Читать книгу Koniec lodu - Dahr Jamail - Страница 5
Wstęp
ОглавлениеLot trwa tak długo, że mam czas dojrzeć – choć to tylko ułamki sekund, jak mijam pędzącą w górę ścianę błękitnego lodu – eony zastygłe w lodowcu. Zakładam, że spadłem wystarczająco nisko, by pociągnąć za sobą w szczelinę mojego partnera od liny, Seana. Właśnie tak wygląda śmierć w górach, podpowiada mi głosik w głowie.
Ledwie przeszło mi to przez myśl, napięta lina szarpnęła moją uprzężą. Podskoczyłem na niej kilka razy, dopóki nie uspokoiły się dynamiczne siły oddziałujące na linę. Jakimś cudem Sean wyłapał mój lot i wciąż znajdował się na powierzchni lodowca.
Otrzepuję włosy, ramiona i klatkę piersiową ze śniegu i kawałków lodu, obciągam rękawy koszulki. Chowam głębiej okulary lodowcowe, które prawie wypadły mi z kieszeni spodni wspinaczkowych. Sprawdzam, jak się mam, i ze zdumieniem stwierdzam, że nie odniosłem żadnych obrażeń. Oceniając sytuację, odkrywam, że w pobliżu nie ma żadnej półki lodowej, by poluzować napiętą linę i by Sean mógł zacząć zakładać system bloczków, aby w końcu mnie wyciągnąć.
Patrzę w dół.
Oprócz czerni – nic.
Spoglądam na ścianę błękitnego lodu tuż przede mną. Biorę głęboki oddech i patrzę w górę, na malutką dziurkę, w którą wpadłem, kiedy przebiłem most śnieżny łączący brzegi szczeliny – ten sam most, który wcześniej bez przeszkód pokonał Sean. Szliśmy przez alaski lodowiec Matanuska w stronę Mount Marcus Baker w paśmie Chugach.
– Zerknij sobie w dół ostatni raz i koniec – mówię na głos.
Znów widzę tylko ziejącą pode mną czarną pustkę, połykającą wszystko, nawet dźwięk. Mam ściśnięty żołądek. Przypominam sobie, żeby oddychać.
– W porządku, Sean?! – krzyczę, montując na linie przyrządy zaciskowe, gdy przygotowuję się do wyjścia w górę.
– Tak, okej, ale jestem na samej krawędzi! – odkrzykuje. – Nie mam gdzie założyć stanowiska, żeby się wypiąć z liny, więc nie wychodź. Będziemy musieli poczekać, aż tamci nas dogonią.
Czas płynie.
Od zimna mam drgawki, nad którymi nie potrafię zapanować, a one oznaczają początek hipotermii. Dyndam na linie i chcąc zapomnieć o strachu przed śmiercią, patrzę w zadumie na ścianę lodu znajdującą się kilkadziesiąt centymetrów przede mną. Malutkie bańki powietrza, które można zobaczyć w bielszym lodzie bliżej powierzchni lodowca, tutaj już dawno zostały sprasowane, ustępując miejsca hipnotyzującemu pięknu liczącego setki lat turkusu. Trochę głębiej w tej szczelinie kryje się lód, który powstał, zanim na świecie pojawili się neandertalczycy.
Wiszę w ciszy, świadom tego, że nie mogę się poruszyć, by nie pociągnąć Seana. Ze wszystkich sił skupiam się na ścianie lodu tuż przede mną i na tym, jak delikatnie światło z góry przenika całkowicie gładką powierzchnię i się od niej odbija. Gdy tak się wpatruję w ten błękit, wydaje się nieskończony. Pomimo niebezpieczeństwa, w jakim się znajduję, piękno lodowca mnie uspokaja.
Lekkie płatki śniegu o niezliczonych kształtach osiadają w górzystym krajobrazie. Śnieg ugniata się pod własnym ciężarem, tworząc lodowce, które niszczą powierzchnię ziemi, a więc ją formują. Całe miliony ton z pomocą siły grawitacji ciągną i pchają te zmarzłe rzeki po pochyłościach, ryjąc kotliny i rynny w wypiętrzonych płytach tektonicznych i rzeźbiąc majestatyczne zbocza gór, do których ciągnęło mnie już w dzieciństwie.
Wreszcie docierają do nas pozostali dwaj członkowie ekipy. Przymierzają się do wyswobodzenia Seana z miejsca, w którym utknął, dosłownie kilkanaście centymetrów od krawędzi szczeliny. We trzech zakładają system bloczków. Z mozołem zaczynają wyciągać mnie z mojego niedoszłego grobowca. Wciąż patrzę na subtelnie zmieniające się odcienie błękitu w lodzie i, zahipnotyzowany ich pięknem, zbliżam się coraz bardziej do powierzchni.
Koledzy wyciągają mnie na skraj szczeliny. Kilka razy wbijam czekan w śnieg i wyczołguję się na zewnątrz. Nigdy wcześniej nie czułem takiej wdzięczności za to, że stoję na lodzie. Podnoszę się i kieruję wzrok ku zachodowi, na szczyt, za którym właśnie skryło się słońce. Z jednego z grzbietów wyłaniają się śnieżne pióropusze, w zachodzącym słońcu wyglądające jak wstęgi rudej czerwieni. Płatki śniegu migocą, odpływając w dal.
Moje drżące ciało zalewa fala ulgi. Z wdzięczności i odpuszczającego napięcia wydaję głośny okrzyk. To, że żyję i że otacza mnie piękno górskiego krajobrazu, jest tak dojmujące, że ściskam wszystkich trzech członków ekipy. Teraz, gdy już jestem bezpieczny, dociera do mnie, że byłem bliski śmierci.
Wydarzyło się to w 2013 roku w Międzynarodowy Dzień Ziemi. Z perspektywy czasu sądzę, że emocje, które wtedy mną targały, miały swoje drugie źródło: głębszą świadomość, że istniejący od tysięcy lat lód, który wtedy oglądałem, znika. Przez siedem lat wspinania się na Alasce mogłem niczym widz z pierwszego rzędu obserwować dramatyczne skutki spowodowanych działalnością człowieka zaburzeń klimatu. Co roku zauważaliśmy, że czoło lodowca znów się cofnęło. Na dorocznym festiwalu wspinaczki lodowej musieliśmy iść coraz dalej i dalej po zbrylonym, zamarzniętym błocie, pozostawionym przez gwałtownie cofające się czoło lodowca. Każdego roku parking przesuwano bliżej lodowca, a lodowiec z kolei oddalał się od parkingu. Nawet na stokach Denali[I], wznoszącej się ponad 6000 metrów nad poziomem morza i leżącej jakieś 400 kilometrów od koła podbiegunowego, można zaobserwować zdumiewające zmiany. Jej lodowce również szybko znikają.
Nasza planeta gwałtownie się zmienia. Jesteśmy świadkami precedensu; procesu, którego historia ludzkości ani nawet geologia dotychczas jeszcze nie widziała. Już dekady temu naukowo dowiedziono, że dwutlenek węgla (CO2) i metan, czyli gazy cieplarniane, mają zdolność zatrzymywania ciepła. Jak podaje NASA: „Nie ma wątpliwości, że zwiększone emisje gazów cieplarnianych muszą skutkować ocieplaniem się ziemskiego klimatu”[1]. Dowody naukowe wskazują, że emisje gazów cieplarnianych doprowadzają do dziesięciokrotnie szybszego ocieplania się Ziemi, niż powinno to mieć miejsce, czego skutki odczuwa dosłownie cała biosfera[2]. Oceany ogrzewają się w niespotykanym tempie, coraz dotkliwsze i częstsze susze i pożary zmieniają stan lasów na całym świecie, a kriosfera Ziemi – czyli takie jej części, w których woda ma formę lodowej zmarzliny i śniegu – topnieje w coraz szybszym tempie. Podmorska wieczna zmarzlina w Arktyce zaczyna odmarzać. W każdej chwili może jej się „odbić” uwięzionym wcześniej metanem, w rezultacie czego do atmosfery trafią gazy o kilkukrotnie większej objętości niż cały dwutlenek węgla dotychczas wyemitowany przez ludzkość. Skutki będą katastrofalne.
W wyniku zaburzania klimatu ekstremalnie zmieniają się też warunki pogodowe. Wzmagają się huragany i powodzie. Gorętsza atmosfera zatrzymuje na przykład więcej wilgoci, prowadząc do częstszego występowania katastrof opadowych. Podczas huraganu Harvey nad Houston w USA latem 2017 roku spadło tyle deszczu, że pod ciężarem wody powierzchnia ziemi zapadła się o dwa centymetry[3].
Podobne emisje CO2 do atmosfery nie przytrafiły się Ziemi od pliocenu, czyli około 3 milionów lat temu. Za 500 lat trzy czwarte tej objętości wciąż będzie na Ziemi. Biorąc pod uwagę, że potrzeba dekady, by całkowicie odczuć efekty cieplarniane emisji CO2, to nieprędko zapoznamy się z pełnymi skutkami obecności dwutlenku węgla, który dziś emitujemy[4]. Nawet gdybyśmy zaprzestali emisji gazów cieplarnianych, absorpcja przez oceany tego, co aktualnie unosi się w atmosferze, zajmie następne 25 tysięcy lat. Zaburzanie klimatu postępuje szybciej niż kiedykolwiek wcześniej i szybciej, niż podejrzewaliśmy. Od 2001 roku zanotowano siedemnaście z osiemnastu najgorętszych lat w historii pomiarów[5]. Oznaki cierpienia naszej przegrzanej planety są widoczne wszędzie. Raportów, badań i ostrzeżeń przybywa codziennie. Rzeczywistość przeszła najśmielsze z najgorszych przewidywań Intergovernmental Panel on Climate Change [Międzyrządowy Zespół do spraw Zmian Klimatu; IPCC] dotyczących wzrostu temperatur, ekstremalnej pogody, wzrostu poziomu mórz i zwiększenia się zawartości dwutlenku węgla w atmosferze. Niezliczone lodowce, rzeki, jeziora, lasy i gatunki już znikają w nieodnotowanym nigdy wcześniej tempie. Jest to konsekwencją wzrostu globalnej mediany temperatur o „zaledwie” jeden stopień Celsjusza w porównaniu do wyjściowych temperatur okresu przedprzemysłowego. Niektórzy naukowcy twierdzą, że do 2100 roku wzrośnie ona nawet o dziesięć stopni Celsjusza[6].
Badanie pod kierunkiem Jamesa Hansena, byłego dyrektora Goddard Institute for Space Studies w NASA [Instytut Badań nad Kosmosem imienia Roberta H. Goddarda] ostrzegało, że nawet ocieplenie o dwa stopnie Celsjusza spowodowało niepohamowane topnienie pokrywy lodowej zarówno w Antarktyce, jak i na Grenlandii. Do 2050 roku doprowadzi ono do podniesienia globalnego poziomu mórz nawet o trzy metry, czego skutkiem będzie zalanie wielu dużych przybrzeżnych miast[7]. Nowy Jork, Boston, Miami, Tampa, Nowy Orlean, Dżakarta, Singapur, Osaka, Tokio, Bombaj, Kalkuta, Dhaka i Hồ Chí Minh to tylko kilka przykładów miast, które prędzej czy później będzie trzeba przenieść albo zostawić na pastwę morza.
Wspinaczka wysokogórska w dzisiejszym zachwianym klimacie bardzo różni się od tego, czym była niegdyś. Lodowce znikają nam przed oczami, skurczywszy się do najmniejszych zanotowanych rozmiarów. Teraz topnieją szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli chodzi o Amerykę Północną, przewiduje się, że do 2100 roku w zachodniej Kanadzie zniknie 70 procent lodowców[8]. W Parku Narodowym Glacier w Montanie w 2030 roku najprawdopodobniej nie będzie już żadnych aktywnych lodowców. Pradawnego lodu Manatuski gwałtownie ubywa. Drastyczne zmiany zachodzą też w najwyższych i najzimniejszych miejscach Ziemi. Zmienia się choćby Mount Everest (znany też jako Sagarmatha lub Czomolungma). W Himalajach do 2100 roku prawdopodobnie nawet o 99 procent zmaleją tysiące lodowców[9]. Dziecko, które urodzi się teraz, za swego życia zobaczy Mount Everest bez lodowców.
Zanim zacząłem pisać tę książkę, znałem już stopień zaawansowania spowodowanych przez człowieka zaburzeń klimatu. W latach 1996–2006 mieszkałem na Alasce i spędziłem trochę czasu na tamtejszych lodowcach. Już pod koniec lat 90. przez większość ferii świątecznych w Anchorage nie można było się cieszyć śniegiem leżącym na ziemi, wodospady wykorzystywane przeze mnie i moich znajomych do wspinania się po lodzie czasem zimą ledwie zamarzały, a lodowce, przez które przedostawaliśmy się do szczytów, kurczyły się z roku na rok. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, co działo się w oceanach i lasach deszczowych. Nie wiedziałem o wzroście poziomu mórz i wpływie zmieniającego się klimatu na bioróżnorodność.
O środowisku i klimacie zacząłem pisać w 2010 roku i od tego czasu opublikowałem ponad sto artykułów o zaburzaniu klimatu, wygłosiłem wiele wykładów i udzieliłem na ten temat licznych wywiadów do radia. Ta działalność stworzyła podwaliny pod moje poszukiwania, więc kiedy przygotowując się do napisania tej książki wyruszyłem w teren, wiedziałem, czego się spodziewać. Ludzie już zakłócili systemy klimatyczne naszej planety. To dlatego zamiast używać popularnego określenia „zmiany klimatu”, wolę posługiwać się zwrotem „antropogeniczne (czyli spowodowane przez człowieka) zaburzanie klimatu”. Nie ma wątpliwości, że odpowiada za nie rodzaj ludzki.
Początkowo przy pisaniu tej książki obrałem sobie za cel pokazanie, co dzieje się dookoła świata: od wyżyn Denali do Wielkiej Rafy Koralowej; od dalekich, smaganych wiatrem wysp na Morzu Beringa do wybrzeży Florydy. Chciałem sprawdzić, jak susza i pożary wpływają na lasy zachodnich Stanów Zjednoczonych, i zorientować się, do czego dochodzi w Amazonii, największym lesie deszczowym świata. Wiedząc, że większość ludzi prawdopodobnie nigdy nie odwiedzi tych miejsc, miałem nadzieję, że uświadomię moim czytelnikom palącą potrzebę zażegnania planetarnego kryzysu, przekazując im relację naocznego świadka, który widział, co dzieje się z lodowcami, lasami, fauną, rafami koralowymi i oceanami, a to wszystko poprę danymi zaczerpniętymi z badań zasłużonych naukowców.
Praca reporterska przy tej książce okazała się dla mnie trudniejsza niż te lata, które spędziłem jako korespondent wojenny w Iraku. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, że tylko dzięki odczuwaniu bliskości z tymi miejscami będziemy w stanie je poznawać, może kochać, a na pewno zacząć się o nie troszczyć. Tylko przez bliskość ze światem przyrody możemy w pełni zrozumieć, jak tragicznie nasze działania na niego wpływają.
Święta góra Maćhapućhare w Nepalu wyrasta nagle na wschodniej granicy rezerwatu Annapurna. W dzieciństwie zobaczyłem jej zdjęcie w podręczniku do geografii i natychmiast zachwycił mnie jej majestat. Kształtem przypomina ona rybi ogon, a ostra jak nóż krawędź, która tworzy jej szczyt, to linia skał opadająca niebezpiecznie z obu stron – sprawia wrażenie cienkiej jak papier. Wierzchołek, położony niemal 500 metrów wyżej niż Denali, jest więc jednym z najefektowniejszych wypiętrzeń na świecie. To arcydzieło przyrody.
Nepalczycy wierzą, że Maćhapućhare jest świętą górą Śiwy, jednego z najważniejszych bóstw w hinduizmie, znanego zarówno jako „Niszczyciel”, jak i „Zmieniający”. Uważa się, że nie ma własnego kształtu: jest bezgraniczny, transcendentny i wiecznie niezmienny. Wspinaczom nie wolno wchodzić na tę górę i do dziś ludzka stopa nie postała na jej szczycie. Sądzę, że to słuszna decyzja. Zawsze pragnąłem, by jeszcze więcej miejsc na Ziemi znajdowało się poza zasięgiem człowieka.
Gdy jako młody człowiek wpatrywałem się w tamto zdjęcie, czas przestawał istnieć. Zakochałem się w Maćhapućhare, a przez to w ogóle wsiąkłem w góry. Mając dziesięć lat, pierwszy raz zobaczyłem zarysy Gór Skalistych w Colorado, odcinające się na tle zachodu słońca, i zaniemówiłem z wrażenia. Jesienią 1995 roku odwiedziłem Alaskę – pojechałem w krótką podróż samochodem do Parku Narodowego i Rezerwatu Denali. Kiedy popołudniowe chmury się rozpłynęły, by odsłonić majestat szczytu Denali, w pierwszym odruchu chciałem się ukłonić. Rok później przeprowadziłem się na Alaskę i wytrenowałem we wspinaczce wysokogórskiej po to, by mieć dostęp do tych ustroni, jak najdalej od przemocy, prędkości i chciwości naszego coraz bardziej dystopijnego świata przemysłowego. Amerykanin szkockiego pochodzenia John Muir, przyrodnik, pisarz, filozof i pionier ochrony przyrody, napisał kiedyś dokładnie to, co wtedy czułem: „Marnuję cenne dni. Sprowadzam siebie do poziomu maszyny do zarabiania pieniędzy. Nie uczę się niczego w tym trywialnym królestwie człowieka. Muszę się oderwać, wyjść w góry, by się dowiedzieć czegoś o świecie”.
Lodowiec to zasadniczo zawieszona energia, zawieszona siła. Jest czasem – w sensie życia zamrożonego w czasie. Teraz jednak samym tym zamarzniętym rzekom czasu kończy się czas. Ekosystemy planety, dziś zmuszone do przystosowania się ponad swoje siły do zadawanych przez człowieka ran i wywieranej przez niego presji, osuwają się w nicość. Spadając w szczelinę, widziałem, jak w ułamkach sekund przed oczami przelatują mi setki lat ściśnięte w lodowej masie. Podobnie gatunki biologiczne, lodowce, rzeki, jeziora i lasy w mgnieniu geologicznego oka nikną w przepaści zapomnienia.
Nowoczesne życie sprasowało czas i przestrzeń. Dzięki podróżom samolotem, błyskawicznej komunikacji i dostępowi do informacji można przemierzyć glob w kilkanaście godzin bądź znaleźć odpowiedź na jakieś pytanie kilka nanosekund po jego postawieniu. Na żądanie dostajemy zawsze wszystko, czego chcemy, a płacimy za to całkowitym oderwaniem od planety, która podtrzymuje nasze życie.
Podróżuję do dzikich zakątków i w wysokie góry świata głównie po to, by dać przestrzeni i czasowi możliwość rozciągnięcia się do poprzednich rozmiarów. Gorączkowe tempo współczesnego życia wywiera na planetę niszczący wpływ. Ludzie doprowadzili do przemian ponad połowy niepokrytych lodem lądów Ziemi. Zmieniliśmy skład atmosfery i zawartość oceanów, z których się wywodzimy. Dziś zużywamy ponad połowę dostępnych spływów wody słodkiej na planecie, a na większości dużych rzek postawiono tamy lub zmieniono ich bieg. Jako gatunek znajdujemy się na krawędzi przyszłości, którą sami sobie geoinżynieryjnie stworzyliśmy. Uporczywie obstajemy przy tym, by z niepohamowanym apetytem pożerać przyrodę. Nie mieliśmy ochoty słuchać ostrzeżeń wysyłanych przez Ziemię, a żadna ekipa ratunkowa nie śpieszy na pomoc.
[I] Do roku 2015 Denali nazywała się Mount McKinley – przyp. tłum. Przypisy dolne pochodzą od tłumaczki, końcowe od autora.