Читать книгу Dziewczyna z szyją żyrafy - Corinne Hofmann - Страница 7

Nieoczekiwane zbieżności

Оглавление

Gdy już postanowiłam zgłębić kwestię tego, w jaki sposób stałam się człowiekiem, którym jestem dziś, bardzo szybko pojawiło się zupełnie inne pytanie: czyja krew płynie właściwie w moich żyłach oraz jaki wpływ miała na mnie historia moich rodziców. W ostatnich miesiącach dużo z nimi rozmawiałam i kiedy opowiadali, narastała we mnie ciekawość. Uświadomiłam sobie, że od kolebki towarzyszyła mi znaczna dawka przygody. Dlatego też pozwólcie, drodzy Czytelnicy, że zabiorę Was najpierw w podróż tymi śladami.

Mój ojciec pochodzi ze wschodnich Niemiec, a matka z Alzacji. Na przełomie lat 1955 i 1956 oboje zupełnie niezależnie wyjechali do Szwajcarii z nadzieją znalezienia pracy. Ona, wówczas dziewiętnastolatka, dostała posadę w dyrekcji towarzystwa ubezpieczeniowego Neuenburger Versicherung, on zaś zatrudnił się jako piekarz cukiernik w pewnej kawiarni, również w Neuenburgu, położonym w zachodniej Szwajcarii.

Ojciec już w młodości dużo pracował. Po zakończeniu nauki zawodu piekarza cukiernika i kilku krótszych angażach na krótko przed reformą walutową przeprowadził się ze wschodnich Niemiec do Zagłębia Ruhry. Ze względu na stosunkowo dobrą pensję podjął pracę w górnictwie. Lepsza płaca umożliwiła mu amatorskie uprawianie sportu. Na-leżał do klubu szermierczego, do Niemieckiego Związku Alpinizmu i był naprawdę utalentowanym narciarzem. Posiadał także stary motor. Ubrany na sportowo albo, jak to było w zwyczaju w połowie lat pięćdziesiątych, w kapeluszu i trenczu, dobrze się prezentował. Dzięki wrodzonej żądzy przygód oraz rozmowności łatwo wywierał wrażenie na innych.

Przez cztery lata wydobywał węgiel tysiące metrów pod ziemią, do czasu, gdy wypadek odmienił jego życie. Pewnego dnia potężna skalna płyta runęła na podziemny chodnik i o mały włos nie trafiła ojca w głowę. Upadła obok niego na żelazny stempel służący jako wspornik. Mimo to ojciec doznał obrażeń. To był dla niego znak, by poszukać nowej przystani. W 1955 roku kolega z pracy pomógł mu uzyskać wspomnianą posadę w Neuenburgu w wyuczonym zawodzie piekarza cukiernika.

Neuenburg leżał nad malowniczym jeziorem, a w niedziele młodzi i starzy spotykali się na nadbrzeżnej promenadzie. Znaleźli się tam również moi rodzice. Matka wróciła właśnie z Colmaru, gdzie przez tydzień zajmowała się chorą babką. W internacie dla młodych kobiet, w którym wynajmowała pokój, dowiedziała się, że pozostałe dziewczęta umówiły się na spotkanie nad jeziorem. Zaciekawiona udała się na spacer na promenadę i dostrzegła koleżanki flirtujące z nieznanymi jej młodymi mężczyznami. Dołączyła do grupy, stwierdziła jednak, że pośród ogólnych śmiechów i chichotów nikt nie zwraca na nią większej uwagi. Nie przywykła do tego. Nazywana często „najpiękniejszą dziewczyną Colmaru”, zazwyczaj wzbudzała więcej zainteresowania. Gdy wreszcie zaproponowała przyjaciółkom, aby wypić gdzieś kawę, jeden z młodych mężczyzn, później mój ojciec, odparł:

– Idź sama, dziewczyno, jeśli chcesz już pójść.

Z pewnością nie była to więc miłość od pierwszego wejrzenia. Matka uznała młodego piekarza za zarozumiałego i nieco aroganckiego. Mimo to grupka spotykała się coraz częściej i spędzała wspólnie czas. Umawiali się na pływalni, innym razem szli na pieszą wędrówkę czy nawet grali w bilard.

Pewnego dnia młody piekarz zaproponował znajomym weekend na łonie przyrody. Plan spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem i wkrótce mieszana grupka maszerowała po pięknych wzniesieniach Jury, a matka na swoich długich nogach szybko znalazła się na przodzie, podczas gdy pozostałe dziewczęta powoli opadały z sił. W ten sposób zdołała zaimponować piekarzowi i po pewnym czasie nie mógł już oderwać od niej oczu. Przy ognisku na kempingu zbliżyli się do siebie i naraz antypatia matki przerodziła się w coś więcej niż sympatię.

Potrzeba było jednak jeszcze kilku wycieczek we dwoje, zanim oficjalnie zostali parą. Matce podobało się, że siedem lat starszy, przystojny i wysportowany mężczyzna proponował jej, dziewiętnastoletniej, niedoświadczonej kobiecie, ekscytujące wyprawy krajoznawcze.

Parę miesięcy później zamieszkali razem, ponieważ w tamtych czasach ani ona, ani on nie mogli przyjmować wizyt w wynajmowanych pokojach. Ojciec matki, czyli mój dziadek, „Papapa”, jak nazywałam go później i którego kochałam nade wszystko, nie przyjął jednak wyboru córki z entuzjazmem. Dobre dziesięć lat po wojnie i akurat Niemiec! Początkowo nie mieściło mu się to w głowie. W dodatku ojciec był „tylko” piekarzem cukiernikiem. Dziadek chciał dla swojej jedynej córki kogoś lepszego i zagroził nieletniej dziewczynie, że odwoła swoją zgodę na mieszkanie w internacie, żeby musiała wrócić do Colmaru.

W odpowiedzi oboje „uciekli” do Genewy i zakwaterowali się w starym podupadłym hotelu. Znaleźli pracę, ona w genewskim towarzystwie ubezpieczeniowym, a on ponownie w piekarni.

Ojciec często opowiadał o swoim marzeniu, by pojechać na motorze aż nad Morze Czarne. Właściwie było już ustalone, że zrealizuje to marzenie ze swoim kumplem i byłym kolegą z pracy Gerdem. Teraz jednak miała do nich dołączyć moja matka. Przepracowali w Genewie zaledwie dwa miesiące i już zapragnęli udać się w tę podróż we troje. Rodzice znali się wówczas dopiero od pół roku. Ojciec matki nie mógł się o niczym dowiedzieć, w przeciwnym razie zrobiłby bowiem wszystko, żeby zapobiec wyprawie.

Za pieniądze zaoszczędzone przez młodą kobietę za-kupili używaną lambrettę. Była mała, musieli zatem ograniczyć bagaże. Malutki dwuosobowy namiot i wodoodporny worek marynarski z kilkoma sztukami odzieży na zmianę – tylko tyle mogli ze sobą zabrać. Po zakupie lambretty matce zostało 400 franków, ojciec miał na podróż 800 franków z pensji za ostatni miesiąc. W maju 1957 roku wyruszyli w długą drogę. Ojciec matki, który nie wiedział nawet, że córka trafiła do Genewy, nie miał o niczym pojęcia.

Rodzice udali się początkowo do Austrii, gdzie w Innsbrucku dołączył do nich kolega ojca Gerd. Następnie ruszyli w stronę Triestu, przejechali przez całą komunistyczną Jugosławię, a ponieważ granica z Albanią była zamknięta, dotarli przez góry Grecji do Turcji. Latem znaleźli się nad Bosforem w Stambule. Po drodze dużo przeżyli – już choćby ze względu na samo zdobywanie wiz na poszczególnych granicach – i zebrali wiele nowych, ciekawych doświadczeń. W tureckiej metropolii matka przeżyła jednak szok, gdy zauważyła, że jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było widać żadnej kobiety, w burce czy bez. W trójkę przyciągali uwagę, ponieważ nie co dzień widywano tam europejską kobietę podróżującą z dwoma mężczyznami, w dodatku na skuterze. Od tej pory towarzyszyły im stale pożądliwe spojrzenia, więc poczuli się niepewnie. Potrzebowali jednak miejsca, gdzie mogliby rozbić namioty na noc. Gdy obradowali nad tym na jakimś skrzyżowaniu, zapadły nagłe ciemności Orientu. Niczym spod ziemi pojawiła się wówczas postać w długim, białym kaftanie – kobieta! Mówiła po francusku. Francuski był wtedy w wielu krajach językiem ludzi lepiej sytuowanych.

Gdy stało się jasne, czego potrzeba trojgu podróżnym, kobieta w bieli zasugerowała, by poszli za nią, ponieważ nocowanie w namiocie w miejscu publicznym bez nadzoru jest zbyt niebezpieczne. Wkrótce okazało się, że tajemnicza kobieta uczy dzieci gubernatora. Poprowadziła zdumione i nieco zdezorientowane trio do fortecy Rumeli Hisarı, gdzie pozwolono im rozstawić w ciemności namioty pod ochroną straży gubernatora. Ochrona ta została im przydzielona na całe trzy tygodnie! Kobieta w bieli stała się ich aniołem stróżem.

*

Mała grupka zwiedzała razem Stambuł. Dwaj mężczyźni prowadzili młodą kobietę między sobą, by w ten sposób chronić ją nieco przed spojrzeniami. Nosiła, co prawda, chustę podarowaną jej przez małe dziewczynki, a także swoją jedyną spódnicę i koszulkę z krótkim rękawem, jednak jej wzrost i odmienność nie dały się ukryć. Raz po raz zdarzało się zatem, że w tłoku szczypano ją w pośladki albo nawet w piersi. W roku 1957 Turcji daleko jeszcze było do masowej turystyki. Na ulicach widziało się wózki ciągnięte przez osły, mopedy i tylko nieliczne samochody oraz, jak już wspomniano, żadnych kobiet, a jedynie mężczyzn i czasem dzieci.

Pewien sprzedawca dywanów zaprosił całą trójkę do swojego sklepu, gdzie wypili herbatę i podziwiali wspaniałe dywany rozwieszone na dużym stojaku. Mężczyźni nadal popijali herbatę, a matka oglądała właśnie kilka przepięknie utkanych kolorowych dywanów, gdy nagle została zaciągnięta do pokoju na zapleczu. W ostatniej sekundzie zdołała ugryźć napastnika w rękę, by nabrać w płuca powietrza do krzyku. Dwaj przyjaciele skoczyli na pomoc. Chwilę później wszyscy znaleźli się na ulicy i rzucili się do ucieczki. Matka zapewnia, że był to najgorszy atak, z jakim spotkała się w trakcie całej podróży.

Poza tym przeżyli wiele pięknych chwil, przede wszystkim w ogrodzie gubernatora. Kobieta w bieli podawała im nieznane orientalne przekąski z ogórkami i pomidorami i mogli rozmawiać bez przeszkód. Przekazała im, że gubernator byłby zainteresowany zatrudnieniem młodej Francuzki jako nauczycielki dla swoich dzieci. Matka grzecznie odmówiła, ponieważ nie podróżowała sama.

Kobieta w bieli przynosiła im często posiłki do obozo-wiska, gdyż w towarzystwie młodej kobiety trudno było wstąpić do jakiegoś lokalu. W tym czasie matkę każdego ranka prześladowały silne mdłości, a niekiedy wymioty. Wkrótce okazało się, że jest w ciąży.

Po trzech tygodniach spędzonych w Stambule rodzice postanowili udać się w drogę powrotną i rozstali się z Gerdem, który ruszył w dalszą podróż. Długa jazda na lambretcie, w dodatku w ciąży, okazała się dla matki ogromnie wyczerpująca, zwłaszcza że skuter pewnego dnia zastrajkował. Skrzynia biegów przestała działać i trzeba ją było naprawić. Z trudem znaleźli w jakiejś szopie pozornie znającego się na rzeczy mechanika, który rozebrał pół silnika i na powrót go złożył. Po tym zabiegu pozostało kilka luźnych śrubek, a skrzynia biegów zaczęła znowu działać, choć bez pierwszego biegu, co utrudniało ruszanie.

Pieniądze się kończyły, więc żywili się głównie cebulą, ogórkami i solą. Po blisko czterech miesiącach podróży dotarli praktycznie bez środków do życia do Niemiec, do Bad Reichenhall. Nie zostało im nic innego, jak poszukać schronienia na skromnym polu namiotowym. Była jesień, panował chłód.

Po przyjeździe poszli do najbliższego kiosku i za resztkę pieniędzy kupili gazetę z ofertami pracy w Szwajcarii. W trakcie tej krótkiej nieobecności jacyś nieznani ludzie rozcięli ich namiot i przeszukali skromny dobytek. Nie było tam czego ukraść, jednak namiot przemókł i nie nadawał się już prawie do użytku. Po kilku dniach odzież zaczęła gnić i śmierdzieć. Młoda para była u kresu sił, a nikt z obozujących na kempingu im nie pomógł.

Na większą gościnność i życzliwość mogli liczyć w przemierzanych biednych krajach, na przykład gdy przekraczali surowe, suche łańcuchy górskie. Gdy pewnego razu po drodze skończyła się im woda pitna, wielodzietna rodzina zaoferowała im swoją, choć trzeba było najpierw wydobyć ją z głębokiej studni w ich skromnym domu z kamienia. Innym razem, wysoko w górach, natrafili na, jak się wydawało, opuszczoną małą chatę. Gdy weszli do środka, przy ognisku odkryli małą, owalną słomianą kołyskę z noworodkiem. Nigdzie nie było widać żadnych ludzi ani zwierząt. Moja matka zaskoczona wzięła maleństwo na ręce, gdy nagle drzwi się otworzyły i w chacie stanęła młoda kobieta. Popatrzyła spokojnie na nieproszonych gości i spróbowała się z nimi porozumieć, co jednak niezbyt się udawało. Zamiast tego z uśmiechem zaoferowała nieznajomym po miseczce maślanki.

Tu, na kempingu w ojczyźnie ojca, było nieskończenie daleko do tak niezwykłej gościnności. Rodziców ogarnęła rozpacz.

Po przejrzeniu ogłoszeń w gazecie ostatkiem sił dotarli do Szwajcarii, gdzie ojciec wkrótce znalazł pracę w piekarni we Frauenfeld w kantonie Turgowia, a matka zatrudniła się jako pomoc domowa u tej samej rodziny. Musiała opiekować się pięciorgiem dzieci oraz pomagać w gospodarstwie. Nie otrzymywali wynagrodzenia, tylko wikt i opierunek. Ich pokój był bardzo skromny i mały jak na dwie osoby. Bez pieniędzy byli jednak na niego skazani, by w ogóle móc gdzieś razem mieszkać. Matka, nadal niepełnoletnia, nosiła już przecież dziecko pod sercem, choć nie byli jeszcze nawet po ślubie. W 1957 roku w takiej sytuacji trzeba było mieć dużo szczęścia.

Ciąża była coraz bardziej zaawansowana, rozpaczliwie szukali więc większego mieszkania. Pewna starsza pani zlitowała się nad nimi i wynajęła im bez zaliczki dwupokojowe lokum. Przeprowadzili się do niego ze swym niewielkim dobytkiem. Aby salon wyglądał przytulniej, rozłożyli na podłodze pustą walizę podróżną i przykryli kolorowym kocem, żeby w ogóle coś stanęło w pokoju. W wolnym czasie ojciec, którego już wówczas fascynowała kolej, zrobił z gazet tory, a do tego papierowy dworzec. One także stały się ozdobą salonu. Nieliczne sztuki odzieży wisiały na parapecie, ponieważ nie mieli szafy, a spali w śpiworach na podłodze. Matka była już w ósmym miesiącu ciąży. Za pierwsze zarobione pieniądze kupili używane dziecięce łóżeczko oraz materace dla siebie.

Złożyli wniosek o ślub cywilny, żeby na świat nie przyszło dziecko pozamałżeńskie, ale obawiali się problemów z urzędami. Oboje mieli w Szwajcarii status obcokrajowców i musieli co roku na nowo występować o pozwolenie na pobyt. Trzeba było jednak poczekać na dokumenty z Francji. Przyszła matka raz po raz dowiadywała się o nie w urzędzie stanu cywilnego. Gdy zbliżał się termin porodu i brakowało już tylko jednego dokumentu, pewna litościwa urzędniczka przymknęła na to oko, więc mogli się wreszcie pobrać. Matka zadzwoniła do ojca do pracy, a on zjawił się z kolegą w roli świadka. Świadkową została kobieta zagadnięta przez urzędniczkę na ulicy. Ślub był mało spektakularny i po krótkiej ceremonii ojciec wrócił do pracy.

Cztery dni później przyszedł na świat mój starszy brat Marc, a zaledwie dwa lata później, 4 czerwca 1960 roku, urodziłam się ja.

*

Dopiero spisanie tej historii uświadomiło mi, jak wiele jest podobieństw między życiem rodziców a moim. Gdy matka opowiada mi dziś o tamtych wydarzeniach, mimowolnie zaczynam myśleć o własnych doświadczeniach, przede wszystkim o ciąży.

Jak ciężko pracowałam w sklepie w Barsaloi w Kenii, choć nosiłam już pod sercem moją córkę Napirai! Ileż razy wymiotowałam, nie z powodu zwykłych w tym stanie mdłości, tylko ataków malarii. Zbyt dobrze znałam głód i pragnienie. Tak, przecież ja także sypiałam z grubym brzuchem na ziemi, tyle że nie w śpiworze, ale na krowiej skórze. Jeden ze świadków na moim ślubie również musiał zostać sprowadzony z ulicy, choć w Maralal, gdzie się pobraliśmy, było to jeszcze trudniejsze. Wielu Afrykanów nie posiadało wówczas dowodów osobistych, nie nosiło ich przy sobie albo nie potrafiło pisać ani czytać. Także na moim ślubie nie był, niestety, obecny nikt z mojej rodziny. Cóż za zbieżności, które uświadomiłam sobie naprawdę dopiero teraz, po trzydziestu latach, pisząc tę książkę!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dziewczyna z szyją żyrafy

Подняться наверх