Читать книгу Koniec lodu - Dahr Jamail - Страница 7
1. Denali
Оглавление18 czerwca 2016 roku. Jestem na wysokości pięciu kilometrów nad poziomem morza. Bezlitosny wiatr huczy nad jałowym krajobrazem wokół obozu wyższego z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W ciągu ostatniej doby drastycznie się wzmógł i będzie tylko przybierał na sile.
Na Denali spędziłem wiele miesięcy życia, wspinając się sam i pracując jako przewodnik górski oraz ochotniczo zajmując się ratownictwem dla National Park Service [Służba Parków Narodowych]. Właśnie dlatego jestem w obozie wyższym. NPS korzysta z pomocy setek ochotników, by zasilić szeregi strażników przebywających na górze. Wraz ze strażnikami dobieramy się w patrole mające między innymi stale nadzorować każdy obóz na górze, by pomóc wspinaczom znajdującym się w opałach.
Podchodzę z respektem do pogody na górze, ale mimo wszystko – wspiąwszy się na szczyt trzy razy, za każdym razem inną drogą – nigdy nie znalazłem się tak wysoko w tak potężnej burzy jak dziś. Wiedząc, że tylko będzie się wzmagać, strażnik dowodzący naszym patrolem, Mik Shain, pozwolił zejść nam, trzem ochotnikom. Denali tak samo kocham, jak i się jej boję, ale ku swojemu zdziwieniu nawet się nie zawahałem. Zaskoczyło mnie to, bo przecież aż za dobrze wiem, że straszliwe burze potrafią dosłownie zdmuchnąć ekipy ze zboczy najwyższej góry Ameryki Północnej.
– Zostanę, Mik. Chcę zostać – odpowiedziałem, przekrzykując ryk wiatru i łopot przedsionka namiotu. Wiem, że Liam, lekarz z naszego patrolu i mój namiotowy współlokator, oraz Brian, drugi ochotnik, chętnie zejdą do obozu poniżej, na wysokość 4300 metrów, by przeczekać burzę, i wrócą do obozu wyższego, gdy ucichnie. Ze względu na wysokość i obwód bryły Denali, będącej jednym z największych pojedynczych masywów górskich, rzadko występuje wszędzie taka sama pogoda. Nad obozem wyższym mogą wyć wiatry, ale obóz leżący zaledwie kilometr niżej może być na nie znacznie mniej narażony.
Poprzedniej nocy całą tylną połowę naszego namiotu przysypał wiejący śnieg. Na szczęście rozstawiliśmy namiot w głębokim dole wykopanym w śniegu i jeszcze wzmocniliśmy wysokie na metr wiatrochrony z bloków śnieżnych. Tylko murek i dołek powstrzymywały wiatr przed rozerwaniem namiotu i sprzętu na strzępy albo, co gorsza, przed oderwaniem go od zbocza i zdmuchnięciem na Lodowiec Petersa leżący poniżej.
Ochrona przed śniegiem kosztuje. Głęboką jamę trzeba ciągle opróżniać z białego puchu. Gdy Liam pakuje sprzęt, by zejść z Brianem, ja zaczynam odkopywać namiot.
Ponieważ Denali leży zaledwie 3000 kilometrów od bieguna północnego, znajduje się bliżej górnej granicy troposfery (warstwy atmosfery, w której toczy się życie) niż wyższe szczyty położone w niższych szerokościach geograficznych. Warstwa atmosfery Ziemi jest cieńsza przy biegunach; na równiku jest gruba na dwadzieścia kilometrów, na biegunie północnym sięga średnio sześciu kilometrów. Bliskość Denali do górnej granicy troposfery oznacza, że na szczycie jest 42 procent mniej tlenu niż na poziomie morza z powodu znacznie niższego ciśnienia powietrza niż to, które panowałoby na podobnie wysokiej górze bliżej równika. Z tego samego powodu Denali jest też bliżej prądu strumieniowego, więc dosyć często występują tam wiatry o prędkości przekraczającej 160 kilometrów na godzinę.
Przez tę wysokość zmęczenie fizyczne jest o wiele bardziej odczuwalne niż normalnie. Po zaledwie półgodzinie odgarniania śniegu, wyczerpany wczołguję się do namiotu. Gdy ja chwilowo odpoczywam, śnieg znów wypełnia dno wykopu, wychodzę więc go odgarniać. Rytuał ten dopiero się rozpoczyna, a przez najbliższe kilka dni będzie moją pokutą za pozostanie w obozie wyższym.
Namiot Mika rozstawiliśmy na platformie zaraz nad moim. Koczuje tam ze swoją narzeczoną, Sue Wolf. Wiatry wzmagają się w ciągu dnia do tego stopnia, że do komunikacji musimy używać krótkofalówek, chociaż jesteśmy od siebie oddaleni o zaledwie trzy metry.
– Dahr, może wzmocnimy namioty. Najgorsze dopiero nadchodzi – mówi mi Mik przez radio.
Odpowiadam, że spotkamy się na zewnątrz, po czym wypełzam ze śpiwora i zaczynam żmudny proces wkładania puchowych spodni, kurtki, pełnej kominiarki, gogli narciarskich, rękawic, butów lodowcowych i termicznych ochraniaczy na buty. Wreszcie wychodzę w zawieję. Biorę łopatę i z trudem brnę przez wiatr do ich namiotu. Wszyscy troje powoli, ale miarowo wzmacniamy wiatrochrony z bloków śnieżnych, domontowujemy maszty do namiotu i mocniej zaciągamy linki. To samo przy moim namiocie.
Zajmuje to kilka godzin, więc od czasu do czasu robimy przerwę na oddech. Połykając powietrze, patrzę, oczarowany, jak nad niższym szczytem północnym gromadzi się czapa chmur, taka sama jak ta wisząca nad wyższym szczytem południowym na wysokości 6190 metrów. Czapy chmur pojawiają się wtedy, gdy ciepłe, wilgotne powietrze z niższych wysokości zostaje gwałtownie wypchnięte w górę, w znacznie chłodniejsze powietrze znajdujące się wyżej. Zjawisko to nosi nazwę unoszenia orograficznego.
Kształty chmur jak z innego świata, wyglądające jak zmarszczki na wodzie, unoszą się z dołu i omiatają urwistą krawędź obozu wyższego. Obóz na wysokości 4300 metrów jest położony o kilometr w pionie poniżej, na lodowej półce, która kończy się przyprawiającym o zawrót głowy półtorakilometrowym spadkiem ku lodowcowi Kahiltna. Nad naszymi głowami przesuwa się warstwa chmur. Jest tak blisko, że Mik, Sue i ja na zmianę wyciągamy w górę ręce, by jej dotknąć, ale znajduje się ona odrobinę poza naszym zasięgiem, gdyż prąd powietrza gwałtownie popycha ją w górę i od nas do wierzchołka północnego. Tam układa się ona w klasyczny soczewkowaty kształt kłębiastego beretu – zawsze stanowiącego ostrzeżenie przed ostrymi wiatrami. Śmiejemy się, rozbawieni dziwacznymi kształtami chmur, energią wiatru i sobą nawzajem, dyszącymi i skaczącymi w powietrze, gdy próbujemy dotknąć pędzących kłębów wilgoci.
Rzadkie przebłyski popołudniowego słońca kryją się za śnieżnymi wirami, zwiewanymi przez długie, stałe podmuchy wiatru, które mogą zwalić z nóg. Gdy przybierają na sile, zaczynają odrywać od zboczy obozu płaty utwardzonego śniegu wielkości drzwi i pchać je w dół.
Wiatr w porywach osiąga teraz prędkość prawie 110 kilometrów na godzinę, więc czasem mnie poddusza. Stanięcie twarzą pod wiatr jest jak picie z węża strażackiego; przy stanięciu tyłem wiatr wysysa powietrze z płuc. Szybko się orientuję, że najłatwiej jest oddychać, kiedy stoi się bokiem do wiatru.
W dużej mierze udaje mi się oczyścić namiot ze śniegu, wślizgnąć się do środka, powoli i metodycznie zdjąć sprzęt, i z powrotem wpełznąć do śpiwora.
Wokół mnie i nade mną wiatr huczy tak bardzo, że muszę włożyć zatyczki do uszu. Przy niektórych porywach zdaje mi się, że w boki namiotu tłucze ogromna ręka; targają ściankami jak podczas gwałtownego trzęsienia ziemi. Gdy nadchodzi wieczór, wiatry rozpędzają się do 145 kilometrów na godzinę. Wieczorem temperatura ma wynieść minus dwadzieścia sześć stopni Celsjusza, a to znaczy, że odczuwalna sięga minus pięćdziesięciu jeden.
Porywy wiatru pędzą jeden za drugim tak, że namiot stale się rusza. Moje rękawiczki, komin na szyję, polarowa czapka i gogle, powieszone w namiocie na prostokątnie rozpiętym sznurku, podskakują w górę i w dół i kołyszą się z boku na bok. W rzadkich chwilach ciszy wokół namiotu i tak słychać ryk wiatru nade mną: głęboki, stały i dziki, jak stukot przetaczającego się pociągu towarowego.
Jestem na górze od prawie trzech tygodni. Cuchnę. Głodne tlenu ciało rusza się o połowę wolniej. Jestem osowiały, a podejmowanie decyzji stanowi co najmniej wyzwanie. Jestem sam w targanym wiatrem namiocie wypełnionym różnymi rzeczami: brudnymi ubraniami, palnikiem, liofilizowanym jedzeniem, butami wspinaczkowymi, dziennikiem, aparatem fotograficznym i książką.
Nigdy nie byłem tak zadowolony z życia.
Nalewam sobie z termosu gorącej herbaty.
Im silniejszy jest wiatr, tym bardziej zwalnia mój świat wewnętrzny. Zostaję sam ze swoimi myślami, a potem z pustką, którą wypełnia spokój. Myślę o bliskich mi ludziach i życzę im wszystkiego dobrego na tym świecie. Myślę o tych, za którymi nie przepadam, i też życzę im jak najlepiej. Mój świat jest tak zespolony i prosty, jak to surowo majestatyczne miejsce, które nie pozostawia marginesu błędu. W pobliskim namiocie jest dwoje moich przyjaciół, z którymi mogę dzielić to przeżycie, i nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie wolałbym być, niż to tu i teraz.
Kocham swoje życie.
To w zawiei uczę się stuprocentowej obecności. Kładę fundamenty pod mój respekt wobec potęgi i piękna życia oraz pod świadomość śmierci.
Kilka tygodni wcześniej byłem w niewielkiej alaskiej miejscowości Talkeetna. Panowało poruszenie. Wspinacze udający się na Denali przyjeżdżali do siedziby strażników parku narodowego nazwanej imieniem Waltera Harpera w Talkeetnie, by się zameldować i odbyć szkolenie z etykiety i zachowania się w górach. Następnie, jeśli bogowie się do nich uśmiechnęli, kierowali się na drugi koniec króciutkiej głównej ulicy, na pas startowy, gdzie od wschodu do zachodu słońca startują i lądują samoloty z płozami, jeśli pogoda w górach pozwala na lądowanie na lodowcu w obozie na wysokości 2100 metrów. Ryk silników słychać było w całej wiosce.
Jako pierwsza obszar ten zasiedliła rdzenna ludność Den’aina. Nazwano go Talkeetna, co znaczy dosłownie „tam, gdzie przy rzece przechowuje się pożywienie”. Dziś wspinacze z całego świata zbierają się tu z plecakami i torbami podróżnymi wypełnionymi sprzętem, prowiantem i paliwem, wyczekując wspinaczki na Denali. Jakkolwiek ważna ta góra byłaby dla nich, z pewnością ważniejsza jest dla atabaskańskiego ludu Koyukon, który nadał jej imię Deenaali. Odgrywa ona główną rolę w micie kosmogonicznym Koyukon. Istnieje kilka innych rdzennych nazw dla tej góry, a każda z nich mówi o jej wysokości i potędze, zasadniczo wyrażając jedno: jest Wielka.
W bezchmurny dzień białą bryłę góry widać na obszarze tysięcy kilometrów kwadratowych Alaski. To dlatego, że masyw Denali można uznać za największą górę na świecie, jeśli zmierzy się go od krawędzi podstawy. Obejmuje 373 kilometry kwadratowe skały, lodu i śniegu wznoszące się na wysokość 5580 metrów ponad wyżynę, z której wyrasta, położoną na wysokości 600 metrów nad poziomem morza. Czyni to Denali najwyższym wzniesieniem w pionie pośród wszystkich gór na ziemi. Dla porównania Mount Everest jest od Denali wyższy o 2700 metrów, ale za to wznosi się „zaledwie” na 3600 metrów ponad Wyżyną Tybetańską.
Przed tą wyprawą ostatni raz wspiąłem się na Denali w 2003 roku, kiedy ochotnicza grupa ratowników pokonywała drogę West Rib[I], rozkoszując się podejściem trudniejszym technicznie niż standardowa droga West Buttress[II]. Od tamtego czasu mój kolega ochotnik z wyprawy, Tucker Chenoweth, został strażnikiem górskim na Denali, a następnie strażnikiem rejonu południowego Parku Narodowego Denali.
Wieczorem w przeddzień naszego wylotu na Denali Tucker zaprosił do siebie na łososia patrol Mika i kilku innych strażników górskich. Dzieci bawiły się w ciepłym, wieczornym słońcu, a Tucker opowiadał mi o pewnych dramatycznych zmianach zauważonych ostatnio na Denali przez National Park Service.
– Przesunął się sezon wspinaczkowy. To już bardzo dużo – opowiadał. – Alpiniści zawsze przyjmowali, że sezon trwa od maja do czerwca, ale dziś to jest już kwiecień. W ogóle mikroklimat w górach chyba się ociepla.
NPS wyróżnia strefę wysokogórską, czyli teren ponad 3300 metrów nad poziomem morza. Tucker wyjaśnił mi, że na górze wyższej[III] zawsze panowały stabilne i niezmienne warunki. Tak już nie jest.
Wyższe temperatury już są odczuwalne w obozie na wysokości 4300 metrów będącym zasadniczo bazą, z której wychodzi się w wyższą część góry. Dziś jest tam cieplej niż kiedykolwiek wcześniej, podobnie jak na całym obwodzie góry na tej wysokości. Od słynnej Wickersham Wall[IV] po północnej stronie Denali, do niedawna jeszcze ogromnej, stromej ściany skalnej pokrytej grubą warstwą lodu, odpadają płyty lodowca, odsłaniając nagi kamień. Dojście do Wickersham Wall i jeszcze kilku innych tras robi się coraz trudniejsze i niebezpieczniejsze ze względu na spadający lód i schodzące lawiny. Takie same zjawiska jak na Denali obserwuje się na innych znanych szczytach na świecie, w tym na Mount Evereście.
Pod koniec naszej rozmowy Tucker opowiedział mi, jak wyższe temperatury wpływają na teren poniżej strefy wysokogórskiej.
– Lodowiec dolny, czyli ten poniżej obozu na wysokości 3400 metrów, gwałtownie się topi – uświadamiał mnie. – Jego powierzchnia co roku się obniża – na tyle, że obozy oznaczone przez nas wysokością w stopach, czyli 11 200, 9700, 7800 oraz baza, to znaczy obóz 7200[V]… Cóż, będziemy musieli poszukać nowych nazw, bo się kurczą. Tak szybko topnieją lodowce.
Później tego wieczoru poszedłem nad rzekę Talkeetna w pobliżu naszego schroniska. Denali dumnie rysowała się na horyzoncie, czarna sylwetka, na wpół oświetlona oranżem zachodzącego słońca. Ciążyły mi słowa Tuckera. Czułem się, jak gdybym dostał ostrzeżenie. Moja ekscytacja rychłym powrotem na górę teraz przeplatała się z niepokojem i delikatnym poczuciem, że muszę się na coś przygotować.
Nietypowe dla tej pory roku wysokie temperatury utrzymywały się w Talkeetnie, a zespół przygotowywał się do wylotu na Denali, by następnego dnia przystąpić do patrolu. Silnik naszego samolotu na płozach, obciążonego wspinaczami i setkami kilogramów sprzętu, wył cienko, gdy maszyna unosiła się z pasa startowego i gramoliła w powietrze. Skrzydła opadły na prawą stronę, celując prosto w wielkiego, białego giganta, zawłaszczającego horyzont na północy. Samolot z trudem kołysał się w stronę zwalistej bryły. Z powodu łagodnych turbulencji przenosiłem ciężar ciała w fotelu z boku na bok. Tymczasem moja dusza odnalazła równowagę. Znów wszystko na świecie było jak trzeba, i wszystko miało dla mnie większy sens – bo lecieliśmy w samo serce majaczącego na horyzoncie pasma Alaski.
Jadę w góry, kiedy chcę posłuchać Ziemi. Tak było, kiedy w 1996 roku dopiero co zacząłem się wspinać na Alasce. W Denali zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Przeprowadziłem się w jej pobliże, spędzając miesiące na wspinaczce, przewodnictwie, a potem ochotniczej służbie w NPS. Moja miłość do wspinaczki poprowadziła mnie z Denali na Aconcaguę w Argentynie, najwyższy szczyt półkuli zachodniej, na najwyższe wulkany Meksyku oraz na Broad Peak w Pakistanie. Wspinaczka stała się moim wyznaniem, ale moje serce zostało w paśmie Alaski, czyli na Denali. W 2003 roku wojna w Iraku odciągnęła mnie od gór. Zacząłem pracować jako reporter wolny strzelec, dokumentując los Irakijczyków pod brutalną okupacją amerykańską. Jeden wyjazd zmienił się w dziesięć, a w ciągu następnej dekady spędziłem w Iraku łącznie ponad rok. Zakochałem się w Irakijczykach i ich kulturze tak samo, jak kochałem góry. Setki artykułów i odczytów, trzy książki i tysiące wywiadów w radiu i telewizji później stałem się ekspertem w dziedzinie tej wojny oraz polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. Nawiązałem prawdziwe przyjaźnie z kilkoma z moich irakijskich tłumaczy. Potem, w 2010 roku, prowadziłem relację z miejsca wycieku ropy naftowej BP w Zatoce Meksykańskiej, co doprowadziło mnie do tematów z dziedziny środowiska naturalnego. Pisałem artykuły do angielskiego wydania Al-Dżaziry w katarskiej Ad-Dausze. W 2013 roku przeniosłem się do stanu Waszyngton, by odświeżyć mój zażyły związek z górami. Cały czas wiedziałem, że chcę dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się z naszą planetą. Pragnąłem lepiej zrozumieć meandry kryzysu klimatycznego.
Wiele wody upłynęło od mojej wyprowadzki z Alaski, ale teraz, trzynaście lat później, znów nie mogłem oderwać oczu od pokrytych lodowcem, kunsztownie ociosanych krawędzi i iglic strzegących południowej granicy pasma.
Czterdziestominutowy lot zakończył się łagodnym lądowaniem na zaśnieżonym lodowcowym pasie w bazie u stóp Denali. Czułem się, jak gdybym wracał do rodzinnej miejscowości, by porozmawiać z dawno niewidzianym przyjacielem. Jednak chociaż wracałem do miejsca bliskiego memu sercu, od razu dostrzegłem, że od 2003 roku zaszły tu diametralne zmiany. Położoną na zachód od bazy Mount Crosson, wysoką na 3765 metrów górę wyrastającą nad powierzchnią lodowca Kahiltna, na drodze, którą przemierzałem w 2003 roku, pokrywała znacznie cieńsza warstwa lodu i śniegu. Wtedy tylko najniższa ćwiartka drogi granią była częściowo odsłonięta. Teraz wiatr zaczął wwiewać niedawno obnażoną ziemię i kamienie na śnieg, na północ od grani malując na bieli czarną plamę. Lodu prawie nie było na trzech czwartych drogi.
W Talkeetnie każdy strażnik, z którym się zetknąłem, wspominał o tym, jak gorąco się zrobiło ostatnimi laty. Na górze z ust strażników i alpinistów płynął nieprzerwany strumień takich spostrzeżeń.
Mount Hunter, szczyt niższy od Denali (4442 metry nad poziomem morza), a jednak znacznie trudniejszy pod względem technicznym, wznosi się nad bazą wypadową na Denali. Jeden zespół chciał spróbować wejścia, ale wycofał się na widok wody spływającej w górnej części drogi, która powinna być zamarznięta na lód. Naprzeciwko Mount Hunter z bazy widać było Mount Frances (3190 metrów nad poziomem morza) o zauważalnie mniejszej ilości śniegu i lodu w porównaniu z moim poprzednim pobytem. Mik widział, że się w nią wpatruję, i skomentował:
– Tam też jest mniej śniegu i lodu niż zazwyczaj. Na dodatek w ostatnich latach w bazie pojawiły się komary.
Milczałem, przetwarzając to, co mówiły mi oczy i co usłyszałem od Mika. W tle słyszałem odgłosy rozmów i śmiechu alpinistów wypełniające gwarną bazę, sam zaś patrzyłem w górę na turkus wiszących lodowców pokrywających północno-zachodnie zbocza Mount Hunter. Biorąc pod uwagę ciągle rosnące tempo ocieplania się planety, ich stopnienie i odsłonięcie tej wielkiej, czystej ściany było tylko kwestią czasu.
Przyglądałem się innym pokrytym lodem szczytom wokół bazy wypadowej na Denali. Oznaki strat nosiły nawet niższe połacie górującej nad nami bryły Mount Foraker, giganta wysokiego na 5304 metry, drugiego najwyższego szczytu w paśmie Alaski, który wyrastał nagle po drugiej stronie lodowca Kahiltna. Trudno było mi pojąć, że nawet pasmo Alaski się topi, i to w dodatku tak szybko.
Od dekad wszyscy mamy przed oczami dowody dramatycznych zmian klimatycznych. Jednak większość ludzi z tak zwanych krajów rozwiniętych jest pozbawiona wystarczającej więzi z jakimkolwiek miejscem na ziemi, by je zauważyć. Ci z nas, którzy spędzają czas na łonie natury, czy to jako alpinista, czy ogrodnik, turysta, zielarz, wędkarz czy myśliwy, mają własny obraz tego, co Aldo Leopold nazywał „edukacją ekologiczną”. Jesteśmy doskonale świadomi zmian, które już zachodzą.
„Do ceny płaconej za edukację ekologiczną należy samotne życie w poranionym świecie – pisał Leopold. – Ekolog musi albo wyhodować grubą skórę i wmówić sobie, że konsekwencje nauki to nie jego sprawa, albo musi być lekarzem widzącym symptomy śmierci we wspólnocie uważającej, że wszystko z nią w porządku, i nie chce, by mówiono jej coś innego”[1].
Uświadamiając sobie, jakie rany zadało ukochanym przeze mnie górom i lodowcom zaburzanie klimatu, po paru latach zacząłem to odczuwać jak towarzyszenie bliskiemu przyjacielowi w śmiertelnej chorobie. Przytłoczyło mnie to, co sam zobaczyłem na Denali i czego dowiedziałem się od społeczności wspinaczy. W dodatku stale pojawiały się kolejne doniesienia naukowców dotyczące szybkiego topnienia lodowców na całym świecie. Pracując nad tą książką, miałem jeszcze przywyknąć do słuchania o skutkach gwałtownego zaburzania klimatu. Im silniejszą więź ma się ze swoim szczególnym miejscem na ziemi, tym trudniej jest je przyjąć do wiadomości.
Temperatury na całym świecie wzrastają, a wraz z nimi coraz straszniejsze stają się wizje przyszłości. Według zachowawczej prognozy Międzynarodowej Agencji Energetycznej (MAE) najgorszy scenariusz to wzrost temperatur o trzy i pół stopnia Celsjusza do 2035 roku[2], czyli o 412 procent w ciągu mniej niż dwóch dekad. Raport zlecony przez Bank Światowy ostrzegał, że jesteśmy „na dobrej drodze do świata cieplejszego o cztery stopnie Celsjusza, borykającego się z falami ekstremalnych upałów i podniesieniem się mórz do poziomu zagrażającego życiu”[3]. Według czołowych klimatologów realne jest zagrożenie, że do roku 2100 klimat ociepli się nawet o sześć stopni Celsjusza, co doprowadzi do „katastrofalnych zmian” i „niewyobrażalnych skutków” dla cywilizacji człowieka[4].
Dla lodowców i pól lodowych konsekwencje wzrostu temperatury o cztery do sześciu stopni będą bardzo bolesne. Przecież dotychczas planeta ogrzała się „tylko” o jeden stopień od wyjściowej temperatury z czasów przedprzemysłowych, a już dziś wszystko gwałtownie topnieje.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
[I] Zachodnie Żebro.
[II] Zachodnia Flanka.
[III] Low mountain / upper mountain to nomenklatura anglojęzyczna.
[IV] Ściana Wickershama.
[V] Wysokości te odpowiadają 3400 metrom, 2950 metrom, 2400 metrom i 2200 metrom – przyp. tłum.