Читать книгу Endymion - Dan Simmons - Страница 6
rozdział 1
ОглавлениеCzytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym wspólnym mesjaszem – nie powinieneś czytać dalej, bo jesteś niewiele lepszy od zwykłego podglądacza.
Jeśli sięgnąłeś po ten tekst wiedziony uwielbieniem dla spisanych przez starego poetę „Pieśni” i zżera Cię ciekawość dalszych losów ludzi, którzy przybyli z pielgrzymką na Hyperiona, czeka Cię zawód. Nie mam pojęcia, co spotkało większość z nich. Wszyscy oni żyli i zmarli niemal trzy stulecia przed moim przyjściem na świat.
Jeżeli moje słowa zainteresowały Cię, ponieważ pragniesz głębiej przeniknąć posłanie Tej, Która Naucza, powinieneś również liczyć się z rozczarowaniem. Tak, przyznaję – znacznie bardziej intrygowała mnie jako kobieta niż nauczycielka czy mesjasz.
Wreszcie, jeśli czytasz moje zapiski, by się przekonać, co ją ostatecznie spotkało – lub nawet, co spotkało mnie – wybrałeś niewłaściwy tekst. Chociaż nasze losy nie toczyły się szczególnie odmiennie od losów wszystkich ludzi w dziejach, to nie byłem świadkiem jej śmierci, a na ostatni akt własnego życia czekam dopiero w tej chwili.
Przede wszystkim jednak będę bardzo zdziwiony, jeżeli w ogóle ktokolwiek te notatki przeczyta. Z drugiej strony nie byłby to pierwszy raz, kiedy rozwój wypadków zdołał natchnąć mnie zdumieniem. W ciągu kilku ostatnich lat nieprawdopodobne sytuacje zaskakiwały mnie jedna po drugiej, a każde z tych wydarzeń było jeszcze wspanialsze i z pozoru bardziej nieuchronne od poprzedniego. Piszę właśnie po to, by się tymi wspomnieniami podzielić. Nie, nie wiem, czy akurat dzielenie się jest moją naczelną motywacją – mam przecież niemal niezbitą pewność, że moje zapiski nigdy nie zostaną odnalezione. Być może zamierzam utrwalić te wydarzenia na piśmie, by nadać im porządek i kształt we własnej głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, póki nie ujrzę tego, co mówię?” – powiedział pewien prozaik z czasów przed hidżrą. Celne spostrzeżenie. Ja również muszę wszystkie te wypadki zobaczyć, by się przekonać, co właściwie dla mnie znaczą. Muszę zdarzenia i uczucia przelać na papier, by móc uwierzyć, że naprawdę miały miejsce, a ja rzeczywiście byłem ich uczestnikiem.
Jeżeli więc czytasz te słowa z identycznego powodu, dla którego je notuję – jeśli chciałbyś wyłowić z chaosu wypadków ubiegłych lat jakikolwiek porządek; narzucić formę kolejnym przypadkom, jakie od kilku standardowych dekad władały naszym życiem – być może Twoje nastawienie istotnie jest właściwe.
Tylko od czego zacząć? Może od wyroku śmierci? Ale którego? Wydanego na mnie czy na nią? Jeśli miałbym się zająć swoim, to którym konkretnie? Parę ich było. Niewykluczone, że najbardziej stosowny będzie tu ostatni. Tak, zacznę zatem od końca.
Spisuję te słowa, tkwiąc, niczym kot Schrödingera, w pudełku obiegającym po wysokiej orbicie objętą kwarantanną planetę Armaghast. Pudełko nie jest tu najszczęśliwszym słowem – jego kadłub ma kształt gładkiego jaja o wymiarach sześć metrów na trzy i na resztę życia pozostanie całym moim światem. Wnętrze tego świata zajmuje spartańska cela, wyposażona w czarną skrzynkę urządzenia przetwarzającego odpady i odnawiającego powietrze, pryczę, syntezator żywności, wąski blat służący jednocześnie za biurko i stół jadalny, a także toaletę, umywalkę i prysznic. Trzy ostatnie sprzęty, z niezrozumiałych dla mnie powodów, zostały przesłonięte plastowłókninowym przepierzeniem. Przecież nikt mnie tutaj nie odwiedzi. W takich warunkach zapewnianie prywatności zakrawa na marny dowcip.
Mam tabliczkę i rysik. Każdą ukończoną stronę utrwalam na wytwarzanym przez przetwornik odpadów mikropergaminie. Z dnia na dzień w moim więzieniu w widoczny sposób zmienia się tylko jedno – z wolna rosnący stosik cieniutkich kartek.
Nie jest natomiast widoczna fiolka z trującym gazem. Czeka gdzieś wbudowana w statyczno-dynamiczny kadłub pudełka, połączona z systemem wentylacyjnym w taki sposób, by wszelkie próby majsterkowania przy niej doprowadziły do uwolnienia cyjanku. Identycznie skończyłoby się naruszenie samej powłoki. Wykrywacz promieniowania, mechanizm zegarowy i próbkę substancji radioaktywnej również wmontowano bezpośrednio w tworzącą kadłub warstwę zestalonej energii. Nie mam pojęcia, kiedy mechanizm zegarowy uruchomi wykrywacz – moment zostanie wybrany losowo. Nie mam pojęcia, kiedy ten sam mechanizm otworzy ołowianą przegrodę osłaniającą okruch radioaktywnego izotopu. Nie mam pojęcia, kiedy ta substancja wyemituje pierwszą cząstkę.
Z pewnością zauważę za to chwilę uruchomienia detektora i emisji cząstki. Zanim gaz mnie uśmierci, przez sekundę lub dwie powinienem czuć aromat gorzkich migdałów.
Mam wielką nadzieję, że potrwa to tylko sekundę lub dwie.
Teoretycznie, z punktu widzenia enigmatycznych reguł starożytnej fizyki kwantowej, nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Tkwię w zawieszeniu nakładających się fal prawdopodobieństwa, w stanie zarezerwowanym w przeszłości dla kota – bohatera myślowego eksperymentu niejakiego Schrödingera. Ponieważ powłoka pudełka jest w istocie ustabilizowaną energią, gotową eksplodować przy najdelikatniejszej próbie jej naruszenia, nikt nie zajrzy do środka, by się przekonać, czy jeszcze żyję. Teoretycznie również nikt nie będzie za moją śmierć odpowiedzialny, gdyż to jedynie niezmienne prawa teorii kwantów co mikrosekundę odraczają egzekucję i w każdej mikrosekundzie mogą wyrok wykonać. Nie ma zewnętrznych obserwatorów.
Ale ja przecież też jestem obserwatorem. I to ja czekam na ten jeden szczególny kolaps fali probabilistycznej. Czekam z niemałym zresztą zainteresowaniem. W okamgnieniu, w chwili gdy doleci mnie syk gazu, a trucizna nie zdąży jeszcze wypełnić moich płuc, serca i mózgu, dowiem się, w jakim kierunku postanowił potoczyć się wszechświat.
Dowiem się i zaspokoję egoistyczną ciekawość. Aczkolwiek, jeśli się głębiej nad sprawą zastanowić, jest to chyba jedyny aspekt decyzji wszechświata, który interesuje większość z nas.
Tymczasem jednak jem, śpię, oddycham, trawię i wydalam – słowem, odprawiam cały ten codzienny rytuał czynności, o których natychmiast zapominam. Swoją drogą zakrawa to na ironię, ponieważ jeżeli w tej chwili żyję – nie wiem, czy jest to stosowny czasownik – to wyłącznie po to, by pamiętać. I żeby zapisać wszystko, co zdołam sobie przypomnieć.
Niemal na pewno czytasz te słowa ze złym nastawieniem, lecz przecież w wielu dziedzinach życia motywy działań wcale nie są najbardziej istotne. Ostatecznie pozostają tylko uczynki. Niezmienne fakty. W końcu liczyć się będzie tylko to, że ja swoje wspomnienia spisałem, a ty właśnie je czytasz.
Od czego więc zacząć? Od niej? Przecież to ona Cię interesuje i ona też jest osobą, którą chcę utrwalić w pamięci bardziej niż kogokolwiek i cokolwiek innego. Prawdopodobnie lepiej jednak będzie, jeżeli rozpocznę od wypadków, które przywiodły mnie do niej i – gdy przemierzyłem większą część naszej galaktyki i kilka miejsc poza jej rubieżą – ostatecznie doprowadziły mnie tutaj.
Tak. Myślę, że powinienem zacząć od początku – od mojego pierwszego wyroku śmierci.