Читать книгу Endymion - Dan Simmons - Страница 7

rozdział 2

Оглавление

Nazywam się Raul Endymion. W tym wypadku Raul rymuje się z imieniem Paul. Urodziłem się na planecie Hyperion, w roku 693 wedle tamtejszej rachuby, czyli w roku 3099 kalendarza sprzed hidżry, albo też – jak w epoce Paxu nauczyła się obliczać czas większość ludzi – 247 lat po Upadku.

W czasach naszych wspólnych wędrówek z Tą, Która Naucza powiadano, że byłem w przeszłości pasterzem. To prawda. Poniekąd. Moi rodzice byli wędrownymi pasterzami przemierzającymi mokradła i łąki zagubione w najdalszych rejonach kontynentu Aquila. Tam właśnie się wychowałem i jako dziecko istotnie pomagałem niekiedy doglądać owiec. Wciąż pamiętam owe spokojne noce spędzane pod rozgwieżdżonym niebem Hyperiona, zachowałem z nich bardzo przyjemne wspomnienia. Mając szesnaście lat (miejscowego kalendarza), uciekłem z domu i wstąpiłem na ochotnika do kontrolowanej przez Pax Straży Planetarnej. Trzy następne lata wryły mi się w pamięć jako pasmo nudnej rutyny, z jednym nieprzyjemnym wyjątkiem czterech miesięcy, kiedy na Ursusie wybuchło powstanie i wysłano nas na Pazur do walki z tubylcami.

Po zwolnieniu ze Straży zatrudniłem się jako bramkarz i krupier przy stoliku gry w oczko w jednym z najbardziej szemranych kasyn na Dziewięciu Ogonach. Następnie na dwie pory deszczowe zostałem kapitanem barki pływającej w górnym biegu Kansu, a wreszcie uczyłem się na Dziobie na ogrodnika, pod kierunkiem prawdziwego artysty w dziedzinie architektury krajobrazu, Avrola Hume’a. Niemniej, gdy kronikarze spisujący dzieje życia Tej, Która Naucza zostali zmuszeni określić profesję jej najbliższego ucznia, okazało się, że to właśnie zawód pasterza najbardziej przypadł im do gustu. Owszem, słowo „pasterz” wywołuje miłe, biblijne skojarzenia.

„Pasterz”. Niech będzie, zupełnie mi to nie przeszkadza. W tej opowieści ujrzycie jednak pasterza, którego trzódka składała się z jednej tylko, nieskończenie ważnej owcy. W dodatku była to owca, którą częściej gubiłem, niż odnajdowałem.

W pewnym momencie moje życie odmieniło się na zawsze i wtedy też historia ma swój prawdziwy początek. Miałem dwadzieścia siedem lat, jak na mieszkańca Hyperiona byłem wysoki, a spośród tłumu wyróżniały mnie co najwyżej zgrubienia na spracowanych dłoniach i upodobanie do ekscentrycznych pomysłów. Zarabiałem wówczas jako przewodnik oprowadzający myśliwych po mokradłach rozciągających się nad zatoką Toschahi, sto kilometrów na północ od Port Romance. W tamtym okresie wiedziałem już co nieco o seksie i znacznie więcej o broni. Zdążyłem również osobiście przekonać się o przemożnym wpływie, jaki na ludzkie sprawy ma chciwość, nauczyłem się walczyć o swoje za pomocą pięści i skromnej dawki rozumu, interesowałem się wieloma rozmaitymi rzeczami i czerpałem niekłamaną satysfakcję ze świadomości, że aż po grób nie spotkają mnie żadne większe niespodzianki.

Byłem idiotą.

Tamtej jesieni dwudziestego ósmego roku mojego życia najtrafniej byłoby opisać mnie za pomocą zaprzeczeń. Nigdy nie opuściłem Hyperiona i nigdy nie przyszło mi to do głowy. Katedry Kościoła, naturalnie, nie były mi obce – cywilizacyjny wpływ Paxu docierał nawet do odległych rejonów, w jakie moja rodzina umknęła sto lat wcześniej po splądrowaniu Endymiona – nie przyjąłem jednak nauk katechizmu ani krzyża. Z kobietami sypiałem, lecz nigdy żadnej nie pokochałem. Nie licząc lekcji udzielanych mi przez babcię, byłem samoukiem i całą wiedzę czerpałem z książek. A pochłaniałem je jedna za drugą. W wieku dwudziestu siedmiu lat sądziłem, że wiem już wszystko.

A nie wiedziałem niczego.

Tak więc to wtedy, wczesną jesienią dwudziestego ósmego roku życia, zadowolony ze stanu swej ignorancji, niezmiennie przeświadczony, że nie spotkają mnie żadne poważniejsze zmiany, dopuściłem się uczynku, którym zasłużyłem na wyrok śmierci. Właśnie wtedy narodziłem się naprawdę.

Okalające zatokę Toschahi mokradła są okolicą niebezpieczną, o bardzo niezdrowym klimacie. Od dawna, jeszcze od czasów sprzed Upadku nie zmieniało się na tych bagnach zupełnie nic, lecz rok do roku zjeżdżają się tam setki zamożnych myśliwych – w tym liczni spoza planety – skuszonych perspektywą polowania na kaczki.

Większość protokrzyżówek wymarła siedemset lat wcześniej, wkrótce po odtworzeniu gatunku i uwolnieniu ich ze statku kolonizacyjnego. Albo nie zdołały się przystosować do panujących warunków pogodowych, albo zostały przetrzebione przez miejscowych drapieżców. Garść tych ptaków przetrwała jednak na podmokłych terenach w północnej i środkowej części Aquili. To właśnie dla kaczek przybywali tam myśliwi. A ja zostałem ich przewodnikiem.

Pracowaliśmy we czwórkę. Za siedzibę obraliśmy sobie opuszczoną plantację plastowłókników, która rozsiadła się na wąskim skrawku kamienistego terenu otoczonym z jednej strony przez bagna, a z drugiej przez dopływ Kansu. Pozostali trzej przewodnicy zajmowali się przede wszystkim organizacją wypadów wędkarskich i łowów na grubego zwierza. W związku z tym w sezonie polowań na kaczki plantację i niemal całe mokradła miałem wyłącznie dla siebie. Półtropikalne bagno było porośnięte głównie gąszczami chalmy i lasami jazodrzewów. Na wyżej położonych, chłodniejszych i bardziej skalistych fragmentach terenu strzelały pod niebo olbrzymie prometeusze. Z początkiem jesieni, gdy nadchodziły zimniejsze dni i okolicę skuwały pierwsze przymrozki, zatrzymywały się tam krzyżówki migrujące z południowych wysp ku jeziorom zagubionym na dalekim Płaskowyżu Pinion.

Swoich „myśliwych” zbudziłem półtorej godziny przed świtem. Przyrządziłem śniadanie – tosty z szynką i kawę – które cała czwórka biznesmenów z wyraźną nadwagą pożarła do wtóru głuchych pomruków i przekleństw. O konieczności przejrzenia i wyczyszczenia broni musiałem im przypomnieć osobiście. Trzech przyjechało ze strzelbami, lecz czwarty był na tyle głupi, że zabrał ze sobą wiekowy karabin energetyczny. Zostawiłem zrzędzących klientów przy posiłku i wyszedłem za chatę do Izzy, suki retrievera, która towarzyszyła mi od szczenięcia. Wyczuła już, że wybieramy się na polowanie, i musiałem ją uspokoić głaskaniem łba i karku.

Kiedy opuściliśmy zarośnięte okolice plantacji, płynąc łodzią o płaskim dnie, niebo rozjaśniały już pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Ciemne jeszcze tunele splecionych nad naszymi głowami gałęzi i pnie drzew połyskiwały skrzącymi się nitkami babiego lata. Myśliwi – M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i M. Poneascu – rozsiedli się z przodu na ławeczkach, a ja, stojąc na rufie, napędzałem łódkę pchnięciami tyczki. Izzy czuwała przy mojej nodze odgrodzona od naszych pasażerów stertą pływosłon. Na wygiętych denkach dysków wciąż było znać szorstką plastowłókninową powłokę.

Rolman i Herrig ubrali się w drogie poncha z maskującej tkaniny, której polimery uaktywnili jednak dopiero, gdy zapuściliśmy się już głęboko na bagna. Kiedy zbliżyliśmy się do słodkowodnych mokradeł, gdzie spodziewałem się zastać krzyżówki, poprosiłem, by mówili ciszej. Obrzucili mnie pełnymi oburzenia spojrzeniami, lecz rzeczywiście nieco przycichli, po czym umilkli na dobre.

Gdy zatrzymałem łódź na skraju upatrzonego łowiska, dzień był już tak jasny, że dałoby się czytać. Zrzuciłem na wodę pływosłony, wciągnąłem połatany, nieprzemakalny kombinezon i zsunąłem się z pokładu, zanurzając się po pierś.

Izzy natychmiast wysunęła łeb nad burtę i łypnęła na mnie rozognionymi ślepiami. Gestem przykazałem jej zostać w łodzi. Zadygotała na całym ciele, lecz usłuchała i usiadła.

– Poproszę o pańską broń – zwróciłem się do pierwszego z podopiecznych, M. Poneascu.

Tej klasy myśliwi, ludzie wypuszczający się na łowy raz do roku, mają zwykle spore problemy z przesiadaniem się do niewielkich pływosłon. Obawiałem się, że stracą równowagę i utopią strzelby. Przed wyruszeniem prosiłem, by nie ładowali broni i dokładnie sprawdzili bezpieczniki, ale kiedy Poneascu wręczył mi swoją, wskaźnik świecił czerwienią, co oznaczało, że broń jest w pełni gotowa do strzału. Usunąłem ładunek, przerzuciłem bezpiecznik, wsunąłem strzelbę do wodoszczelnego pokrowca na ramieniu i przytrzymałem rozchybotaną pływosłonę, pozwalając opasłemu mężczyźnie zająć w niej miejsce.

– Zaraz wracam – rzuciłem półgłosem pozostałym trzem i brodząc wśród pierzastych liści chalmy, ruszyłem naprzód, holując pływosłonę za sobą.

Naturalnie mogłem pozwolić, by myśliwi dotarli na wybrane przez siebie pozycje samodzielnie, ale na tych mokradłach pełno było błotnych dołów, które w jednej chwili wessałyby człowieka wraz z tyczką. Dodatkowo okolica była zamieszkana przez wampirze kleszcze – stworzenia rozmiarów dziecięcych balonów – które uwielbiały spadać z gałęzi na przechodzące pod nimi ofiary. Ponadto konary drzew były obwieszone wijącymi się niczym wstążki wężami, gadami, których niewprawne oko nie miało prawa odróżnić od chalmowych pnączy, a w wodzie roiło się od drapieżnych łuskostów, zdolnych bez trudu odgryźć ludzki palec.

Na nieobytych z bagnami gości czekały również inne niespodzianki. W dodatku z doświadczenia wiedziałem, że większość niedzielnych myśliwych ustawia pływosłony w takich miejscach, że na widok pierwszego nadlatującego stada krzyżówek zaczynają walić po sobie nawzajem. A moim zadaniem było temu zapobiec.

Pozostawiłem Poneascu pod osłoną splątanych zarośli, w miejscu z doskonałym widokiem na największe rozlewisko, po czym pokazałem mu, gdzie rozmieszczę pływosłony jego kolegów. Przykazałem też, by obserwował nas przez szparę w płóciennej osłonie, i zabroniłem strzelać, póki wszyscy nie znajdą się na pozycjach. Dopiero wtedy wróciłem do czekającej trójki. Rushomina ulokowałem jakieś dwadzieścia metrów dalej na prawo, bliżej zatoczki odkryłem świetne miejsce dla Rolmana i wreszcie poszedłem po M. Herriga – idiotę z bronią energetyczną.

Do wschodu słońca zostało najwyżej dziesięć minut.

– Wreszcie sobie o mnie, kurwa, przypomniałeś, co? – syknął grubas, gdy, brodząc w wodzie, podszedłem do łodzi. Do pływosłony przesiadł się samodzielnie, o czym dobitnie świadczyły kompletnie przemoczone maskujące spodnie. Bąble metanu między łodzią a wylotem zatoczki wskazywały na obecność sporej błotnej pułapki, którą musiałem okrążać przy każdym kursie. – Nie po to ci, cholera, płacimy, żebyś trwonił nasz czas – warknął, nie wypuszczając z ust grubego cygara.

Skinąłem głową, po czym wyciągnąłem rękę, wyrwałem mu cygaro spomiędzy zębów i odrzuciłem je jak najdalej od bulgocącego metanem błocka. Szczęśliwym trafem gaz nie eksplodował.

– Kaczki świetnie wyczuwają dym – stwierdziłem, ignorując jego szeroko rozdziawione usta i poczerwieniałą twarz.

Założyłem uprząż i wyprowadziłem pływosłonę z pasażerem na otwartą wodę. Brnąc naprzód, rozcinałem piersią warstwę czerwono-pomarańczowej rzęsy i glonów, która zdążyła już zejść się na powrót po mojej poprzedniej wędrówce.

M. Herrig popieścił czule swój drogi, zupełnie bezużyteczny karabin i obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem.

– Chłopcze, lepiej uważaj, co mówisz, bo inaczej będziemy ze sobą gadać, cholera – mruknął.

Poncho i myśliwską bluzę maskującą miał rozpięte i zauważyłem połyskujący na jego szyi złoty podwójny krzyż Paxu oraz, nieco niżej, czerwieniejący na piersi krzyżokształt. M. Herrig był odrodzonym chrześcijaninem.

Bez słowa doprowadziłem pływosłonę na stanowisko po lewej stronie zatoczki. Teraz moi czterej eksperci mogli strzelać w kierunku stawu bez obaw o bezpieczeństwo kolegów.

– Proszę okryć się płachtą i obserwować przez szparę – rzuciłem, odpinając linę od swojej uprzęży. Przywiązałem ją do korzenia chalmy.

M. Herrig wydał z siebie nieokreślony pomruk, ale maskująca osłona pozostała na rozpiętych nad pływosłoną drążkach.

– Ze strzelaniem proszę się wstrzymać, dopóki nie rozmieszczę wabików – dodałem i wskazałem mu palcem pozycje reszty. – I pod żadnym pozorem nie wolno panu mierzyć w kierunku zatoczki. Podprowadzę tam łódź.

M. Herrig nie zareagował.

Wzruszyłem ramionami i wycofałem się. Izzy czekała w łódce posłusznie, ale naprężone mięśnie i błyszczące oczy zdradzały, że w duchu szaleje z radości jak szczenię. Nie wchodząc na pokład, pogłaskałem ją po karku.

– Już naprawdę niedługo, mała – szepnąłem.

Gdy ruszyłem, holując łódź ku zatoce, zwolniona z obowiązku siedzenia w miejscu Izzy potruchtała na dziób.

Skrzące się nitki babiego lata zniknęły. Światełka licznie spadających meteorów wyblakły. Przedświt na dobre przeszedł w mleczną poświatę dnia. Symfonia owadzich odgłosów i skrzeku zamieszkujących podmokłe wysepki płazów ustąpiła porannym piosenkom ptaków, akcentowanych chwilami szmerem nadymającego gardziel łuskosta. Wschodnie niebo oblekało się już intensywnie lazurowym odcieniem.

Wciągnąłem łódkę pod zwieszające się nisko liście, gestem przykazałem Izzy zostać na dziobie i wyłowiłem spod ławek cztery wabiki. Bezpośrednio przy brzegu wodę pokrywała cieniutka warstewka lodu, lecz środek jeziorka był czysty. Ruszyłem w tamtą stronę, rozstawiając po drodze i włączając wabiki. W żadnym punkcie nie zanurzyłem się głębiej niż po pierś.

Ledwie zdążyłem wrócić do ukrytej w zaroślach łodzi i ułożyć się obok Izzy, nadleciały kaczki. Izzy usłyszała je pierwsza. Zesztywniała na całym ciele i zadarła nos, jakby wyczuła niesiony wiatrem ptasi zapach. Moment później doleciał mnie szept skrzydeł. Wychyliłem się, rozgarnąłem ostrożnie wątłe listowie i spojrzałem.

Czekające na środku stawu wabiki pływały dokoła i czyściły piórka. W chwili gdy prawdziwe krzyżówki wychynęły ponad linię drzew na południu, jeden z wabików odchylił szyję do tyłu i zakwakał. Trzy kaczki oddzieliły się od stada, wyhamowały lot uderzeniami szeroko rozłożonych skrzydeł i szybując w kluczu niczym po niewidzialnych szynach, skręciły w kierunku jeziora.

Jak zwykle w takich momentach poczułem dreszcz emocji: ścisnęło mnie w gardle, serce zaczęło walić jak młotem, potem na moment zamarło i odczuwalnie zakłuło. W podobnych odludnych okolicach, obserwując przyrodę, spędziłem większą część życia, lecz gdy staję twarzą w twarz z tak powalającym pięknem, wzruszenie za każdym razem trąca we mnie jakąś ukrytą strunę i zapiera dech w piersiach. Nie potrafię tego uczucia oddać słowami. Stojąca obok mnie, znieruchomiała Izzy sprawiała wrażenie hebanowej rzeźby.

Rozległ się huk. Trzy strzelby zagrały jednocześnie i strzelały tak szybko, jak szybko myśliwi byli w stanie przeładowywać. Mgłę ponad mokradłami przeszył jaskrawofioletowy, wąski promień energii uwolnionej z lufy karabinu.

Pierwszy ptak musiał oberwać równocześnie dwoma lub trzema pociskami – jego ciało eksplodowało piórami i wnętrznościami. Drugi złożył bezwładnie skrzydła i runął jak kamień, do cna wyzuty z niedawnego piękna i gracji. Trzecia krzyżówka odbiła w dół i w prawo, wyrównała lot tuż nad lustrem wody i gwałtownie trzepocząc skrzydłami, spróbowała ponownie nabrać wysokości. Snop fioletowego światła ruszył w jej stronę, rozcinając przybrzeżne liście i gałęzie niczym bezgłośnie pracująca kosa.

Strzelby ryknęły ponownie, lecz ptak jakby wyczuł zamiary myśliwych. Raz jeszcze obniżył lot, skręcił ostro w prawo i pomknął w kierunku zatoczki.

Prosto na mnie i Izzy.

Krzyżówka sunęła nie wyżej niż dwa metry nad wodą. Skrzydła łopotały zawzięcie, całe ciało ptaka było nastawione na ucieczkę. Zdałem sobie sprawę, że kaczka przefrunie pod sklepieniem drzew, wprost przez ujście zatoczki. Mimo że umykający ptak kluczył w nietypowy sposób i przeleciał przed kilkoma stanowiskami myśliwych, strzelby i karabin wciąż pluły ogniem.

Odepchnąłem się prawą nogą i wyprowadziłem łódź spod warstwy gałęzi.

– Nie strzelać! – ryknąłem władczym tonem, który opanowałem w trakcie przelotnej kariery sierżanta Straży Planetarnej.

Dwóch moich podopiecznych istotnie przestało strzelać. Wciąż jednak słychać było wystrzały jednej strzelby i raz po raz migotały promienie energetycznego karabinu. Kaczka przeleciała prosto jak strzała metr od łódki z naszej lewej strony. Izzy zadrżała i odniosłem wrażenie, że ze zdumienia opadła jej szczęka. Ptak był tak blisko. Osamotniona strzelba już się nie odezwała, ale fioletowa smuga wciąż sunęła ku nam wśród podnoszącej się mgły. Krzyknąłem i pociągnąłem Izzy w dół, między ławki.

Za naszymi plecami kaczka wypadła z tunelu chalmowych gałęzi i trzepocząc skrzydłami, pomknęła pod niebo. Znienacka w powietrzu poniósł się zapach ozonu i idealnie prosty płomień rozciął łódkę na wysokości rufy. Padłem płasko na dno, szarpnąłem Izzy za obrożę i przyciągnąłem do siebie.

Snop fioletowego światła minął moją dłoń dosłownie o milimetr. W rozemocjowanych ślepiach retrievera zamajaczyło lekkie zdziwienie. Izzy spróbowała wtulić łeb w moją pierś, jak dawniej, gdy była szczenięciem i starała się mnie udobruchać. W tej samej chwili jej głowa wraz z częścią szyi ponad obrożą spadła z karku i cicho plusnęła do wody. Wciąż kurczowo ściskałem w palcach obrożę, nadal czułem ciężar psiego ciała. Przednie łapy cały czas drapały mój tors. Mgnienie później z otwartych w gładko rozciętym karku tętnic buchnął gejzer krwi i odtoczyłem się na bok, spychając z siebie spazmatycznie podrygujące bezgłowe truchło. Ciepła krew zostawiła mi w ustach metaliczny posmak miedzi.

Zajaśniał jeszcze jeden snop energii. Odciął gruby konar z rosnącej metr od łodzi chalmy i zniknął, jakby go nigdy nie było.

Usiadłem i spojrzałem ponad taflą jeziorka na M. Herriga. Grubas zapalał właśnie kolejne cygaro. Karabin ułożył sobie na kolanach. Chmurka tytoniowego dymu zmieszała się ze smugami mgły wciąż unoszącej się nad mokradłami.

Ześliznąłem się za burtę i znów zanurzyłem po pas w wodzie. Brodząc w krążących na powierzchni smugach krwi Izzy, ruszyłem w stronę myśliwego.

Podniósł karabin i przytulił go oburącz do piersi.

– No co? Pójdziesz po te moje kaczki czy mają tam pływać, aż się pop... – zaczął z cygarem między zębami, lecz gdy tylko znalazłem się na wyciągnięcie ręki od niego, chwyciłem lewą dłonią połę maskującego poncho i przyciągnąłem go do siebie.

Grubas spróbował jeszcze unieść broń, lecz złapałem ją prawą ręką i cisnąłem precz w bagno. M. Herrig wykrzyknął coś, czego nie pamiętam. Cygaro zawirowało w powietrzu i upadło na dno pływosłony. Ściągnąłem go ze stołka do wody. Kiedy się wynurzył, prychając i plując glonami, uderzyłem go prosto w szczękę. Bardzo mocno. Wyraźnie poczułem, jak pęka mi skóra na knykciach. Kilka zębów ustąpiło i myśliwy runął w tył. Z głuchym stuknięciem uderzył głową o cienką burtę pływosłony i na powrót zniknął pod powierzchnią.

Odczekałem moment, by jego tłusta gęba ponownie wychynęła spod wody niczym brzuch śniętej ryby, a kiedy się pojawiła, chwyciłem go znów i wepchnąłem głębiej. Trzymałem go, obserwując bulgoczące dokoła bąbelki powietrza, patrzyłem na wymachujące ramiona i pulchne dłonie bezradnie smagające moje przeguby. Doleciały mnie okrzyki pozostałej trójki myśliwych. Zignorowałem je.

Gdy ręce M. Herriga opadły bezwładnie, a strumień bąbelków osłabł, zwolniłem uścisk i cofnąłem się o krok. Przez chwilę byłem pewien, że już się nie wynurzy, lecz nagle powierzchnia eksplodowała i grubas wrócił. Zawisł, trzymając się krawędzi pływosłony. Zwymiotował zmieszaną z wodorostami wodą. Odwróciłem się do niego plecami i poszedłem przez wodę do reszty.

– Koniec na dzisiaj – rzuciłem. – Oddajcie broń. Wracamy.

Jak jeden mąż otworzyli usta w niemym proteście, jak jeden mąż spojrzeli w moje oczy i zbryzganą krwią twarz, jak jeden mąż zwrócili mi strzelby.

– Pójdź po kolegę – zwróciłem się do ostatniego, Poneascu, po czym zaniosłem strzelby do łodzi.

Rozładowałem je, zamknąłem w wodoszczelnym schowku na dziobie, a pudełka z amunicją przeniosłem na rufę. Kiedy wziąłem w ramiona bezgłowe zwłoki Izzy, zaczynały już sztywnieć. Wrzuciłem je do wody. Cały pokład był zalany jej krwią. Wróciłem na rufę, ukryłem naboje i stanąłem oparty na tyczce.

Wreszcie, po chwili, zobaczyłem trójkę swoich myśliwych. Nieporadnie wiosłując, holowali za sobą pływosłonę M. Herriga. Blady jak ściana tłuścioch wisiał brzuchem na burcie. Wdrapali się do łódki i sięgnęli po pływosłony.

– Zostawcie je tutaj – poleciłem – i uwiążcie tylko do tego korzenia chalmy. Potem po nie przypłynę.

Posłuchali i wtaszczyli na pokład przypominającego opasłą rybę kolegę. Ciszę mokradeł mąciły jedynie nawoływania budzących się ptaków i owadów, oraz odgłosy wydawane przez wciąż wymiotującego M. Herriga. Gdy wszyscy myśliwi znaleźli się już w łódce, naparłem na tyczkę i słuchając ich szeptanej rozmowy, skierowałem nas z powrotem ku plantacji. Wschodzące słońce wypalało ostatnie strzępki unoszącej się nad ciemną wodą porannej mgły.

I na tym sprawa powinna się była zakończyć. Ale oczywiście nie skończyła się wcale.

Szykowałem właśnie obiad w prymitywnej kuchni, gdy M. Herrig wyszedł z sypialnego baraku, trzymając w rękach krótką wojskową kartaczownicę. Posiadanie tego typu broni było na Hyperionie nielegalne; Paxowi zależało na tym, by mogli się nią posługiwać wyłącznie żołnierze Straży Planetarnej. W otwartych drzwiach baraku za jego plecami zamajaczyły pobladłe twarze pozostałych trzech myśliwych. Po chwili otoczony oparami whiskey M. Herrig wtoczył się chwiejnie do kuchni.

Grubas nie oparł się pokusie i postanowił przed pozbawieniem mnie życia wygłosić krótką, teatralną przemowę.

– Ty cholerny pogański skurwysynu... – zabrzmiały jej pierwszej słowa, lecz uznałem, że nie wolno mi czekać do końca.

Głową naprzód rzuciłem się na podłogę. Jednocześnie myśliwy wypalił z biodra.

Sześć tysięcy stalowych strzałek przeorało piecyk, rondel pełen gotującej się potrawki, zlew, okno nad zlewem, kredens i stojące na nim talerze. Deszcz kawałków jedzenia, plastiku, porcelany i szkła poleciał na moje nogi. Wczołgałem się pod stół i złapałem za kostki M. Herriga, który pochylał się właśnie nad blatem, by poczęstować mnie drugą porcją strzałek. Szarpnąłem. Upadł z łoskotem na plecy, wzbijając z desek tuman nagromadzonego przez dziesięć lat kurzu. Wpełzłem na tłuściocha po jego nogach, po drodze zdzieliłem go kolanem w krocze i chwyciłem za nadgarstek, zamierzając wyrwać mu broń. Okazało się jednak, że grubas ściska kolbę naprawdę mocno. Jego palec wciąż spoczywał na spuście. Kolejny ładunek trafił z cichym szmerem do komory. M. Herrig skierował lufę w moją stronę. Poczułem na twarzy cuchnący whiskey i cygarami oddech, na usta mojego przeciwnika wypłynął zwycięski uśmieszek. Jednym płynnym ruchem uderzyłem go przedramieniem w przegub, naparłem i wcisnąłem ciężką kartaczownicę głęboko pod mięsisty podbródek. Nasze spojrzenia spotkały się jeszcze na moment. Zaraz potem palec szamoczącego się M. Herriga ostatecznie pociągnął za spust.

Jednego z pozostałych myśliwych już wcześniej poinstruowałem, jak obsługiwać stojące w świetlicy radio, dzięki czemu śmigacz służby bezpieczeństwa Paxu osiadł na trawniku plantacji zaledwie po godzinie. Wiedziałem, że na całym kontynencie jest tylko około tuzina sprawnych śmigaczy, więc widok czarnej maszyny wywarł na mnie, oględnie mówiąc, mocno trzeźwiący efekt.

Skrępowali mi ręce, przymocowali do skroni kontroler korowy i zapędzili na tył pojazdu, do przedziału dla aresztowanych. Ociekając potem, siedziałem w parnym wnętrzu, podczas gdy paxowscy technicy medycyny sądowej zbierali pęsetami rozrzucone po poszatkowanej podłodze i oblepiające ściany drobinki czaszki i skrawki mózgu M. Herriga. Następnie, kiedy już przesłuchali moich klientów i wyciągnęli z nich tyle informacji na temat ofiary, ile byli w stanie, zobaczyłem przez perspeksowe okno, jak ładują do śmigu jego zapakowane do worka zwłoki. Wirniki zawyły, wentylatory podarowały mi łyk chłodniejszego powietrza – w samą porę, ponieważ wydawało mi się, że skonam lada moment – i pojazd poderwał się do lotu. Zatoczyliśmy krąg nad plantacją i skierowaliśmy się na południe, w stronę Port Romance.

Proces odbył się sześć dni później. Panowie Rolman, Rushomin i Poneascu zeznali, że w drodze nad jeziorko obraziłem M. Herriga słownie, po czym – już na miejscu – naruszyłem jego nietykalność cielesną. Dobitnie podkreślili, że mój pies zginął w trakcie szamotaniny, którą ja sprowokowałem. Nie omieszkali dodać, iż po powrocie na plantację wyciągnąłem z ukrycia nielegalną kartaczownicę i zagroziłem śmiercią im wszystkim. To wtedy M. Herrig podjął próbę odebrania mi broni, a ja strzeliłem do niego z najbliższej odległości, dosłownie rozwalając mu głowę.

M. Herrig zeznawał jako ostatni. Nadal blady i pod wpływem szoku wynikającego z trzydniowego procesu zmartwychwstania, odziany w porządny garnitur i płaszcz, drżącym głosem potwierdził zeznania kolegów i szczegółowo opisał moją brutalną napaść. Wyznaczony mi przez sąd obrońca zrezygnował z zadawania pytań. Jako że wszyscy czterej myśliwi byli nowo narodzonymi chrześcijanami i cieszyli się dobrą opinią Paxu, nie można ich było zmusić do składania zeznań pod wpływem serum prawdy tudzież innej chemicznej bądź elektronicznej formy weryfikacji. Kiedy z własnej inicjatywy zaproponowałem, by to mnie poddano działaniu serum lub wręcz przeprowadzono pełny skan, prokurator zgłosił sprzeciw, utrzymując, że tego typu tanie chwyty w niczym mi nie pomogą i są w związku z tym najzupełniej zbędne. Nominowany przez Pax sędzia skwapliwie się do jego opinii przychylił. Mój adwokat sprzeciwu nie zgłosił.

Ławy przysięgłych nie było. Rozstrzygnięcie sprawy zajęło sędziemu niecałe dwadzieścia minut. Zostałem uznany za winnego i skazany na śmierć przez rozstrzelanie neutralizatorem.

Podniosłem się z miejsca i poprosiłem o odroczenie egzekucji do momentu, gdy skontaktuję się z mieszkającymi na północy kontynentu ciotką i kuzynami, którzy z pewnością chcieliby mnie pożegnać. Prośbę oddalono. Wyrok miał zostać wykonany nazajutrz, o wschodzie słońca.

Endymion

Подняться наверх