Читать книгу Drugie Odkrycie Ludzkości/Norstrilia - Cordwainer Smith - Страница 7
O damie, co Duszą żeglowała
ОглавлениеOpowiadanie powstało we współpracy z Genevieve Linebarger (maszynopis jest nawet podpisany „by Genevieve Linebarger and P.M.A”.), która po śmierci męża dokończyła jedno z nieukończonych opowiadań i pracowała nad kolejnym. Spieltier to po niemiecku po prostu „zwierzę-zabawka”. W czasach, gdy dzieje się akcja tego opowiadania, Dzicz już została okiełznana, a Bestie i menszejegry zniknęły. Wrócił nawet luksus – może aż zanadto!
I
Historia szła tak... jak właściwie szła ta historia? Każdy słyszał o Helen Americe i Panu Jużniesiwym, każdy kojarzy to nawiązanie, ale nikt nie ma pojęcia, jak to się właściwie stało. Ich imiona związały się na trwałe ze skrzącym się ponadczasowym romantycznym klejnotem. Czasem porównywano ich z Heloizą i Abelardem, historią odnalezioną w książkach w dawno pogrzebanej bibliotece. W innych epokach zwyczajem było porównywanie się z inną osobliwą romantyczną historią, piękną i paskudną zarazem – historią lot-kapitana Taliano i lady Dolores Oh.
A z tej pierwszej opowieści zapamiętano dwie rzeczy – ich miłość oraz obraz wielkich żagli – metalowych błon, na których ludzkie ciała wreszcie pofrunęły pomiędzy gwiazdy.
Wspomnisz ją, a ktoś od razu przypomni jego. Przypomnisz jego, a na myśl przyjdzie ona. On był jednym z pierwszych żeglarzy, którzy powrócili, ona była damą, co żeglowała Duszą.
Całe szczęście, że zaginęły wszystkie zdjęcia. Romantyczny bohater był bowiem niezwykle młodo wyglądającym mężczyzną, przedwcześnie postarzałym i nadal trochę chorym, kiedy przydarzył mu się romans. A Helen America była dziwadłem, ale całkiem pozytywnym: ponurą, poważną, drobną brunetką, urodzoną pośród śmiechu ludzkości. Zupełnie nie przypominała wysokich, pewnych siebie heroin, jak aktorki, które później grały jej rolę.
Natomiast żeglarzem była znakomitym. Tyle chociaż było prawdą. A ciałem i umysłem kochała pana Jużniesiwego, okazując mu oddanie, które nie mija z czasem i nie zostaje zapomniane. Historia może zdrapać patynę z ich nazwisk i wizerunków, lecz nawet historia nie będzie w stanie przedstawić miłości Helen Ameriki i pana Jużniesiwego w niekorzystnym świetle.
Należy pamiętać, że oboje byli żeglarzami.
II
Dziecko bawiło się spieltierem. Znudziła mu się postać kury, więc przestawiło go na wyrastanie futra. Gdy do tego wydłużyło optymalnie uszy, zwierzątko zaczęło naprawdę wyglądać bardzo dziwnie. Lekki wietrzyk przewrócił je na bok, lecz spieltier pogodnie się wyprostował i zaczął z zadowoleniem przeżuwać dywan.
Dziewczynka niespodziewanie klasnęła w dłonie i zadała mamie pytanie:
– Mama, a co to „żeglarz”?
– Kiedyś, dawno temu, byli tacy ludzie, który się nazywali żeglarze. Byli odważni i wyprawiali się statkami do gwiazd. To były pierwsze statki, które oddaliły się od naszego Słońca. I miały wielkie żagle. Nie wiem, jak to naprawdę działało: jakimś sposobem światło ich popychało, a droga w jedną stronę zajmowała im ćwierć życia. Bo ludzie żyli wtedy tylko po sto sześćdziesiąt lat, wiesz? A lot trwał czterdzieści. Ale teraz już nie ma takich żeglarzy. Są niepotrzebni.
– Pewnie, że nie – powiedziało dziecko – możemy sobie skakać, kiedy tylko chcemy. Byliśmy na Marsie, byliśmy na Nowej Ziemi, prawda, mamo? I możemy niedługo pojechać jeszcze gdzie indziej, wystarczy jeden wieczór.
– To jest planoformacja, skarbie. Ale minęło dużo czasu, zanim ludzie nauczyli się planoformować. Wcześniej nie umieli tak podróżować, musieli budować ogromne, ogromne żagle. Tak wielkie, że nie dało się ich zrobić na Ziemi. Musiały wisieć w kosmosie, w pół drogi między Ziemią i Marsem. I wiesz, zdarzyła się wtedy dziwna rzecz... Słyszałaś kiedyś o tym, jak zamarzł świat?
– Nie. A co to było?
– Kiedyś, dawno temu, jeden z tych żagli przypadkiem się przesunął. Ludzie próbowali go uratować, bo budowa takiego żagla to masa pracy. Ale on był tak wielki, że zasłonił Ziemi całe Słońce. I zrobiło się ciemno, cały czas była noc. I zrobiło się bardzo zimno. Wszystkie elektrownie atomowe pracowały pełną parą, a powietrze zaczęło dziwnie pachnieć. Ludzie zaczęli się niepokoić. Ale za parę dni zepchnęli żagiel na bok i wróciło Słońce.
– Mama, a były jakieś dziewczyny-żeglarze?
Twarz matki przybrała osobliwy wyraz.
– Jedna było. Dowiesz się o niej później, jak będziesz starsza. Nazywała się Helen America i pożeglowała do gwiazd statkiem Dusza. To jedyna kobieta, która tego dokonała. Wspaniała historia.
Matka otarła oczy chusteczką.
Dziewczynka powiedziała:
– Mama, opowiedz mi już teraz. Co to za historia?
Teraz matka zrobiła się bardzo stanowcza i stwierdziła:
– Skarbie, jesteś jeszcze za mała na tę historię. Ale jak trochę podrośniesz, to ci wszystko opowiem.
Matka była prawdomówna. Namyśliła się i dodała:
– ...chyba że wcześniej sama sobie przeczytasz.
III
Helen America miała zapisać się w historii ludzkości, lecz początek miała kiepski. Samo nazwisko było pechowe.
Nikt nie miał pojęcia, kto był jej ojcem. Urzędnicy zgodzili się zachować dyskrecję.
Matka natomiast wątpliwości nie miała.
Była sławną gwiazdą, męskobietą Moną Muggeridge, która przeprowadziła sto kampanii na rzecz całkowitej identyczności obu płci. Była ekstremalną feministką, feministką ponad wszelkie granice. Kiedy więc Mona Muggeridge obwieściła w prasie, że będzie mieć dziecko, znalazło się to na wszystkich pierwszych stronach gazet.
Mona Muggeridge posunęła się jeszcze dalej. Oświadczyła stanowczo, że ojcowie nigdy nie powinni być znani. Że żadna kobieta nie powinna mieć kolejnych dzieci z tym samym mężczyzną, przeciwnie, powinna wybierać dla kolejnych dzieci różnych ojców, aby rasa ludzka różnicowała się i piękniała. Zwieńczyła to wszystko, ogłaszając, że ona sama, Mona Muggeridge, wybrała dla siebie ojca doskonałego, więc niechybnie zrodzi doskonałe dziecko.
Ta koścista, pompatyczna blondynka oświadczyła, że chce uniknąć wszystkich tych bzdur z małżeństwem i nazwiskami, zatem dziecko, jeśli okaże się chłopcem, będzie się nazywać John America, a jeśli dziewczynką – Helen America.
Tym oto sposobem mała Helen America urodziła się, a przed porodówką czekali już korespondenci agencji informacyjnych. Na ekranach informacyjnych błyskało zdjęcie ślicznej trzykilogramowej dziewczynki. „Dziewczynka. Dziecko idealne. Kto jest ojcem?”.
To był dopiero początek. Mona Muggeridge była bojowo nastawiona. Upierała się, nawet po zrobieniu dziecku tysięcznego zdjęcia, że to najdoskonalsze niemowlę w historii. W kółko opowiadała o jego cudownych przymiotach. Wykazywała normalną czułość zakochanej w dziecku matki, sądząc jednocześnie, że to ona, wojowniczka wielkiej krucjaty, pierwsza owo uczucie odkryła.
Stwierdzić, że to było dla dziecka trudne, byłoby poważnym niedomówieniem.
Helen America okazała się jednak wspaniałym przykładem triumfu ludzkiego materiału nad prześladowcami. W wieku czterech lat mówiła sześcioma językami i zaczynała odszyfrowywać niektóre dawne marsjańskie teksty. W wieku lat pięciu poszła do szkoły. Koledzy zaraz ułożyli wierszyk:
Helen, Helen,
Gruba piegowata,
Nie wie kto
Jest jej tata!
Helen wszystko to dzielnie znosiła, choć nieodgadnionym zrządzeniem genetyki wyrosła na niedużą osobę – śmiertelnie poważną drobną brunetkę. Dręczyła ją sława, męczyły lekcje – w kontaktach z innymi ludźmi stała się nieufna i pełna rezerwy oraz desperacko osamotniona we własnym wewnętrznym świecie.
Gdy miała szesnaście lat, jej matka źle skończyła. Mona Muggeridge uciekła z mężczyzną, którego ogłosiła najdoskonalszym mężem w najdoskonalszym małżeństwie, jakie widziała ludzkość. Ów ideał męża był wykwalifikowanym szlifierzem maszynowym. Miał już żonę i czwórkę dzieci. Pił piwo, a jego zainteresowanie panną Muggeridge wydawało się mieszanką życzliwego koleżeństwa i rozsądnej świadomości jej zacnego majątku. Kosmiczny jacht, którym uciekli, złamał przepisy podczas nieplanowego lotu. Żona i dzieci pana młodego zawiadomili policję. Wynikło z tego zderzenie z automatyczną barką. Oba ciała łatwo zidentyfikowano.
Helen w wieku szesnastu lat była już sławna, w wieku siedemnastu – zapomniana, a do tego niezwykle samotna.
IV
Była to era żeglarzy. Z gwiazd zaczęły wracać tysiące sond rozpoznawczych i mierniczych. W polu widzenia ludzkości pojawiała się planeta za planetą. Poznawano coraz to nowe światy: międzygwiezdne rakiety poszukiwawcze przywoziły zdjęcia, próbki atmosfer, pomiary ciążenia, pokrywy chmur, składu chemicznego i tak dalej. Wśród niezmiernie licznych sond powracających z dwustu- czy trzystuletnich podróży, trzy przywiozły informacje o Nowej Ziemi, planecie tak podobnej do samej Terry, że nadawała się od ręki do zasiedlenia.
Pierwsi żeglarze wyruszyli prawie sto lat wcześniej. Zaczynali od małych żagli, nieprzekraczających nawet trzech tysięcy kilometrów kwadratowych. Stopniowo jednak się zwiększały. Technika adiabatycznego pakowania i transportowania pasażerów w odrębnych kapsułach minimalizowała straty w ludzkim ładunku. Gdy żeglarz wracał na Ziemię, budził wielką sensację: oto był człowiek zrodzony i wychowany w blasku innej gwiazdy. Oto człowiek, który przeżył miesiąc w męce i cierpieniu, wioząc garstkę uśpionych i zamrożonych osadników, kierując ogromnym, napędzanym światłem statkiem, przebywającym ogromną międzygwiezdną przestrzeń w obiektywnym czasie czterdziestu lat.
Ludzkość nauczyła się rozpoznawać żeglarzy po wyglądzie. Mocno stąpali po ziemi, całymi stopami. Szyją poruszali szybko, mechanicznie. Żeglarz nie był ani młody, ani stary. Czuwał nieprzerwanie od czterdziestu lat, dzięki nowemu środkowi, pozwalającemu na coś w rodzaju ograniczonej przytomności. Kiedy przesłuchali go psychologowie, najpierw dla stosownych władz Instrumentalności, potem dla mediów, było oczywiste, że według niego owe czterdzieści lat to mniej więcej miesiąc. Żeglarz nigdy nie zgłaszał się na lot z powrotem, bo naprawdę postarzał się o czterdzieści lat. W sferze nadziei i pragnień był młodym człowiekiem, który jednak zużył jedną czwartą swego życia na jedno nieprzyjemne doświadczenie.
Helen America szła wówczas na studia w Cambridge. Lady Joan’s College był najlepszym college’em dla kobiet w atlantyckiej części świata. Cambridge odbudowało swe prehistoryczne tradycje, a Neobrytyjczycy – swoje godne przodków i tradycji talenty inżynieryjne.
Zajęcia prowadzono oczywiście w kosmopolitycznym ziemskim a nie archaicznym angielskim, studenci byli jednak dumni, że przebywają na zrekonstruowanej uczelni, według wykopalisk bardzo podobnej do tego, jak wyglądała, zanim na Ziemi zaczął się okres mroku i kłopotów. Helen udawało się zabłysnąć w tym renesansowym środowisku.
Serwisy informacyjne śledziły ją w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Wyciągnęły jej nazwisko i historię matki. A potem znowu o niej zapomniały. Aplikowała na sześć profili zawodowych, z których ostatnim był „żeglarz”. Tak się jednak złożyło, że była pierwszą kandydatką-kobietą – pierwszą, ponieważ dopiero ona była na tyle młoda, by się zakwalifikować, a jednocześnie spełniała wszystkie wymagania naukowe.
Dlatego jej zdjęcie znalazło się na ekranach obok jego podobizny, zanim się jeszcze poznali.
A naprawdę była zupełnie inna. W dzieciństwie tyle przecierpiała przez wredne wierszyki, że zaczęła konkurować z innymi jedynie zimnym profesjonalizmem. A nieobecnej matki, gwiazdy, znakomitości, do tego stopnia nienawidziła, kochała i tęskniła za nią, że stanowczo postanowiła, że nie będzie taka jak ona. Stała się jej wcielonym przeciwieństwem.
Matka była wysoką blondynką o końskich rysach – taką, która zostaje feministką, bo nie jest zanadto kobieca. Helen zaś nigdy się nad własną kobiecością nie zastanawiała. Po prostu była niepewna siebie i tyle. Twarz miałaby okrągłą, gdyby była pulchna, ale pulchna nie była. Ciemnowłosa, ciemnooka, grubokoścista, choć chuda, była genetycznym odbiciem swego nieznanego ojca. Nauczyciele często się jej bali. Była blada, grzeczna i zawsze wszystko wiedziała.
Koledzy ze studiów pożartowali z niej przez parę tygodni, a potem zwarli szyki, widząc, do czego potrafi posunąć się prasa. Gdy pojawiała się kolejna ramka z absurdalnymi rewelacjami o dawno zmarłej Monie, przez kolegium przechodził szept:
– Znowu się za to wzięli... tylko nie pokazujcie Helen.
– Niech ona na to nie patrzy. Jest najlepsza z niepobocznych nauk, nie może się denerwować przed ostatnimi egzaminami.
Chronili ją. Dlatego dopiero przez przypadek zobaczyła własną twarz na ekranie informacyjnym. Obok widać było jakiegoś mężczyznę. Pomyślała, że przypomina podstarzałą małpkę. Potem przeczytała: „IDEALNA DZIEWCZYNA CHCE ZOSTAĆ ŻEGLARZEM. CZY ŻEGLARZ UMÓWI SIĘ Z IDEALNĄ DZIEWCZYNĄ?”.
Policzki zapłonęły jej od bezradnego, nieuniknionego zażenowania i złości, lecz już zbyt dobrze umiała być sobą, żeby zareagować tak, jak wtedy, gdy była nastolatką – i znienawidzić tego faceta. Wiedziała, że to nie jego wina.
Takie były czasy, takie były zwyczaje, tak to już było. Wystarczy być sobą – o ile kiedykolwiek dowie się, co to naprawdę znaczy.
V
A ich pierwsze spotkania, kiedy się w końcu odbyły, zapowiadały się koszmarnie.
Serwis informacyjny posłał do niej kobietę, żeby ją zawiadomić, że wygrała tygodniowe wakacje w Nowym Madrycie.
Z żeglarzem z gwiazd.
Helen odmówiła.
Potem on także odmówił, trochę za szybko jak na jej gust. Zainteresowało ją to.
Minęły dwa tygodnie, a księgowy serwisu wszedł do naczelnego z dwoma świstkami papieru. Były to kupony na nazwiska Helen Ameriki i pana Jużniesiwego, zapewniające im tydzień pławienia się w luksusie w Nowym Madrycie. Powiedział:
– Wystawiliśmy je i zarejestrowaliśmy w Instrumentalności jako darowizny. Czy mam je anulować?
Naczelny miał już zamknięty numer i był w ludzkim nastroju. Pod wpływem impulsu polecił księgowemu:
– A wiesz co? Damy je tym młodym ludziom. Po cichu, bez rozgłosu. Nie będziemy się w to pchać. Jeśli nie chcą mieć z nami nic wspólnego, to niech im będzie. Namów ich. Tyle. Leć.
I wróciły do Helen. Na egzaminach osiągnęła najwyższy wynik w historii Cambridge. Potrzebowała odpocząć. Gdy kobieta z agencji wręczyła jej bilety, zapytała:
– To jakiś podstęp?
Zapewniona, że nie, zapytała znowu:
– A ten facet też jedzie?
Nie była w stanie wydusić z siebie „ten żeglarz”, bo zbyt to przypominało ton, którym ludzie zawsze mówili o niej – a jego nazwisko naprawdę zapomniała.
Kobieta nie wiedziała.
– A muszę się z nim widywać? – zapytała ponownie Helen.
– Oczywiście, że nie – odparła kobieta. Prezent był bezwarunkowy.
Helen zaśmiała się, niemal ponuro.
– No dobrze. Biorę to i dziękuję. Ale wystarczy jeden fotograf, rozumie pani, jeden i rezygnuję. Albo zrezygnuję w ogóle bez powodu. Zgadzacie się?
Zgodzili się.
Cztery dni później znalazła się w rozrywkowym świecie Nowego Madrytu, a mistrz tańca przedstawiał jej dziwnego, poważnego mężczyznę o ciemnych włosach.
– Młodszy naukowiec Helen America, Gwiezdny żeglarz pan Jużniesiwy.
Spojrzał na nich przebiegle i uśmiechnął się uprzejmie, jak ktoś doświadczony. Dodał typowe dla swej profesji okrągłe zdanie:
– Miałem ten zaszczyt, ale już się wycofuję.
Znaleźli się sami na skraju wielkiej jadalni.
Żeglarz rzucił jej naprawdę bardzo bystre spojrzenie i zapytał:
– A kim pani jest? Czy my się już kiedyś poznaliśmy? Powinienem panią pamiętać? Na tej Ziemi jest stanowczo za dużo ludzi. I co robimy dalej? Co mamy robić? Nie usiądzie pani?
Helen odpowiedziała na wszystkie te pytania jednym „tak”, choć w życiu nie spodziewała się, że owo „tak” będzie przez wiele stuleci powtarzane na wszelkie sposoby przez wszystkie najwybitniejsze aktorki ludzkości.
Faktycznie usiedli.
Ale jak stało się wszystko, co nastąpiło potem, oboje nie do końca wiedzieli.
Musiała prawie od razu go uspokoić, jakby był chorym w Domu Rehabilitacyjnym. Opisała mu poszczególne dania, a kiedy wciąż nie potrafił wybrać, wybrała za niego dania polecane przez robota. Pouczyła, choć życzliwie, o regułach zachowania przy stole, które wszyscy znali: o tym, że należy wstać, by rozłożyć serwetkę, resztki wrzucić do tacy z rozpuszczalnikiem, a sztućce na pas transmisyjny.
Wreszcie rozluźnił się i przestał wyglądać tak staro.
Na chwilę zapomniawszy o tym, że i jej tysiąc razy zadawano głupie pytania, zapytała:
– A czemu chciał pan zostać żeglarzem?
Spojrzał na nią, wytrzeszczając oczy, jakby odezwała się w nieznanym mu języku i oczekiwała odpowiedzi. W końcu wymamrotał:
– Czy pani... czy pani też myśli, że nie powinienem był?
Odruchowo uniosła dłoń do ust w przepraszającym geście.
– Ależ nie, nie. Widzi pan, ja sama aplikowałam na żeglarza.
Popatrzył tylko, młodo-stare oczy rozświetliła spostrzegawczość. Nie gapił się bezczelnie, po prostu próbował pojąć te słowa, rozumiał je bowiem każde z osobna, ale w sumie dawały coś nie do pomyślenia. Ona poczuła się dziwnie, ale nie odwróciła twarzy. Po raz kolejny miała okazję zauważyć nieopisaną dziwaczność tego człowieka, niegdyś zmagającego się z gigantycznymi żaglami w pustej czerni pomiędzy niemrugającymi gwiazdami. Był młody jak chłopak. Włosy, od których wziął się przydomek, lśniły czernią. Brodę usunięto mu chyba na trwałe, cerę miał bowiem jak kobieta w średnim wieku – dobrze utrzymaną, przyjemną, choć pełną charakterystycznych zmarszczek – i niezdradzającą ani śladu szorstkiej szczeciny, którą w jej kulturze mężczyźni lubili zostawiać sobie na twarzach. Emanowała wiekiem, ale bez doświadczenia. Mięśnie postarzały się, lecz nie było po nich widać, jak ta osoba dojrzewała.
Helen nauczyła się być wnikliwym obserwatorem ludzi w czasach, gdy matka prowadzała się z jednym fanatykiem za drugim; świetnie wiedziała, że ludzie mają swoje sekretne biografie zapisane w mięśniach mimicznych twarzy i że mijany na ulicy nieznajomy opowiada nam (chce czy nie chce) wszelkie swoje intymne szczegóły. Jeśli spojrzeć odpowiednio bystro, da się poznać, czy czas upłynął mu na strachu, nadziei czy radości, ustalić, jak się zaczęły i skończyły jego najskrytsze zmysłowe rozkosze, dopatrzeć się niewyraźnego acz trwałego odbicia innych ludzi, którzy zostawili w jego psychice odciski swoich osobowości.
U pana Jużniesiwego nic takiego nie występowało. Miał swój wiek, ale żadnych stygmatów wieku; miał wzrost, ale bez śladów tego wzrostu; żył, nie żyjąc, w świecie, w którym większość ludzi pozostawała młodymi, przeżywając zbyt dużo.
Helen w życiu nie widziała kogoś będącego większym przeciwieństwem matki – i z ukłuciem nieokreślonego niepokoju uświadomiła sobie, że ten człowiek, chce czy nie, odgrywa wielką rolę w jej przyszłym życiu. Widziała w nim młodego, przedwcześnie postarzałego kawalera, człowieka, który oddał miłość pustce i grozie przestrzeni, zamiast materialnym nagrodom i rozczarowaniom ludzkiego życia. Jego kochanką był kosmos, i ta kochanka podle go wykorzystała. Wciąż młody był stary; już stary wciąż był młody.
Takiego miszmaszu nigdy wcześniej nie widziała – i podejrzewała, że nikt inny także. U zarania życia wykazywał smutek, współczucie i mądrość, jakie u większości ludzi wykształcają się dopiero pod koniec.
Ciszę przerwał on:
– Chyba nie powiedziała pani, że też aplikowała na żeglarza?
Odpowiedź nawet jej samej wydała się głupkowata i dziewczynkowata:
– Jestem pierwszą osobą, która ma niezbędne kwalifikacje naukowe, a jednocześnie jest na tyle młoda, by przejść testy sprawnościowe...
– Musi być z pani niezwykła dziewczyna – stwierdził łagodnie.
Helen poczuła przyjemny dreszczyk nadziei, słodko-gorzkiej nadziei, że ten staro-młody człowiek z gwiazd nigdy nie słyszał o „idealnym dziecku”, z którego świat śmiał się od urodzenia, o dziewczynce, która miała za ojca całą Amerykę, a potem była sławna, niezwykła i tak potwornie samotna, że nawet nie wyobrażała sobie, jak to jest być kimś zwykłym, szczęśliwym, przyzwoitym lub nieskomplikowanym.
Pomyślała sobie: trzeba dopiero przemądrego dziwaka z gwiazd, żeby nie zwrócił uwagi, kim jestem.
– Nie ma co mówić o niezwykłości – powiedziała. – Ja po prostu jestem znużona tą Ziemią, a skoro nie muszę umierać, żeby ją opuścić, to chcę pożeglować do gwiazd. Mam do stracenia mniej niż się panu wydaje...
I już zaczęła opowiadać mu o Monie Muggeridge, lecz w samą porę się powstrzymała.
Współczujące szare oczy spoglądały na nią: to nie ona, lecz on panował wówczas nad sytuacją. Spojrzała mu prosto w oczy. Nie zamykały się przez czterdzieści lat, w niemal całkowitej ciemności maleńkiej kabiny. Przyćmione wskaźniki błyszczały dla zmęczonych siatkówek jak oślepiające słońca, póki nie zdołał odwrócić wzroku. Od czasu do czasu wyglądał w czarną nicość, by zobaczyć sylwetki swoich żagli, prawie czarne na tle całkowitego mroku, na łapiące parcie światła mile kwadratowe ich powierzchni, przyśpieszające jego i jego zamrożony ładunek do niemal niemierzalnej szybkości, by pokonali ocean niezmierzonej ciszy. A przecież sama stwierdziła, że chce robić to samo, co on.
Do spojrzenia szarych oczu dołączył uśmiech na ustach. Pośrodku tej młodo-starej twarzy, męskiej z kształtu, damskiej z faktury, wydawał się ogromnie życzliwy. Aż dziwnie zachciało jej się płakać, gdy zobaczyła, że uśmiecha się do niej w ten szczególny sposób. Czy to coś, czego ludzie się uczą między gwiazdami? Cenić innych ludzi, wchodzić między nich, by okazywać miłość, a nie polować na ofiary?
Starannie dobranym tonem powiedział:
– Wierzę ci. Jesteś pierwszą osobą, której wierzę. Tylu ludzi patrzyło na mnie i mówiło, że też chcą zostać żeglarzami. Nie mogli wiedzieć, co to znaczy, ale i tak to mówili, a ja ich za to nie cierpiałem. U ciebie to co innego. Może rzeczywiście pożeglujesz między gwiazdy. Mam jednak nadzieję, że nie.
Jak obudzony ze snu rozejrzał się po pełnej przepychu sali, ze zdobionymi emalią i złotem robotami stojącymi z boku z nonszalancką elegancją. Tak je zaprojektowano: miały być zawsze obecne, ale nigdy się nie narzucać; ten trudny do osiągnięcia efekt udał się jednak projektantowi.
Reszta wieczoru rozwijała się w sposób nieunikniony niczym dobra muzyka. Poszli razem na wiecznie pustą plażę, którą architekci Nowego Madrytu zbudowali zaraz obok hotelu. Trochę pogadali, trochę popatrzyli na siebie i zaczęli się kochać z pozytywną pewnością siebie, zaskakującą nawet ich samych. On był bardzo delikatny, czuły i nie zauważył nawet, w tym genitalnie skomplikowanym świecie, że był pierwszym kochankiem jakiego miała, albo chciała mieć. (Bo jakże córka Mony Muggeridge mogłaby pragnąć kochanka, partnera czy dziecka?).
Następnego dnia po południu skorzystała z wolności przysługujących w tych czasach kobiecie i poprosiła go, żeby się z nią ożenił. Wrócili na prywatną plażę, na której dzięki cudom mikroregulacji pogodowej panowało polinezyjskie popołudnie, mimo że znajdowała się na wysokim, chłodnym płaskowyżu w środkowej Hiszpanii.
Naprawdę poprosiła go o rękę, naprawdę, a on odmówił, łagodnie i czule, jak tylko mężczyzna sześćdziesięcioletni może odmówić osiemnastoletniej dziewczynie. Nie naciskała; ciągnęli dalej ów słodko-gorzki romans.
Siedli na sztucznym piasku sztucznej plaży i zanurzyli palce u nóg w sztucznie ogrzanej wodzie oceanu. Potem położyli się pod sztuczną piaskową wydmą zasłaniającą Nowy Madryt.
– Jeszcze raz zapytam, powiedz mi – odezwała się ona – dlaczego zostałeś żeglarzem?
– Trudno powiedzieć – odparł. – Może dla przygody. Może... trochę. Po drugie, chciałem zobaczyć Ziemię. A na lot kapsułą nie było mnie stać. Teraz to co innego, mam dość środków, żeby utrzymać się do końca życia. Mogę wrócić na Nową Ziemię jako pasażer, w miesiąc, a nie czterdzieści lat. Dać się zamrozić w okamgnieniu, wsadzić do adiabatycznej kapsuły, podpiąć do następnego żaglowca obudzić się w domu. Niech jakiś inny dureń zajmuje się żeglowaniem.
Helen kiwnęła głową. Nie chciało jej się mówić, że wszystko to wie. Zbierała informacje o żaglowcach, odkąd go poznała.
– A kiedy się żegluje między gwiazdami – zapytała – możesz mi powiedzieć, jak tam jest?
Jego oczy jakby spojrzały do środka własnej duszy. Głos, gdy się odezwał, dochodził jakby z ogromnego oddalenia.
– Są takie chwile... może i tygodnie... bo na statku trudno to określić, gdy wydaje się, że było warto. Czujesz... jakby twoje nerwy czuciowe rozszerzały się i rozszerzały, aż dotkną gwiazd. Jakimś sposobem czujesz się taki... olbrzymi.
Stopniowo do niej wracał.
– To banał, oczywiście, ale człowiek już nigdy nie jest taki sam. Nie chodzi mi o oczywiste skutki fizyczne, ale... odnajdujesz siebie. Albo może tracisz siebie. O właśnie. Dlatego – ciągnął, wskazując przesłonięty wydmą Nowy Madryt – nie mogę już tu wytrzymać. Nowa Ziemia wygląda tak, jak pewnie wyglądała Ziemia w dawnych czasach. Ma w sobie coś świeżego. A tutaj...
– Wiem – wtrąciła Helen America. Wiedziała. Klimat na Ziemi, ta lekka dekadencja, lekkie zepsucie, nadmiar zbytku – to musiało przytłaczać przybysza z gwiazd.
– U nas – dodał – nie uwierzysz, ale ocean jest czasami za zimny, żeby do niego wejść. Mamy muzykę, która nie wydobywa się z maszyn, i przyjemności, które pochodzą z wnętrza naszych ciał, chociaż nikt ich tam nie włożył. Muszę wracać na Nową Ziemię.
Helen przez chwilę się nie odzywała, skupiona na uspokajaniu bólu serca.
– Ja... ja... – zaczęła.
– Wiem – powiedział z naciskiem, gwałtownie się do niej odwracając. – Ale nie mogę cię zabrać. Naprawdę nie mogę! Jesteś za młoda, masz życie przed sobą, a ja już jedną czwartą swojego roztrwoniłem. Nie, nie tak. Nie roztrwoniłem. Nie chciałbym go z powrotem, bo dostałem coś, czego wcześniej nie miałem. A także ciebie.
– Ale gdyby... – Znów chciała się sprzeczać.
– Nie. Nie psuj tej chwili. W przyszłym tygodniu zamrażają mnie w kapsule i będę czekać na najbliższy żaglowiec. Nie zniosę tego dłużej, pobyt tutaj może wyzuć mnie z sił. A to byłby karygodny błąd. Lecz jeszcze chwilę jesteśmy razem, a potem będziemy mieć nasze oddzielne życia, by to wszystko pamiętać. Nie myśl o niczym innym. Nic, absolutnie nic się nie da zrobić.
Helen nie powiedziała mu – ani wtedy, ani później – o dziecku, na które już zaczęła liczyć, o dziecku, którego nigdy nie będą mogli mieć. O tak, mogła to wykorzystać. Mogła go ze sobą związać, był bowiem człowiekiem honoru i gdyby tylko mu powiedziała, ożeniłby się z nią. Lecz Helen, już wtedy, w młodości, kochała go tak, że nie mogła tego wykorzystać. Chciała, by był przy niej z własnej nieprzymuszonej woli, by małżeństwo oznaczało, że nie może bez niej żyć. A dziecko byłoby tylko dodatkowym błogosławieństwem.
Istniała oczywiście alternatywa. Mogła urodzić dziecko, nie wskazując ojca. Ale nie była Moną Muggeridge. Za dobrze wiedziała, jak samotna i pozbawiona poczucia bezpieczeństwa czuła się sama, by poważyć się na zrodzenie kolejnej takiej istoty. A w życiu, które sobie zaplanowała, na dziecko miejsca nie było. Zrobiła więc jedyną możliwą rzecz. Na koniec pobytu w Nowym Madrycie ucałowała go na pożegnanie na zawsze. Odleciała, bez słowa i bez jednej łzy. A potem udała się do arktycznego miasta, miasta rozkoszy, gdzie dobrze znają takie rozwiązania, i czując wstyd, niepokój i dojmujący żal, udała się do dyskretnej placówki medycznej, gdzie usunęła nienarodzone dziecko. Po czym wróciła do Cambridge i potwierdziła wolę żeglowania do gwiazd jako pierwsza kobieta w historii.
VI
Rolę urzędującego lorda Instrumentalności pełnił wówczas człowiek nazwiskiem Czekaj. Czekaj nie był okrutny, ale z ustępliwości też nie słynął, ani z pobłażliwości dla awanturniczych zapędów młodych ludzi. Asystent powiedział mu:
– Ta dziewczyna chce pożeglować statkiem na Nową Ziemię. Czy pan jej zezwoli?
– A czemu by nie? – odparł Czekaj. – Osoba to osoba. Dobrze urodzona, dobrze wykształcona. Jeśli poniesie klęskę, dowiemy się o tym za osiemdziesiąt lat, kiedy wróci statek. A jeśli odniesie sukces, to uciszą się przynajmniej niektóre z tych kobiet, które teraz się skarżą. – Pochylił się nad biurkiem. – Ale jeśli się zakwalifikuje i poleci, to żadnych skazańców jej nie dawajcie. Są zbyt pożyteczni i zbyt wartościowi jako osadnicy, żeby wysyłać ich na zatracenie. Można ją wysłać z jakimś ryzykownym ładunkiem. Dajcie jej samych fanatyków religijnych. Mamy ich aż nadto. Na liście oczekujących jest pewnie ze dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy, prawda?
Asystent odpowiedział:
– Tak, proszę pana, dokładnie dwadzieścia sześć tysięcy dwustu. Nie licząc ostatnio dopisanych.
– I świetnie – stwierdził lord Instrumentalności. – Dostanie ich wszystkich i ten nowy statek. Nazwaliśmy go jakoś?
– Nie, proszę pana.
– To nazwijcie.
Asystent popatrzył tępo.
Na twarzy ważnego urzędnika wykwitł pogardliwy uśmiech mądrości. Powiedział:
– Nazwijcie go już. Niech się nazywa Dusza. I niech Dusza poleci w gwiazdy. Niech Helen America, jeśli już koniecznie chce, zostanie aniołem. Bo na Ziemi biedactwo nie ma życia, nie z takim pochodzeniem, nie z takim wychowaniem. Osobowości nie ma jej sensu naprawiać, to żywy, interesujący charakter. Ale nic pożytecznego nie robi. Nie powinniśmy jej karać za to, że taka się urodziła. Niech leci. Niech ma.
Czekaj wyprostował się, spojrzał na asystenta i powtórzył bardzo stanowczo:
– Dacie go jej tylko jeśli się zakwalifikuje.
VII
Helen America się zakwalifikowała. I to jak.
Lekarze i eksperci próbowali ją od tego odwieść.
Jeden z techników powiedział:
– Czy ty rozumiesz, co to oznacza? W jeden miesiąc z twojego życia ucieknie czterdzieści lat. Wyjeżdżasz jako dziewczyna. Na miejsce dotrzesz jako sześćdziesięcioletnia kobieta. Będziesz mieć przed sobą jeszcze ze sto lat życia. A po drugie, to jest nieprzyjemne. Będziesz wieźć tysiące ludzi. Do tego jakiś ładunek z Ziemi. Na szesnastu linach za tobą będzie wisieć ze trzydzieści tysięcy kapsuł. Mieszkać będziesz w sterowni. Robotów damy ci, ile tylko potrzeba, pewnie kilkanaście. Będziesz mieć grota i foka. Do podróży potrzebne będą oba.
– Wiem, wiem. Czytałam instrukcję – odparła Helen America. – Statek napędza światło. Podczerwień tylko muśnie żagle i lecę. Będą jakieś zakłócenia radiowe – zwijam żagle. A jeśli się uszkodzą, czekam na pomoc do końca życia.
Technik zrobił rozłoszczoną minę.
– Nie ma co aż tak tragizować. Tragedię da się znaleźć wszędzie. Jak chcesz być postacią tragiczną, to zrób to, nie narażając na szwank trzydziestu tysięcy innych ludzi i nie marnując cennego ziemskiego sprzętu. Nie ruszając się z Ziemi, możesz się utopić, albo wskoczyć do wulkanu, jak Japończycy w dawnych księgach. Tragedia to nie jest główna trudność. Główna trudność to jak się coś nie uda i trzeba będzie walczyć dalej. Przeć naprzód, mimo że szanse na powodzenie są mizerne, a pokusa rezygnacji bardzo silna. A teraz: fok działa tak. Będzie mieć w najszerszym miejscu dwadzieścia tysięcy mil, a jego wysokość wyniesie niecałe osiemdziesiąt tysięcy. Do stawiania i zwijania będą takie małe serworoboty sterowane radiem. Radia trzeba używać oszczędnie. W końcu bateria może i jest atomowa, ale musi starczyć na czterdzieści lat. Musi, żeby utrzymać cię przy życiu.
– Tak jest, proszę pana – odpowiedziała ze skruchą Helen.
– Musisz pamiętać, jakie masz zadanie. Lecisz, bo kosztujesz niewiele. Lecisz, bo żeglarz waży o wiele mniej niż maszyna. Nie ma na świecie uniwersalnego komputera, który ważyłby mniej niż siedemdziesiąt kilogramów. A ty owszem. Lecisz, bo ciebie można zastąpić. Wszystko, co leci do gwiazd, ma jedną szansę na trzy, że w ogóle tam nie dotrze. Nie wybraliśmy ciebie, bo jesteś urodzoną przywódczynią. Wybraliśmy cię, bo jesteś młoda i masz życie do dyspozycji. Bo masz zdrowe nerwy. Rozumiesz?
– Tak, proszę pana, już to wiedziałam.
– Co więcej, lecisz, bo będziesz w stanie pokonać tę odległość w czterdzieści lat. Moglibyśmy wysłać automatyczne urządzenia i kazać im sterować żaglami. Dotarłyby na miejsce. Prawdopodobnie. Ale zajęłoby im to od stu do stu dwudziestu lat, albo i więcej, do tego czasu zawartość adiabatycznych kapsuł by się zepsuła – większość ludzi nie nadawałaby się do ożywienia, a ubytki ciepła spowodowałyby, mówiąc otwarcie, fiasko całej ekspedycji. Pamiętaj więc, że tragedie i trudności, z jakimi się zmierzysz, to głównie praca. Praca będzie wszystkim. Na tym polega twoje wielkie zadanie.
Helen uśmiechnęła się. Była niską dziewczyną o bujnych, ciemnych włosach, piwnych oczach i bardzo gęstych brwiach, ale gdy się uśmiechała, jakby stawała się znowu dzieckiem, i to przemiłym, pełnym wdzięku dzieckiem. Powiedziała:
– Moje zadanie polega na pracy. Rozumiem, proszę pana.
VIII
Przygotowania w ośrodku przygotowawczym szły sprawnie, ale bez pośpiechu. Dwa razy technicy namawiali ją, by przed zgłoszeniem się na ostatnie szkolenie wzięła sobie urlop. Nie usłuchała ich rady – chciała iść naprzód; wiedziała, że wiedzą, że chce opuścić Ziemię na zawsze, wiedziała także, że wiedzą, że nie jest tylko córką swojej matki: że próbuje być sobą. Świat w to nie wierzył, lecz świat już był nieważny.
Gdy za trzecim razem zaproponowali jej urlop, była to propozycja nie do odrzucenia. Dostała ponure dwa miesiące, które w końcu spędziła, nawet nieco przyjemnie, na Hesperydach, wyspach, które powstały, gdy ciężar Ziemioportów spowodował wypiętrzenie poniżej Bermudów grupy małych archipelagów.
Zgłosiła się z powrotem, zwarta, zdrowa i gotowa do wylotu.
Główny oficer medyczny nie owijał w bawełnę.
– Naprawdę zdajesz sobie sprawę, co z tobą zrobimy? Każemy ci przeżyć czterdzieści lat życia w miesiąc.
Pobladła i kiwnęła głową, a on mówił dalej:
– Żebyś mogła owe czterdzieści lat przeżyć, spowolnimy ci procesy fizjologiczne. W końcu samo przepuszczenie przez płuca czterdziestoletniego zapasu powietrza w jeden miesiąc to mniej więcej jak pięćset do jednego. Żadne płuca by tego nie wytrzymały. Twoje ciało musi mieć obieg wody. Musi przyjmować pożywienie. W większości to będą białka. Coś nawadniającego. Będziesz też potrzebować witamin. Przede wszystkim spowolnimy ci mózg, i to bardzo. On właśnie będzie pracował z tym pięćsetkrotnym przelicznikiem. Nie chcemy, żebyś nie była w stanie pracować. Ktoś musi kontrolować żagle. Dlatego, jeśli zaczniesz się wahać, albo zaczniesz coś myśleć, jedna myśl czy dwie zajmą ci kilka tygodni. Tymczasem ciało da się spowolnić trochę mniej – i to różne organy w różnym stopniu. Zapotrzebowanie na wodę udało nam się zredukować do około jednej ósmej. Pokarm – do jednej trzechsetnej. Zatem nie będziesz musiała wypijać zapasu wody na czterdzieści lat. Woda będzie w obiegu zamkniętym, będziemy ją przez ciebie przepuszczać, potem oczyszczać i tak z powrotem, chyba że ten obieg się przerwie. Czeka cię zatem miesiąc pełnej przytomności, przez który leżysz na stole operacyjnym, operowana bez znieczulenia, jednocześnie wykonując jedno z najtrudniejszych znanych ludzkości zadań. Będziesz musiała notować obserwacje, pilnować lin, na których holujesz kapsuły z ludźmi i ładunkiem, będziesz musiała regulować żagle. Jeśli u celu podróży będzie ktoś żywy, skontaktuje się z tobą. A przynajmniej w większości przypadków tak się dzieje. Nie będę cię zapewniać, że na pewno ci się uda zadokować statkiem. Jeśli nikt się z tobą nie skontaktuje, wejdziesz na orbitę poza najdalszą planetą i albo poczekasz na śmierć, albo spróbujesz się ratować. Nie dasz rady w pojedynkę posadzić trzydziestu tysięcy ludzi na planecie. Ale na razie czeka nas kupa roboty. Trzeba ci będzie podłączyć do ciała wszystkie te urządzenia. Na początek w twoich tętnicach piersiowych założymy zawory. Potem dodamy cewnik dostarczający wodę. Trzeba ci będzie zrobić kolostomię, tu z przodu, przy stawie biodrowym. Przyjmowanie wody ma pewną psychologiczną zaletę, więc mniej więcej jedną pięćsetną wody będziesz wypijać normalnie, ze szklanki. Reszta pójdzie bezpośrednio do krwiobiegu. I znowu, to samo z jedzeniem. W tym przypadku jedną dziesiątą. Rozumiesz?
– To znaczy – zapytała Helen – że jem jedną dziesiątą pokarmu, a resztę dostaję dożylnie?
– Właśnie – powiedział technik. – Zostanie ci wpompowana. Są koncentraty, z nich powstanie roztwór. Wszystko jest podłączone w dwa miejsca. Jeden zestaw połączeń idzie do maszyny podtrzymującej życie. To będzie logistyczne utrzymanie twojego ciała. Dla człowieka wśród gwiazd te rurki są jak pępowina. Od nich zależy twoje życie. Ale gdyby się nagle przerwały, albo gdybyś upadła, możesz na rok czy dwa stracić przytomność. Jeśli tak się stanie, kontrolę przejmie twój lokalny system, czyli ten plecak na plecak. Na Ziemi waży tyle samo, co ty. Z modelem już ćwiczyłaś, więc wiesz, jak łatwo się z tym poruszać w kosmosie. On pozwoli ci przetrwać przez subiektywne dwie godziny. Kolejna rzecz. Nikt jeszcze nie wymyślił zegara, który dopasowywałby się do ludzkiego umysłu, więc zamiast niego dostaniesz coś w rodzaju licznika zliczającego tętno. Będzie wskazywać dziesiątki tysięcy uderzeń serca, może to będzie dla ciebie jakąś informacją. Nie wiem dokładnie jaką, ale może ci się to na coś przydać. – Spojrzał na nią ostro i wrócił do narzędzi, wybierając z nich lśniącą igłę z krążkiem na końcu. – Dobrze, to wracamy do pracy. Muszę ci to wprowadzić do mózgu. To też będzie chemia.
Helen przerwała mu:
– Ale mówiliście, że mózgu nie będziecie mi operować.
– Tylko ta igła. To jedyny sposób, żeby się do niego dobrać. I zwolnić go na tyle, żeby czterdzieści lat minęło ci w subiektywny miesiąc. – Uśmiechnął się ponuro, lecz potem na moment zrobił czułą minę, widząc jej pełną odwagi i uporu pozę oraz dziewczęcą, godną podziwu i litości jednocześnie, determinację.
– Nie będę protestować – powiedziała. – Wygląda to strasznie, jak małżeństwo. Jakby gwiazdy miały być moim mężem.
Przez głowę przemknął jej obraz żeglarza, ale nie zająknęła się o nim ani słowem.
Technik ciągnął:
– Składowe psychotyczne już masz wbudowane. Nie możesz oczekiwać, że będziesz zdrowa na umyśle. Więc najlepiej się tym w ogóle nie przejmuj. Musisz być szalona, by sterować żaglami i przeżyć całkiem samotnie choćby ten jeden miesiąc w kosmosie. Problem polega na tym, że będziesz mieć świadomość, że mija ci w tym czasie czterdzieści lat. Lustra na statku nie ma, lecz zawsze znajdziesz sobie jakąś błyszczącą powierzchnię, żeby na siebie spojrzeć. A wyglądać będziesz na pewno kiepsko. Zobaczysz, jak się starzejesz, za każdym razem, gdy zatrzymasz się i spojrzysz. Nie wiem, jak to będziesz odbierać. Już u mężczyzn był z tym wielki problem. Za to z włosami będzie trochę mniej kłopotu niż u mężczyzn. U nich trzeba po prostu usunąć wszystkie cebulki, inaczej utonęliby we własnych brodach. Poza tym to straszne marnotrawstwo substancji odżywczych, zużywać je na hodowanie włosów na twarzy, których żadna maszyna nie nadąży usuwać tak szybko, by się dało pracować. Myślę jednak, że zatrzymamy ci porost włosów na czubku głowy. Czy potem odrosną w takim samym kolorze, czy nie, to już przekonasz się sama. A w ogóle poznałaś tamtego żeglarza, który niedawno przyleciał?
Lekarz wiedział, że się z nim spotykała. Ale nie wiedział, że to było z inicjatywy żeglarza. Udało się jej zachować spokój. Z uśmiechem odpowiedziała:
– Tak. Widziałam, że daliście mu nowe włosy. Pielęgniarz przeszczepił mu nową skórę głowy, pamiętam. W każdym razie ktoś od pana. Wyrosły mu nowe, czarne włosy i zaczęli na niego mówić pan Jużniesiwy.
– Jeśli jesteś gotowa na przyszły wtorek, to my też. Myślisz, młoda damo, że zdążysz do tego czasu ze wszystkim?
Helen dziwnie się poczuła, gdy ten starszy, poważny człowiek zatytułował ją „młodą damą”, wiedziała jednak, że to wyraz szacunku dla jej zawodu, a nie dla niej samej.
– Wtorek może być.
Ucieszyło ją, że był na tyle staroświecki, by znać starożytne nazwy dni tygodnia i umieć ich użyć. Był to znak, że na uniwersytecie nauczył się nie tylko tego co niezbędne, ale przyswoił sobie także eleganckie, historyczne niekonsekwencje.
IX
Dwa tygodnie później według chronometrów w kabinie minęło dwadzieścia jeden lat. Helen po raz dziesięciotysięczny razy dziesięć tysięcy obróciła się, by spojrzeć na żagle.
W plecach zapulsował ból.
W piersi czuła miarowe wycie serca, szybkie jak wibrator, wbrew skali czasowej jej świadomości. Mogła spojrzeć na licznik na przegubie i zobaczyć, jak wskazówki podobnych do zegarka tarcz bardzo powoli odmierzają dziesiątki tysięcy uderzeń.
Słyszała rytmiczny świst powietrza w krtani, gdy płuca niemal dygotały od szybkości.
I czuła pulsujący ból od grubej rury wpompowującej ogromne ilości mętnej wody prosto w tętnicę na szyi.
Na brzuchu jakby ktoś rozpalił jej ognisko. Układ wydalniczy działał automatycznie, ale piekł, jakby do skóry przytknięto rozżarzony węgielek, a cewnik łączący pęcherz z kolejną rurką uwierał niczym rozgrzana igła. Bolała ją głowa, mącił się wzrok.
Wciąż jednak widziała wskaźniki, wciąż mogła pilnować żagli. Od czasu do czasu dostrzegała wątły jak smużka pyłu ciągnięty za statkiem łańcuch kapsuł z ludźmi i ładunkiem.
Usiąść nie mogła. Za bardzo bolało.
Odpocząć była w stanie jedynie opierając się o pulpit sterowniczy dolną częścią klatki piersiowej i przytykając zmęczone czoło do wskaźników.
Pewnego razu, odpoczywając w ten sposób, uświadomiła sobie nagle, że minęło dwa i pół miesiąca. Dotarło do niej, że słowo „odpoczynek” jest pozbawione sensu – widziała, jak porusza się jej twarz, jak zniekształcone odbicie w szybce wskaźnika ciążenia pozornego starzeje się w oczach. Rozmazywały się jej własne ramiona, widziała pulsowanie skóry, to tężejącej, to rozluźniającej się w miarę zmian temperatury.
Raz jeszcze spojrzała na żagle i zdecydowała, że trzeba zwinąć fok. Znużona powlokła się do pulpitu serworobotów. Wybrała właściwą dźwignię i nacisnęła ją na tydzień czy dwa. Czekała, serce bzyczało, w gardle świstało powietrze, paznokcie rosły i miękko się odłamywały. W końcu przyjrzała się, czy to na pewno właściwa dźwignia, pchnęła ją jeszcze raz i – nic się nie stało.
Pchnęła po raz trzeci. Żadnej reakcji.
Wróciła do głównego pulpitu, ponownie spojrzała na wskaźniki, sprawdziła kierunek światła, stwierdziła, że jest pewien powiew w podczerwieni, na który powinna reagować. Żagle bardzo powoli przyśpieszyły statek prawie do prędkości światła, skręcając, gdyż jedną stronę miały skrzywioną; kapsuły za statkiem, zabezpieczone przed upływem czasu i przed wiecznością, posłusznie płynęły za nią w niemal idealnej nieważkości.
Przepatrzyła wskazania. Dobrze widziała.
Z żaglem faktycznie było coś nie tak.
Wróciła do pulpitu awaryjnego i nacisnęła. Nic się nie wydarzyło.
Uruchomiła robota naprawczego i wysłała go na miejsce, dziurkując karty, jak najszybciej się dało, by wydać mu rozkazy. Robot wyszedł w przestrzeń i po chwili (czyli po trzech dniach) odpowiedział. Na panelu robota zamigotał sygnał: „Niezgodne”.
Wysłała drugiego robota. Też nic nie wskórał.
Wysłała trzeciego i ostatniego. Mrugnęły na nią trzy jasne kontrolki: „Niezgodne”. Przesunęła serworoboty na drugą stronę żagla i pociągnęła mocno.
Żagiel wciąż był pod niewłaściwym kątem.
Stała tam, znużona, zagubiona w kosmosie. Zaczęła się modlić:
– Nie chodzi o mnie, Panie Boże, ja tylko uciekam od życia, którego nie chciałam. Chodzi o wszystkie dusze w tym statku, tych biednych nieszczęśników, których zabrałam, na tyle odważnych, by chcieć ci oddawać cześć na swój własny sposób, którzy potrzebują do tego światła innej gwiazdy. Proszę cię, Panie Boże, pomóż mi teraz.
Pomyślała, że to była bardzo żarliwa modlitwa. Liczyła, że doczeka się odpowiedzi.
Niestety, modlitwa nie zadziałała. Helena była sama w tarapatach.
Nie było słońca. Nie było nic, tylko maleńka kabinka i ona sama, najsamotniejsza ze wszystkich kobiet w historii. Czuła dygot i skurcze mięśni, poruszających się całymi dniami, gdy jej umysł postrzegał zaledwie minuty. Pochyliła się, siłą woli zrelaksowała i nagle przypomniała sobie, że jeden ze wścibskich techników wyposażył statek w broń.
Nie miała wtedy pojęcia, do czego jej mogłaby się przydać.
Broń mogła celować. Miała zasięg dwustu tysięcy mil. Cel dawał się wybierać automatycznie.
Padła na kolana, ciągnąc za sobą rurkę do kolostomii, rurkę do karmienia, rurki od cewników i kable od hełmu, wszystkie prowadzące do głównego pulpitu. Wczołgała się pod pulpit serworobotów i wyciągnęła drukowaną instrukcję. W końcu udało się ustalić właściwe pasmo, na którym sterowało się bronią. Ustawiła ją i podeszła do okna.
W ostatniej chwili pomyślała: może ci durnie chcą, żebym przestrzeliła sobie okno. To powinno być tak skonstruowane, żeby strzelić przez okno, ale go nie uszkodzić. Tak powinni to zrobić.
Zastanawiała się nad tą kwestią przez tydzień lub dwa.
Tuż przed strzałem obróciła się jednak, i proszę: obok niej stał jej żeglarz, żeglarz z gwiazd, pan Jużniesiwy. Powiedział:
– Tak to nie zadziała.
Stał wyraźny, przystojny, dokładnie taki, jak w Nowym Madrycie. Nie miał żadnych rurek, nie dygotał, widziała normalne unoszenie się i opadanie jego piersi, gdy mniej więcej co godzinę brał oddech. Część jej umysłu zdawała sobie sprawę, że to halucynacja. Inna część wierzyła, że jest prawdziwy. Zwariowała. I bardzo się ucieszyła, że akurat teraz zwariowała. I pozwoliła halucynacji udzielać sobie rad. Na nowo wycelowała broń, tak by strzeliła przez ścianę kabiny. Odpaliła mały ładunek, prosto w mechanizm naprawczy przesłonięty wygiętym i unieruchomionym żaglem.
I ten mały ładunek zdziałał cuda. Nieprzewidziana techniczna przeszkoda zniknęła, a roboty mogły wziąć się z powrotem do pracy jak rój oszalałych mrówek. I zadziałały. Znały środki zaradcze na wszystkie drobne kosmiczne kłopoty. Zaczęły się uwijać i krzątać.
Z oszołomieniem bliskim religijnemu, dostrzegła gwiezdny wiatr wydymający ogromne żagle. Wróciły na miejsce. Przez moment czuła ciążenie, lekki ciężar, przyśpieszenie. Dusza wróciła na właściwy kurs.
X
– To dziewczyna – powiedzieli mu na Nowej Ziemi. – Młoda dziewczyna. Wylatując, musiała mieć z osiemnaście lat.
Pan Jużniesiwy nie wierzył własnym uszom.
Pojechał jednak do szpitala i tam zobaczył Helen Amerikę.
– Oto jestem, żeglarzu – powiedziała. – Ja także żeglowałam. – Twarz miała bladą jak kreda, spojrzenie mniej więcej dwudziestolatki. Ciało – dobrze zakonserwowanej sześćdziesięcioletniej kobiety.
Za to on nie zmienił się w ogóle, bo całą drogę do domu przespał we wnętrzu kapsuły.
Spojrzał na nią. Oczy mu się zwęziły, role nagle się odwróciły: to on ukląkł obok jej łóżka i zalał jej dłonie łzami.
Wybełkotał, prawie niezrozumiale:
– Uciekłem od ciebie, bo tak strasznie cię kochałem. Wróciłem tutaj, bo nigdy byś tu nie przyleciała, a gdyby nawet, ciągle byłabyś młodą kobietą, a ja ciągle byłbym zbyt stary. Ale ty przypłynęłaś tu Duszą – a wszystko to dla mnie.
Pielęgniarka z Nowej Ziemi nie wiedziała, jakie zasady stosuje się wobec gwiezdnych żeglarzy. Bardzo cicho wyszła z sali, uśmiechając się z czysto ludzką litością i czułością. Zobaczyła miłość. Była jednak kobietą praktyczną i dbającą także o własną karierę. Zaraz zadzwoniła do znajomej w serwisie informacyjnym i powiedziała jej:
– Mam tu chyba najbardziej romantyczną historię na świecie. Przyjedź szybko, to pierwsza będziesz miała materiał o Helen Americe i panu Jużniesiwym. Po prostu się spotkali. Ot tak. Pewnie musieli się już kiedyś widzieć. Spotkali się i od razu w sobie zakochali.
Nie miała pojęcia, że przysięgli sobie miłość jeszcze na Ziemi. Nie wiedziała, że Helen America przebyła samotną drogę pchana lodowatą determinacją, nie wiedziała, że utkany z obłędu obraz pana Jużniesiwego, żeglarza we własnej osobie, stał u jej boku przez dwadzieścia lat pustki i czerni pomiędzy gwiazdami.
XI
Mała dziewczynka dorosła, wyszła za mąż i sama miała teraz małą córeczkę. Matka się nie zmieniła, za to spieltier był bardzo, bardzo stary. Zestarzał się tak, że już nie był w stanie się cudownie przeobrażać i zastygł w roli żółtowłosej, niebieskookiej laleczki. Z sentymentu matka ubrała go w jasnoniebieski sweterek i pasujące kolorem spodenki. Zwierzątko pełzło po podłodze na maleńkich ludzkich rączkach i kolanach. Nibyludzka twarzyczka uniosła się ślepo i skrzeknęła, prosząc o mleko.
Młoda matka powiedziała:
– Mamo, trzeba by już go wyrzucić. Strasznie jest zużyty i nie pasuje do twoich zabytkowych mebli.
– Myślałam, że go lubisz – odparła starsza pani.
– Pewnie – powiedziała córka. – Kiedy byłam mała, być śliczny. Ale teraz jestem duża, a on w ogóle nie działa.
Spieltier z trudem pozbierał się na nogi i przywarł do kostki swojej pani. Starsza kobieta delikatnie go odsunęła, a potem postawiła przed nim spodeczek z mlekiem i filiżankę wielkości naparstka. Spieltier próbował dygnąć, tak jak go nauczono na samym początku, potknął się, upadł i jęknął. Matka postawiła go z powrotem i małe zwierzątko zaczęło nabierać mleka naparstkiem i siorbać je maleńką, bezzębną, starą buzią.
– A pamiętasz, mamo... – zaczęła młoda kobieta i urwała.
– Co pamiętam, kochana?
– Opowiadałaś mi o Helen Americe i panu Jużniesiwym, kiedy to była świeża historia.
– Możliwe, kochana, możliwe.
– Ale nie powiedziałaś mi wszystkiego – dodała oskarżycielsko.
– Oczywiście, że nie. Za mała byłaś.
– Ale to było straszne. Okropni ci ludzie i straszne życie na tym statku. Nie wiem, jak ty mogłaś to tak wyidealizować i mówić, że to takie romantyczne.
– Bo to było romantyczne. Dalej jest – upierała się matka.
– Akurat, romantyczne. Okropne, jak ty i ten zepsuty spieltier. – Wskazała maleńką, żywą, postarzałą laleczkę, która zasnęła obok spodeczka z mlekiem. – Strasznie wygląda. Trzeba się go pozbyć. A świat powinien się pozbyć żeglarzy.
– Nie bądź nieprzyjemna, kochana – powiedziała matka.
– A ty nie bądź sentymentalną staruchą – odparła córka.
– Może i tak – stwierdziła matka, zaśmiawszy się z miłością. Dyskretnie położyła śpiącego spieltiera na miękkim fotelu, żeby nikt na niego nie nadepnął.
XII
Nikt obcy nigdy nie poznał prawdziwego zakończenia tej historii.
Ponad sto lat po ślubie, Helen leżała na łożu śmierci. Umierała szczęśliwa, ponieważ ukochany żeglarz był przy niej. Wierzyła, że skoro pokonali kosmos, to może i śmierć uda im się pokonać.
Zakochany, otępiały, zmęczony umysł zaćmił się i wypączkowało z niego stwierdzenie, którego nie wypowiadała od lat:
– Ty naprawdę mi się pojawiłeś na Duszy. Naprawdę stanąłeś przy mnie, kiedy się pogubiłam i zapomniałam, jak się obsługuje broń.
– Skoro wtedy przyszedłem, to już zawsze przyjdę, kochanie. Gdziekolwiek będziesz. Jesteś moim skarbem, jesteś dla mnie wszystkim. Moją najodważniejszą kobietą we wszechświecie. Kobietą, która dla mnie przepłynęła wszechświat. Kobietą, która płynęła Duszą.
Głos mu się załamał, twarz jednak pozostała spokojna. Nigdy wcześniej nie widział, by ktoś umarł tak szczęśliwy i tak kogoś pewny.