć nieznacznie, że kula rozpozna w nim nieczłowieka i ogłosi alarm, Martel włączył pod bluzą skanerski komunikator. Zobaczył drżącą świetlną igiełkę, czekającą na jego słowa. Zaczął pisać po niej tępym palcem. To się nie uda, pomyślał i na chwilę spanikował, a potem wyciągnął grzebień, wystarczająco ostry, by nim pisać. Napisał: „Alarm zero, skaner Martel wzywa skanera Parizianskiego”.
Igiełka zadrżała, odpowiedź rozjarzyła się i zgasła: „Skaner Parizianski na służbie. Wiadomości przejmuje Przekaźnik”.
Martel wyłączył komunikator.
Czyli Parizianski był gdzieś w pobliżu. Czy mógł polecieć na skróty, ponad murem miasta, uruchamiając alarm, i tłumaczyć się oficjalnymi zadaniami, gdyby miejscy funkcjonariusze przejęli go w powietrzu? Nie za bardzo. Oznaczało to, że z Parizianskim przyszła tu grupa innych skanerów, zapewne twierdzących, że idą na poszukiwanie nielicznych i trudno dostępnych przyjemności, jakimi może się cieszyć haberman, na przykład oglądanie filmów informacyjnych, albo patrzenie na piękne kobiety w Galerii Rozkoszy. Parizianski tu był, ale nie mógł się dyskretnie poruszać, bo Centrala Skanerów zarejestrowała, że jest na służbie, i śledziła jego ruchy od miasta do miasta.
Głos powrócił. Pobrzmiewał zdziwieniem.
– Znaleziono i obudzono Adama Stone’a. Bardzo przeprasza szanownego pana i mówi, że nie zna żadnego Martela. Czy może się pan z nim zobaczyć z rana? Miasto chętnie pana przyjmie.
Martelowi skończyły się pomysły. Już i tak wystarczająco ciężko było mu udawać człowieka, a co dopiero kłamać jako człowiek. Był w stanie tylko powtórzyć:
– Proszę mu powiedzieć, że jestem Martel. Mąż Luci.
– Tak zrobimy.
Znów cisza, wrogo łypiące gwiazdy i poczucie, że Parizianski jest gdzieś w pobliżu, coraz bliżej. Poczuł, że serce bije mu szybciej. Ukradkiem zerknął na przyrządy i przykręcił je o jeden stopień. Poczuł się spokojniejszy, mimo że nie był w stanie się dokładnie przeskanować.
Tym razem głos odezwał się radośniej, jakby rozwiązał jakiś denerwujący problem:
– Adam Stone zgadza się pana widzieć. Proszę wejść do Głównego Dolnego Portu. Witamy.
Mała kulka opadła bezgłośnie na ziemię, drut ze szmerem skrył się w ciemności. Z ziemi przed Martelem wyłonił się wąski, jaskrawy świetlny łuk, wiodący przez powietrze ku jednemu z wyższych wieżowców – pewnie był to hotel. Martel nigdy w nim nie był. Przygarnął latającą pelerynę do piersi, żeby utrzymać równowagę, wszedł całymi stopami na belkę i poczuł, jak unosi się przez powietrze do wejścia, które otworzyło się przed nim nagle i niespodziewanie niczym żarłoczna paszcza.
W drzwiach stał członek ochrony wieżowca.
– Czekają na pana, sir. Czy jest pan uzbrojony?
– Nie – odparł Martel, zadowolony, że poprzestał na własnej sile.
Strażnik przeprowadził go przez bramkę kontrolną. Martel zauważył, że po ekranach przemknęły ostrzeżenia – przyrządy zidentyfikowały go jako skanera. Tamten jednak niczego nie zauważył.
Strażnik zatrzymał się w drzwiach.
– Adam Stone jest uzbrojony. Zgodnie z prawem i wolą Instrumentalności oraz regulacjami tego miasta. Wszyscy, którzy tam wchodzą, otrzymują takie ostrzeżenie.
Martel kiwnął głową na znak, że rozumie, i wszedł.
Adam Stone był niski, krępy i łagodny. Siwe włosy sterczały sztywno nad niskim czołem. Twarz miał rumianą i pogodną. Wyglądał jak jowialny przewodnik z Galerii Rozkoszy, nie jak człowiek, który podróżował na skraj Przestrzeni i bez pomocy habermanów zmagał się z wielkim bólem.
Wytrzeszczył oczy na Martela. Patrzył ze zdziwieniem, może odrobiną irytacji, ale nie wrogo.
Martel przeszedł do sedna.
– Pan mnie nie zna. Skłamałem. Nazywam się Martel i dobrze panu życzę. Mimo to skłamałem. Proszę pana uprzejmie o gościnność. Proszę wyciągnąć broń i wycelować ją we mnie...
Stone uśmiechnął się.
– Tak zrobię.
Martel zauważył mały drutowiec w jego zręcznej, pulchnej dłoni.
– Świetnie. Proszę zachować czujność. Dzięki temu szybciej mi pan uwierzy. Ale proszę, bardzo proszę, niech pan włączy prywatność. Żadnych przypadkowych obserwatorów. To sprawa życia i śmierci.
– Po pierwsze, czyjego życia i śmierci? – Twarz Stone’a pozostała spokojna.
– Pana, mojego, i wszystkich światów.
– Enigmatycznie to brzmi, ale zgoda. – Stone zawołał przez drzwi: – Poproszę o prywatność!
Coś nagle zabuczało. Zapanowała cisza, zniknęły wszystkie dyskretne odgłosy nocy.
Stone zapytał:
– Sir, kim pan jest? Co pana do mnie sprowadza?
– Jestem Skaner 34.
– Pan jest skanerem? Nie wierzę.
W odpowiedzi Martel rozsunął bluzę, ukazując skrzynkę piersiową. Stone spojrzał nań ze zdumieniem. Martel wyjaśnił:
– Jestem skranczowany. Nigdy pan tego wcześniej nie widział?
– Nie u ludzi. Na zwierzętach. Niesamowite. Ale... czego pan ode mnie chce?
– Prawdy. Pan się mnie boi?
– Mając to w ręku, nie boję się. – Stone ścisnął końcówkę drutu. – Ale i tak powiem prawdę.
– To prawda, że opanował pan wielki ból?
Stone zawahał się, szukając słów.
– Szybko, niech pan mi wytłumaczy, jak pan to zrobił, tak, żebym uwierzył – powiedział Martel.
– Napełniłem statki życiem.
– Życiem?
– Życiem. Nie wiem, co to takiego „wielki ból”, ale doświadczalnie stwierdziłem, że kiedy wysyłam w kosmos wielką masę zwierząt lub roślin, te pośrodku masy żyją najdłużej. Konstruowałem statki, oczywiście nieduże, i wysyłałem w nich króliki, małpy...
– Czyli Bestie?
– Tak, małe Bestie. I wracały całe i zdrowe. Wracały, bo ściany statków były wypełnione życiem. Próbowałem różnych gatunków, w końcu stanęło na takich, które żyją w wodzie. Ostrygi. Ławice ostryg. Zewnętrzne ostrygi umierały w wielkim bólu. Wewnętrzne przeżywały. Pasażerom nie działo się nic.
– Ale to były Bestie?
– Nie tylko Bestie. Ja sam też latałem.
– Pan?
– Wyleciałem sam w kosmos. Przeleciałem przez to, co nazywacie Przestrzenią, sam. Na jawie i we śnie. Nic mi się nie stało. Jeśli mi pan nie wierzy, niech zapyta swoich braci skanerów. Przyjdźcie z rana i obejrzyjcie mój statek. Z przyjemnością was wszystkich przyjmę. Mam wówczas pokaz dla lordów Instrumentalności.
Martel powtórzył pytanie:
– Przyleciał pan tu sam?
Adam Stone odparł szorstko:
– Tak, sam. Niech pan idzie i sprawdzi w waszym skanerskim rejestrze, jeśli mi pan nie wierzy. W życiu nie dałbym się włożyć do butli, żeby latać w Przestrzeń.
Martel rozpromienił się.
– Teraz panu wierzę. To prawda. Nie będzie już skanerów. Nie będzie habermanów. Nie będzie kranczowania.
Stone spojrzał znacząco ku drzwiom.
Martel nie zrozumiał aluzji.
– Muszę panu powiedzieć...
– Z rana mi pan powie. Na razie niech się pan cieszy swoim kranczem. Czy to jest przyjemne? Od strony medycznej wiem, o co chodzi. Ale nie praktycznie.
– To jest przyjemne. To jest taka... normalność. Przez chwilę. Ale proszę posłuchać. Skanerzy przysięgli pana zniszczyć, pana i pana dzieło.
– Co takiego?
– Spotkali się, zagłosowali, przysięgli. Mówią, że przez pana skanerzy staną się niepotrzebni. Jeśli skanowanie przepadnie, jeśli skanerzy będą żyć na próżno, ściągnie pan na świat z powrotem dawne wojny!
Adam Stone zdenerwował się, ale zachował opanowanie:
– Pan jest skanerem. Będzie pan próbował mnie zabić?
– Nie, głupcze. Zdradziłem nasze bractwo. Jak tylko ucieknę, niech pan zawoła straż. I niech pana pilnuje. Będę próbował przechwycić zabójcę.
Dostrzegł w oknie rozmazaną smugę. Zanim Stone zdążył drgnąć, końcówka drutu wyrwała mu się z ręki. Smuga zestaliła się i przybrała kształt Parizianskiego.
Martel zorientował się, co tamten robi: Dużą szybkość.
Nawet nie pomyślawszy o tym, że jest na drucie, podniósł dłoń do piersi i siebie także ustawił na Dużą szybkość. Zalały go fale ognia, jak wielki ból, ale gorętsze. Z trudem utrzymywał czytelny wyraz twarzy, wchodząc przed Parizianskiego i pokazując gest: Najwyższy alarm.
Parizianski odezwał się, a poruszające się w normalnym tempie ciało Stone’a odsuwało się tymczasem od nich, powoli jak dryfujący obłok:
– Nie przeszkadzaj mi. Wykonuję zadanie.
– Wiem o tym. Chcę cię powstrzymać. Przestań. Przestań. Stone ma rację.
Usta Parizianskiego były ledwie czytelne poprzez otulającą Martela mgłę bólu. (Myślał: Boże, Boże, Boże starożytnych! Daj mi siłę! Spraw, żebym przeżył pod Przeciążeniem akurat tyle, żeby zdążyć!).
Parizianski mówił:
– Nie przeszkadzaj mi! W imieniu bractwa rozkazuję ci: zejdź mi z drogi! – Po czym pokazał gest: Żądam pomocy w wypełnianiu obowiązków!
Martel z trudem łapał oddech w lepkim jak syrop powietrzu. Spróbował po raz ostatni:
– Parizianski, przyjacielu, mój przyjacielu. Przestań. Przestań. – (Nigdy dotąd skaner nie zabił innego skanera).
Parizianski zrobił gest: Jesteś niezdatny do służby, przejmuję obowiązki.
Martel pomyślał: po raz pierwszy w historii! Po czym wyciągnął rękę i przekręcił mu kontrolkę mózgu na Przeciążenie. Oczy Parizianskiego rozbłysły przerażeniem, gdy uświadomił sobie, co się stało. Ciało zaczęło osuwać się na podłogę.
Martel miał w sam raz dość sił, by sięgnąć do własnej skrzynki piersiowej. Pogrążając się w stanie habermana lub śmierci – tego nie wiedział – poczuł, jak palce przekręcają gałkę szybkości, zmniejszając ją. Spróbował coś powiedzieć:
– Pomocy, sprowadźcie skanera, dajcie skanera...
Wokół jednak zapadła ciemność. Znalazł się w szponach martwej ciszy.
***
Obudził się i zobaczył nad sobą twarz Luci.
Otworzył szerzej oczy i stwierdził, że słyszy – słyszy, jak płacze z radości, słyszy w jej piersi nierówny oddech.
Odezwał się słabo:
– Dalej na drucie? Żyję?
We mgłę obok Luci wpłynęła kolejna twarz. Adam Stone. Jego basowy głos musiał przemierzyć ogrom Przestrzeni, zanim dotarł do uszu Martela. Ten próbował czytać mu z ust, ale nie widział ich wystarczająco wyraźnie. Poprzestał na słuchaniu głosu:
– ...nie jesteś... Rozumiesz mnie? Nie jesteś skranczowany!
Usiłował powiedzieć:
– Ale przecież słyszę! Czuję!
Tamci słów nie zrozumieli, ale sens do nich dotarł.
Stone odezwał się jeszcze raz:
– Przeszedłeś przez habermana i wróciłeś. Ciebie pierwszego poddałem zabiegowi. Nie wiedziałem, jak to się uda w praktyce, ale teoretycznie wszystko miałem opracowane. Chyba nie sądzisz, że Instrumentalność zmarnotrawiłaby wszystkich skanerów? Wracacie do normalności. Habermanom pozwalamy umierać, w miarę jak wracają statki. Oni już nie muszą żyć. Za to skanerów naprawiamy. Ty byłeś pierwszy! Rozumiesz? Jesteś pierwszy. A teraz odpoczywaj, nie denerwuj się.
Adam Stone uśmiechnął się. Martelowi wydało się, że gdzieś za jego plecami widzi, niewyraźnie, twarz jednego z lordów Instrumentalności. Tamta twarz też się do niego uśmiechnęła, po czym obie uniosły się, odpłynęły i zniknęły.
Spróbował podnieść głowę i się przeskanować. Nie był w stanie. Luci wpatrywała się w niego, uspokajając się, choć na twarzy wciąż miała pełne miłości zakłopotanie. Powiedziała:
– Mój kochany mąż! Wróciłeś i zostaniesz ze mną!
Martel wciąż próbował zobaczyć swoje wskaźniki. Wreszcie niezdarnie przesunął ręką po piersi. Nic tam nie było. Wskaźniki zniknęły. Wrócił do normalności, ale wciąż żył.
Wśród błogiego otumanienia umysłu powoli uformowała się kolejna niepokojąca myśl. Próbował pisać palcem, tak jak oczekiwała Luci, ale nie miał ani spiczastego paznokcia, ani skanerskiej tabliczki. Musiał użyć głosu. Zebrał wszystkie siły i wyszeptał:
– A skanerzy?
– Tak, skarbie? O co chodzi?
– Skanerzy?
– Ach, skanerzy. Tak, tak, skarbie, nic się im nie stało. Paru musieli aresztować, bo włączyli sobie Dużą szybkość i uciekali. Ale Instrumentalność wszystkich złapała – wszystkich, którzy byli na Ziemi – i już wszystko z nimi dobrze. Są szczęśliwi. A wiesz, kochanie – zaśmiała się – że niektórzy nie chcieli być przywróceni do normalności? Ale Stone i lordowie przekonali ich.
– Vomact?
– Też nic mu nie jest. Jest skranczowany, póki go nie naprawią. Ale wiesz, ustalił z Instrumentalnością, że skanerzy będą mieli nowe zadania. Będziecie wicelordami do spraw Przestrzeni. Świetnie, prawda? On zaś będzie lordem do spraw Przestrzeni. Wszyscy będziecie pilotami, dzięki czemu przetrwa i wasze bractwo. Changa właśnie teraz operują. Niedługo się z nim zobaczysz.
Posmutniała nagle. Popatrzyła nań poważnie i dodała:
– Lepiej powiem ci teraz, żebyś się nie niepokoił. Jeden wypadek się zdarzył. Tylko jeden. Kiedy ty i twój kumpel poszliście do Adama Stone’a, on był tak zadowolony, że zapomniał się skanować i zmarł od Przeciążenia.
– Poszliśmy do Stone’a?
– No tak. Nie pamiętasz? Ty i twój kumpel.
Wciąż miał zdziwioną minę, więc dodała:
– Parizianski.