Читать книгу Lekarz wojenny - David Nott - Страница 6

1 Fabryka bomb

Оглавление

Latem 2012 roku w Londynie odbywały się letnie igrzyska olimpijskie. Reprezentacja Wielkiej Brytanii zdobyła w nich rekordową liczbę medali i wszyscy upajali się osiągnięciami swych atletów oraz sukcesem całych zawodów. W takiej atmosferze trudno było sobie wyobrazić, że inny kraj, oddalony zaledwie o kilka godzin lotu samolotem, właśnie pogrążał się w brutalnym chaosie.

Pracowałem wtedy, jak zwykle dla National Health Service (publicznego systemu służby zdrowia w Anglii). Przez większość miesięcy w roku wykonuję swoje obowiązki w trzech londyńskich szpitalach – St Mary’s, gdzie jestem specjalistą chirurgii naczyniowej i urazowej; Royal Marsden, w którym wspomagam chirurgów onkologicznych różnych specjalizacji (między innymi ogólnej, urologicznej, szczękowo-twarzowej i ginekologicznej) w usuwaniu dużych guzów metodą resekcji en bloc , która wymaga rozległej rekonstrukcji naczyń krwionośnych; a także w placówce Chelsea and Westminster, gdzie zajmuję się chirurgią ogólną i laparoskopową. Oprócz tego, od początku lat dziewięćdziesiątych, niemal każdego roku wyjeżdżam na kilka tygodni w miejsca, w których toczą się konflikty zbrojne, by pracować tam jako chirurg urazowy. Zawsze na bieżąco śledzę wiadomości telewizyjne, zwracając szczególną uwagę na zarzewia konfliktów, bo wiem, że prędzej czy później zgłosi się do mnie jakaś agencja pomocowa z prośbą o wsparcie.

Kiedy to następuje, moje serce automatycznie zaczyna bić szybciej i czuję nieodpartą potrzebę wyeliminowania wszelkich przeszkód, które mogłyby mnie powstrzymać od wyjazdu. Moja odpowiedź zawsze brzmi jednakowo: „Oddzwonię za kilka godzin”. Czasem otrzymuję te telefony, gdy operuję lub asystuję przy zabiegu, a czasem podczas dyżurów w poradni. Gdziekolwiek jestem i cokolwiek wtedy robię, zaczynam natychmiast odczuwać intensywne, wręcz niepohamowane pragnienie, by pojechać. Ale nie zawsze mogę się zgodzić. Zdarza się, że takich próśb od różnych agencji jest kilka na miesiąc. Aby je wszystkie spełnić, musiałbym zostać pełnoetatowym wolontariuszem, a muszę też przecież jakoś zarabiać na życie. Na misjach za miesiąc pracy otrzymuję jakieś 300 funtów, z czego większość wydaję na miejscu na codzienne potrzeby.

Zanim się zgodzę, zawsze dzwonię do mojego przełożonego w szpitalu Chelsea and Westminster, gdzie jestem zatrudniony, by go poinformować, że zostałem poproszony o pomoc w strefie dotkniętej kryzysem humanitarnym, i zapytać, czy udzieli mi bezpłatnego urlopu na czas wyjazdu. Zwykle go dostaję, pod warunkiem, że zorganizuję sobie na ten czas zastępstwa w poradniach, przy zaplanowanych operacjach i na dyżurach. Nigdy mi jeszcze nie odmówiono. Wszelkie wątpliwości NHS rozwiewa zapewne obietnica, że moje zobowiązania zostaną wykonane, podczas gdy ja sam biorę bezpłatny urlop.

Kiedy latem 2012 roku dyrektor organizacji Médecins Sans Frontières (MSF) z Paryża zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mógłbym podjąć pracę w ich szpitalu w Syrii, nie musiałem nikogo pytać dwa razy. Szybko dopełniłem wszystkich formalności, spakowałem się i wsiadłem do samolotu lecącego do Turcji.

Jak większość ludzi wiedziałem, że Syria to kraj na Bliskim Wschodzie, któremu do tej pory udawało się unikać zaangażowania w konflikty toczące się od dłuższego czasu w państwach ościennych. Trzy z graniczących państw to Irak, Liban i Izrael, których na pewno nie można nazwać oazami spokoju. Przez większość mojego życia Syria była zamkniętym i trochę tajemniczym miejscem, ale panował w niej pokój, a jej mieszkańcy słynęli z serdeczności i gościnności. Potwierdzały to relacje żądnych przygód zachodnich turystów, którzy czasem wybierali się tam na wakacje.

Wiele krajów, w których odbywałem misje humanitarne, pogrążyło się w chaosie po obaleniu w nich władzy autorytarnej. Jest to pewien schemat, który wielokrotnie się powtarza. Natura nie cierpi pustki, za to wojenni podżegacze wprost ją uwielbiają. W Syrii za dyktaturę odpowiadał klan al-Asadów, którzy rządzili państwem od lat siedemdziesiątych, kiedy przejęli władzę w bezkrwawym zamachu. Obecny prezydent, Baszar al-Asad, objął stanowisko po śmierci swego ojca – Hafeza w 2000 roku, wygrywając wybory z poparciem na poziomie 99,7 procent. Rodzina al-Asadów przewodzi mniejszościowej sekcie alawitów, wywodzącej się z wczesnego szyizmu, natomiast prawie dwie trzecie populacji Syrii wyznaje sunnizm. Przed wojną otaczano przywódców narodu swego rodzaju kultem – portrety Hafeza i Baszara były elementem wystroju wielu biur i sklepów. W utrzymaniu władzy pomagały im, jak przystało na tamte czasy, brutalne służby specjalne, których funkcjonariusze nosili charakterystyczne okulary przeciwsłoneczne i skórzane kurtki.

Moje związki z Syrią sięgają odległej przeszłości. W latach siedemdziesiątych mój ojciec pracował z praktykantem z Syrii. Doktor Bourak był według niego najlepszym stażystą, jakiego kiedykolwiek poznał. Spotkałem się też z Baszarem al-Asadem, kiedy w latach dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia jako początkujący okulista pracował na stanowisku młodszego asystenta w Western Eye Hospital w Londynie. Rozmawialiśmy wtedy o pacjencie, któremu niewielki skrzep z tętnicy szyjnej przedostał się do oka. Młody al-Asad sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego i uprzejmego człowieka. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że spotkamy się ponownie wiele lat później.

Sytuacja polityczna w Syrii zaczęła się zmieniać w 2010 roku, po tym, jak demonstranci w Tunezji wylegli na ulice, protestując między innymi przeciwko korupcji, bezrobociu i ograniczeniom wolności wypowiedzi w ich kraju. Na początku tego roku odsunięto od władzy wieloletniego prezydenta Tunezji. Inne kraje Afryki Północnej oraz Bliskiego Wschodu, o podobnych doświadczeniach, zaczęły dostrzegać wyraźną zmianę nastrojów społecznych. Na początku 2011 roku wybuchły protesty w Maroku, Algierii i Sudanie. Zamieszki ogarnęły także Irak, Liban i Jordanię, a potem rozprzestrzeniły się na pięć innych krajów: Libię, Egipt, Jemen, Bahrajn i Syrię. Masowe protesty, nazwane Arabską Wiosną, doprowadziły do dużych zrywów powstańczych, a w niektórych przypadkach także do wojen domowych, których celem było obalenie dyktatorskich rządów. Tylko w Tunezji zamieszki skutkowały pozytywnymi, demokratycznymi zmianami na lepsze, w pozostałych krajach tego regionu sytuacja niestety znacznie się pogorszyła.

W Syrii władze zareagowały na demonstracje wzywające prezydenta al-Asada do złożenia urzędu wyjątkowo brutalnie. Myślę, że wojny domowej udałoby się uniknąć, a przynajmniej szybko ją stłumić, gdyby odpowiedź reżimu była wtedy bardziej zrównoważona. W marcu 2011 roku, w położonym na południu kraju mieście Dara, kilkoro nastolatków wymalowało na murach antyrządowe graffiti, za co al-Asad kazał ich zatrzymać i poddać torturom. Tysiące ludzi wyszło wtedy na ulice, aby wyrazić swój sprzeciw. Kilka dni później, 22 marca, oddziały rządowe zajęły miejscowy szpital, z jego dachu snajperzy zaczęli ostrzeliwać tłumy uczestniczące w przybierających na sile demonstracjach. Jeden z tamtejszych chirurgów – Ali al-Mahameed – zginął, próbując pomagać rannym, a kiedy jeszcze tego samego dnia na jego pogrzebie pojawiły się tysiące ludzi, oni także zostali ostrzelani. Snajperzy stacjonowali na dachu szpitala przez kolejne dwa lata, a ich celem były osoby chore i ranne, które przychodziły do placówki, by uzyskać pomoc medyczną.

Kiedy protesty rozprzestrzeniły się na cały kraj, syryjskie służby medyczne stały się w rękach reżimu narzędziem pogłębiającym rozłam społeczny. Przeciwnicy al-Asada – głównie sunnici, którzy później utworzyli Wolną Armię Syrii – szybko przekonali się, że trafienie do szpitala było niemal tak samo niebezpieczne, jak branie udziału w starciach.

Dyktatura zmonopolizowała system opieki zdrowotnej, a kontrolowane przez nią placówki stały się częścią aparatu bezpieczeństwa. Pojawiały się doniesienia, że lojalny wobec al-Asada personel medyczny dokonywał amputacji w zupełnie niewymagających tego przypadkach, stosując je jako formę kary. Ranni demonstranci, oczekujący w szpitalach na pomoc, często byli zabierani z oddziałów i torturowani, a potem znikali bez śladu.

Udokumentowano, że w pierwszym roku wojny domowej pięćdziesięciu sześciu pracowników służby zdrowia zginęło od strzałów snajperów lub wskutek tortur w aresztach śledczych. W lipcu 2012 roku al-Asad ustanowił nowe prawo, na mocy którego ukrywanie działalności antyrządowej, a więc także leczenie kogokolwiek, kto otwarcie nie wspierał reżimu, było przestępstwem. Personel medyczny w całej Syrii znalazł się więc pod ogromną presją.

Moja podróż prowadziła przez Stambuł, gdzie przesiadłem się na samolot do Hatay, lotniska znajdującego się nieopodal położonego tuż przy granicy z Syrią miasta Reyhanlı. Tam, w budynku MSF, przekazano mi najnowsze doniesienia, instrukcje dotyczące misji oraz plany ewakuacji. Następnego dnia w towarzystwie syryjskiego logistyka i kierowcy wsiadłem do samochodu i dotarliśmy do nieco oddalonego od granicy punktu kontrolnego. Otrzymałem tam jakieś papiery i coś w rodzaju pozwolenia na pobyt pod fałszywym nazwiskiem. Potem kierowca zawiózł mnie w kierunku silnie strzeżonej przez tureckie wojsko granicy. Wtedy było to jeszcze zwykłe ogrodzenie z drutu kolczastego. Tam sprawdzono moje dokumenty i przejechaliśmy na drugą stronę, skąd po jakimś czasie syryjski samochód zabrał mnie do szpitala MSF w Atmeh. Po drodze przejechaliśmy obok powstającego właśnie obozu dla uchodźców. Kilka tysięcy ludzi mieszkało tam w wysłużonych namiotach, w kiepskich warunkach sanitarnych. Zaskoczyło mnie, że ich buty były wypolerowane i byli wyjątkowo dobrze ubrani – mimo skromnych warunków, w których się znaleźli, najwyraźniej dbali o siebie. Bez wątpienia nie zdawali sobie sprawy, że ich ówczesna sytuacja była zaledwie początkiem dramatu, jaki miał się stać ich udziałem w następnych latach. MSF, agencja pomocy humanitarnej, z którą współpracowałem już kilkakrotnie wcześniej, zajęła w mieście dużą posiadłość i zorganizowała na niej szpital o kryptonimie Alfa, była to bowiem ich pierwsza placówka w Syrii. Dom, należący do pracującego w Aleppo chirurga, był sporych rozmiarów i dobrze rozplanowany. Ponieważ spodziewano się masowego napływu rannych, pokoje przekształcono we wszystkie niezbędne pomieszczenia: jadalnia stała się salą operacyjną, pokój dzienny – salą przyjęć do wstępnych oględzin, a w kuchni zainstalowano sterylizator. Na pierwszym i drugim piętrze znajdowały się sale dla pacjentów na blisko dwadzieścia łóżek, a na poddaszu – sypialnie dla personelu medycznego. Było jednak tak ciepło, że spaliśmy pod moskitierami na dachu. Wykończeni nigdy niekończącą się pracą, leżeliśmy tam razem – syryjscy lekarze oraz wolontariusze z innych krajów – i obserwowaliśmy przelatujące nad naszymi głowami samoloty oraz gwiazdy na ciemnym jak atrament niebie.

Szybko przyzwyczaiłem się do nowego trybu pracy i miałem poczucie, że jestem przydatny. Wstawaliśmy wcześnie i każdy dzień rozpoczynał się zebraniem z koordynatorem projektu. Przekazywał nam informacje na temat aktualnej sytuacji i miejsc, w których odbywały się walki. Potem robiliśmy obchód. Bardzo się ucieszyłem, kiedy okazało się, że był z nami również Pete Matthew, świetny lekarz, z którym już kiedyś pracowałem. Był specjalistą neurochirurgii z Dundee i poznaliśmy się kilka lat wcześniej, w 2002 roku, na zorganizowanym z inicjatywy Brytyjskiego Czerwonego Krzyża kursie dla chirurgów chcących pracować w strefach objętych wojną. Prowadziłem wówczas to szkolenie wraz z moimi koleżankami po fachu – Pauline Dodds i Jenny Hayward-Karlsson, a Pete był jednym z delegatów; pamiętam, że już wtedy bardzo się palił do działalności humanitarnej. Zaprzyjaźniliśmy się i pozostawaliśmy w stałym kontakcie.

Po obchodzie szpitala w Atmeh jedliśmy śniadanie, a potem rozpoczynaliśmy zaplanowane operacje. Na wczesnym etapie wojny liczba rannych nie była jeszcze tak przytłaczająca i mieliśmy czas na wykonywanie planowych lub uzupełniających zabiegów na pacjentach, których życie nie było bezpośrednio zagrożone.

Ale sytuacja bardzo szybko się zaogniła i wkrótce mieliśmy do czynienia z coraz większą liczbą nagłych przypadków. Odkąd wojska al-Asada przystąpiły do ostrzeliwania domów ludności cywilnej i zrzucania ładunków wybuchowych z helikopterów, do szpitala masowo zaczęto przywozić pacjentów z ranami postrzałowymi i uszkodzeniami ciała. Zagrożenie stanowiły nie tylko bezpośrednie strzały i eksplozje, powodujące śmierć lub poważne obrażenia, ale także odłamki metalowych pocisków, które rozpryskiwały się we wszystkich kierunkach i rykoszetem odbijały od murów i ścian budynków.

Zarówno w dzień, jak i w nocy co chwilę słyszeliśmy odgłosy klaksonów pędzących w kierunku szpitala samochodów lub ciężarówek pełnych ofiar. Trąbienie pojazdów zastępowało dźwięk syren – dzięki niemu wiedzieliśmy, że musimy przygotować izbę przyjęć, aby móc jak najszybciej zbadać pacjentów i ocenić, kto wymaga natychmiastowej interwencji. Jedną z takich osób była żona amatorskiego producenta bomb, która dotarła do nas pewnego dnia. W tamtym czasie w Atmeh powstawało wiele prowizorycznych fabryk materiałów wybuchowych. Najczęściej były to bardzo proste mechanizmy, a wytwarzający je rzadko znali się na tym, co robili. Zwykle konstruowali je w domu z czego popadło, wystawiając tym samym swoje rodziny na ogromne niebezpieczeństwo.

Ponoć mąż rannej budował w kuchni ładunek, który przedwcześnie eksplodował, zabijając mężczyznę i niszcząc cały dom. Kobietę przywieziono do nas z poważnym urazem dolnej części lewej nogi. Rana mocno krwawiła i na udo pacjentki należało natychmiast założyć opaskę uciskową.

Anestezjolog pobrał próbkę krwi i zmierzył ją za pomocą prostego hemoglobinometru – urządzenia mierzącego ilość czerwonych krwinek we krwi. Test wykazał, że poziom hemoglobiny, czyli substancji przenoszącej tlen w ludzkim organizmie, wynosił u kobiety 4 gramy na litr, podczas gdy norma przewiduje od 12 do 15 gramów na litr. Oczywiste było, że pacjentka straciła sporo krwi. Anestezjolog szybko określił grupę krwi rannej i przyniósł pół litra cennej cieczy z naszych coraz skromniejszych zapasów, a potem założył jej kroplówkę z soli fizjologicznej, aby uzupełnić część utraconych przez nią płynów.

Wszystko to działo się, gdy pacjentka leżała już na stole operacyjnym w pomieszczeniu, które niegdyś było jadalnią. Gdy kobietę wprowadzano w znieczulenie ogólne, pomagająca nam pielęgniarka przygotowała obok wózek z jałowymi serwetami i narzędziami. Ze względu na obfite krwawienie, pochodzące najprawdopodobniej z uszkodzonej tętnicy udowej powierzchownej, trudno było ocenić, jak rozległe były obrażenia. Ranę przykrywał duży opatrunek uciskowy. Wykonałem chirurgiczne mycie rąk i przygotowałem się do przeprowadzenia zabiegu.

Syryjski asystent, który nie mówił dobrze po angielsku, pomagał mi podnieść uszkodzoną nogę. Kiedy dezynfekowałem kończynę jodyną, poprosiłem mojego pomocnika o zdjęcie opatrunku. Krwawienie ustało i ranę pokrywał skrzep. Ciało pacjentki było przykryte chustą i przygotowane do zabiegu, mogłem więc rozpocząć procedurę nacinania uda tuż pod opaską uciskową w celu zaklemowania tętnicy, by potem móc dokładnie przyjrzeć się obrażeniom. Kiedy udało mi się założyć zacisk, zbadałem ranę, pomału wkładając palec w spory otwór tuż nad stawem kolanowym, gdzie wyczułem jakiś przedmiot, który wydał mi się kawałkiem metalu, zapewne był odłamkiem bomby lub fragmentem zniszczonego budynku.

W takim przypadku zawsze należy postępować bardzo powściągliwie, wolno i ostrożnie poruszając palcem, aby nie zranić się o złamane fragmenty kości, które mogą być ostre niczym odpryski szkła. Jeśli nie znamy wyników badań krwi pacjenta, zranienie lekarza podczas zabiegu jest niezwykle niepożądanym zdarzeniem. Może w tych okolicznościach niespecjalnie groziło mi zakażenie wirusem HIV lub żółtaczką, ale zawsze bezpieczniej jest zakładać najgorszy scenariusz.

Wyczułem obiekt lekko palcem. Nie był to ostry kawałek metalu, lecz gładki, walcowaty przedmiot. Chwyciłem go i delikatnie wyciągnąłem, a potem podniosłem w górę, by dokładniej mu się przyjrzeć. Pomagający nam Syryjczyk zbladł na jego widok. Najwyraźniej wiedział, co to było; zanim obrócił się na pięcie i wybiegł z Sali, zdążył jeszcze krzyknąć:

– Mufajir!

Wymieniliśmy szybkie spojrzenia z anestezjologiem. Czyżbym trzymał w ręku bombę? Zamarłem, zastanawiając się, co powinienem zrobić. W sali zapanowała zupełna cisza, słychać było tylko syczenie pompy tlenowej, tłoczącej powietrze w płuca pacjentki. Anestezjolog wycofał się w kąt pokoju i schował za jedną z szafek. Moje ręce zaczęły dygotać i zdałem sobie sprawę, że muszę coś zrobić, aby nie upuścić przedmiotu na podłogę. Wziąłem głęboki oddech i najwolniej, jak mogłem, udałem się w kierunku wyjścia. Drzwi były zamknięte, popatrzyłem więc na anestezjologa i nic nie mówiąc, skinąłem w ich kierunku, by je otworzył. Kolega kazał mi jednak poczekać, zapewniając, że za moment ktoś przyjdzie, i na całe szczęście miał rację. Po pełnej napięcia chwili, w trakcie której nadal gorączkowo zastanawiałem się, co zrobić, do pomieszczenia wrócił syryjski asystent z wiadrem wody w ręku. Postawił je na podłodze, po czym oboje z anestezjologiem wybiegli, by schronić się w pokoju obok. Zanurzyłem rękę w zimnej wodzie i czując, jak przesącza się ona do rękawa mojego stroju chirurgicznego, z wolna położyłem przedmiot na dnie naczynia i wyniosłem je na zewnątrz.

Mufajir oznacza po arabsku detonator. Nie mam pojęcia, czy był aktywny. Później dowiedziałem się, że raczej by mnie nie zabił, ale jego wybuch z pewnością urwałby mi rękę. Niby nie jest to najgorsza rzecz, jaka może się człowiekowi przydarzyć, ale oznaczałaby koniec mojej kariery, a wtedy bardzo poważnie skomplikowałoby to moje życie.

Nie był to zresztą jedyny przypadek, kiedy miałem bezpośrednio do czynienia z pociskami domowej roboty. Większość urazów powybuchowych, które leczyliśmy, powstawało wskutek eksplozji amatorskich bomb. Kilkakrotnie w ciągu naszej misji operowaliśmy małych chłopców i dziewczynki, którzy stracili w ten sposób jedną lub obie ręce. Niektórzy z nich doznawali także poważnych obrażeń twarzy, a nawet oczu i w konsekwencji tracili wzrok. Nieraz widziałem na naszych oddziałach zrozpaczonych rodziców trzymających w objęciach swoje pięcio- lub sześcioletnie dzieci ze świadomością, że już nigdy nie będą one mogły ich zobaczyć ani dotknąć. Serce pękało mi na ten widok.

Choć otoczenie powoli przyzwyczajało nas do wojennej rzeczywistości, przebywając w należącym do MSF domu, czuliśmy się dość bezpiecznie. Nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na znajdujący się naprzeciwko budynek, w którym mieszkało wielu młodych mężczyzn noszących ciemne mundury, a często także uzbrojonych. Jeśli kiedykolwiek w ogóle się nad tym zastanawiałem, to z pewnością myślałem, że mieścił się tam jakiś ośrodek szkoleniowy Wolnej Armii Syrii. Czasem widzieliśmy, jak po rozlegającym się z meczetu wezwaniu, około 4.30 nad ranem, klękali i modlili się, wiedzieliśmy zatem, że i oni mogą obserwować, co my robimy. Pamiętam, że było w tym rytuale coś niezwykle romantycznego. Leżałem na dachu i wsłuchiwałem się w piękny, śpiewny głos muezina. Powietrze nad ranem było jeszcze chłodne i świeże, niebo powoli się rozjaśniało – chwile te miały w sobie jakiś wyjątkowy spokój. O siódmej rano było już zbyt gorąco, by leżeć na gumowych materacach, na których spaliśmy, wstawaliśmy więc wcześnie i ustawialiśmy się w kolejce do wspólnej toalety i łazienki.

Zachody słońca były równie piękne. Ciemnoniebieski pas nieba zdobiły zwykle tylko pojedyncze postrzępione chmury. Słońce przybierało całą gamę niesamowitych barw, gdy pomiędzy dwoma niewielkimi wzgórzami, widocznymi w oddali, powoli schodziło za horyzont. Był to absolutnie cudowny widok.

Pewnego wieczoru inni członkowie zespołu wybrali się na miejscowy basen, a ja czułem się trochę nie w formie, zostałem więc w szpitalu i poszedłem na dach, by odpocząć. Zachód słońca był tego dnia wyjątkowo uroczy i postanowiłem to uwiecznić aparatem fotograficznym. Była to już któraś moja misja z kolei i doskonale wiedziałem, że jedna z zasad MSF, których powinniśmy absolutnie przestrzegać, zabraniała robienia zdjęć. Mimo to podczas każdego z tych wyjazdów dokumentowałem różne przypadki kliniczne, oczywiście za zgodą pacjentów, robiąc zdjęcia i filmy na potrzeby szkoleniowe. Zwykle posługiwałem się w tym celu zamontowaną na opasce czołowej kamerą GoPro. I cieszę się, że to robiłem, bo zebrany w ten sposób materiał stanowi podstawę mojej obecnej pracy. Zakaz ten był zresztą nieustannie łamany, nie tylko przeze mnie.

Ustawiłem aparat i przez dłuższy czas próbowałem znaleźć właściwą funkcję nagrywania czasowego, aby zrobić jak najlepsze ujęcie. W pewnej chwili popatrzyłem w dół, na ulicę, gdzie zauważyłem znajomego lekarza – Isę Rahmana, którego spotkałem kilka tygodni wcześniej na granicy turecko-syryjskiej. Pomachałem do niego, a on odwdzięczył się tym samym gestem. Niedawno ukończył studia w Imperial College i pracował dla organizacji charytatywnej Hand in Hand for Syria, mającej w Atmeh swoją klinikę.

Potem wróciłem do aparatu. Ustawiłem go na murze, z którego roztaczał się widok na ulicę i otaczające nas budynki, ale wyostrzyłem obraz na zachodzące słońce i zalany złotem horyzont w oddali. Zdążyłem zrobić kilka ujęć, po czym nie na żarty się przestraszyłem, bo nagle na dach wpadł nasz logistyk i kazał mi natychmiast przestać. Mówił z trudem, był zdyszany, bo biegł po schodach, ale także blady i wyraźnie przerażony. Nie miałem pojęcia, że kilka pięter pode mną na parter szpitala wtargnęło dwudziestu uzbrojonych ludzi, przekonanych, że robiłem im zdjęcia, i zażądali mojego aparatu.

– To nie tak – zaprotestowałem. – Ja tylko fotografowałem zachód słońca!

Okazało się, że rozwścieczeni napastnicy to pobożni młodzi mężczyźni, którzy obserwowali mnie z naprzeciwka. Nie byli to bojownicy Wolnej Armii Syrii, tylko jakiegoś dżihadystycznego ugrupowania. Nasz logistyk zdołał ich powstrzymać, obiecując, że przyniesie mój aparat i pokaże jego zawartość. Musiałem mu go natychmiast oddać, ponieważ uzbrojeni mężczyźni grozili, że zajmą szpital, jeśli im go nie dostarczy w ciągu dwóch minut. Oddałem sprzęt i z ciężkim sercem oczekiwałem na rozwój wydarzeń.

Logistyk pobiegł na dół. Po chwili wstałem i popatrzyłem na ulicę, gdzie nadal stał Isa. Gestykulując, zasugerowałem, że chciałbym się dowiedzieć, co dzieje się na parterze, i w miarę możliwości jakoś pomóc. Isa skinął głową i ruszył w kierunku szpitala.

Dwadzieścia minut później na dach wrócił nasz logistyk i, ku mojemu zaskoczeniu, oddał mi aparat, choć nie spodziewałem się, że go zwrócą. Na szczęście nie było na nim żadnych zdjęć islamistów, bo na pewno by mnie wtedy przesłuchiwali i Bóg jeden wie, co by się ze mną stało. Dżihadyści chcieli mnie zabrać ze sobą, mimo iż zawartość aparatu nie była podejrzana, ale Isa zdołał ich udobruchać i opuścili szpital.

Dziś wiem, że bardzo dużo mu zawdzięczam. Niedługo potem ci sami młodzi bojownicy islamscy uprowadzili jednego z zagranicznych pracowników MSF i przetrzymywali go przez kilka miesięcy. Nigdy więcej nie zobaczyłem się z Isą i bardzo zasmuciła mnie wiadomość o tym, że jakieś dwanaście miesięcy później zginął od rany postrzałowej odniesionej podczas przypisywanego siłom al-Asada bombardowania Idlib, gdzie pracował w klinice swej organizacji.

Wcześniej już kilka razy otarłem się o śmierć, ale ta sytuacja utkwiła w mojej pamięci szczególnie mocno. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że było to moje pierwsze spotkanie z organizacją znaną dziś jako Państwo Islamskie. Określa się ją różnymi skrótami, w tym arabskim Daesz, ale ponieważ ja miałem z nią do czynienia w Syrii, będę ją w dalszej części książki nazywał ISIS (od angielskiego Islamic State of Iraq and Syria).

Zamieszanie wokół zrobionych przeze mnie fotografii niestety na tym się nie skończyło, ale za to ujęcia były całkiem dobre.

Skład naszego zespołu od czasu do czasu się zmieniał. Niektórzy lekarze i pielęgniarki wyjeżdżali, a ich miejsce zajmowali inni. Czasem przyjmowaliśmy takie reorganizacje z ulgą, bo w sytuacji podwyższonego ryzyka wielu ludzi ugina się pod presją. Widać, że zaczynają być nieszczęśliwi, niektórzy zamykają się w sobie, inni odwrotnie – zaczynają dużo mówić. Jeszcze inni stają się nieco nieprzewidywalni.

Jedna z bardziej doświadczonych pielęgniarek, z którymi pracowaliśmy, straciła według mnie w pewnym momencie poczucie rzeczywistości, w jakiej się znajdowaliśmy. Pete przeprowadził właśnie bardzo trudną operację na młodym pacjencie, który poważnie ucierpiał na skutek wybuchu, i obawiał się, że jedno z wykonanych przez niego zespoleń jelitowych mogło być nieszczelne i przesączać się do jamy brzusznej. Odczuwa się wówczas bardzo silny ból brzucha, następuje zapalenie otrzewnej i mimowolny skurcz mięśni, a powłoki skórne napinają się i stają twarde jak deska. Wszystko wskazywało na to, że u młodego pacjenta wystąpiły powikłania, i zastanawialiśmy się, czy nie zabrać go na kolejną operację. Gdy poinformowałem pielęgniarkę o naszym zamiarze, zaczęła się nam sprzeciwiać, twierdząc, że chłopaka należy przetransportować karetką za granicę, do Turcji. Zaczęła nawet na nas krzyczeć w obecności innych pacjentów i wpadła w histerię, próbując wymusić na nas zmianę decyzji.

Praca zespołowa nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Każdy członek personelu medycznego – od najmłodszego stażem do najbardziej doświadczonego – ma prawo do wyrażenia swojej opinii na temat najlepszego sposobu leczenia. Nikt z nas nie jest nieomylny, wszystkim zdarza się nie zauważyć jakiegoś symptomu lub mylnie postawić diagnozę i często to właśnie najmniej doświadczeni koledzy zwracają nam na to uwagę.

Czasem jednak ktoś postanawia wyrazić swoje zdanie, choć zupełnie nie leży to w jego gestii, co może prowadzić do konfliktu. Oczywiście przewiezienie pacjenta do Turcji było technicznie możliwe, ale droga z Atmeh do granicy była zawiła oraz wyboista i przysporzyłaby mu tylko niepotrzebnego cierpienia. Przedyskutowaliśmy wszystkie opcje z dyrektorem szpitala Alfa i ostatecznie poddaliśmy młodego mężczyznę kolejnej operacji, która zakończyła się powodzeniem.

Muszę przyznać, że kiedy ta pielęgniarka nas opuściła, odetchnąłem z ulgą. Czasem jednak trudno się pogodzić z tym, że ktoś wyjeżdża. Tak było między innymi w przypadku świetnego niemieckiego lekarza pogotowia ratunkowego. Z wielką radością powitałem natomiast informację, że miała go zastąpić moja była zwierzchniczka z Charing Cross Hospital – Natalie Roberts, która wyrosła później na prawdziwą gwiazdę pracy humanitarnej i MSF. Jako nasz nowy lekarz medycyny ratunkowej była odpowiedzialna za prowizoryczną izbę przyjęć, urządzoną w salonie. Pokój wychodził na patio, na którym rozstawiono około sześciu łóżek. Natalie dokonywała tam wstępnych oględzin przed operacjami. Kładliśmy też tam dodatkowych pacjentów, kiedy przywożono większą liczbę rannych jednocześnie i potrzebowaliśmy miejsca.

Kilka dni po jej przyjeździe w jednym z domów nieopodal szpitala doszło do eksplozji. Był to kolejny wybuch amatorskiego pocisku. Mieszkający tam mężczyzna produkował bomby w walcowatych metalowych pojemnikach, rozmiarem przypominających stare butelki na płyn do mycia naczyń. O 10.30 usłyszeliśmy klakson zbliżającego się do nas samochodu.

Przywieziono całą rodzinę – matkę, ojca i sześcioro dzieci. Modlili się razem w ogrodzie, a kiedy ojciec podniósł się z kolan, z kieszeni wypadło mu jakieś urządzenie i wybuchło. Wszystkich członków rodziny wniesiono przez tylne drzwi szpitala na taras. Wyglądali jak jedna krwawa masa i początkowo mieliśmy problem z rozróżnieniem poszczególnych części ciała.

Dzieci oraz ich matka zginęli. Produkujący amatorskie bomby ojciec rodziny miał poważnie uszkodzone ręce i nogi. Niektóre rany odłamkowe były dość powierzchowne, inne znacznie głębsze. Nie mieliśmy aparatu rentgenowskiego, więc diagnozę trzeba było postawić na podstawie samych objawów klinicznych. Musieliśmy po prostu dokładnie wszystko obejrzeć i podjąć odpowiednie decyzje.

Niewielki fragment bomby wbił się z ogromną siłą w pierś mężczyzny, powodując krwotok wewnętrzny. Przyczyną krwawienia mogło być złamane żebro, przebite naczynie międzyżebrowe lub płuco, a w najgorszym przypadku także uszkodzone serce. Natalie zbadała rannego i słusznie zauważyła, że w jego klatce piersiowej znajdowała się spora ilość krwi, którą należało usunąć za pomocą drenu. Jest to rurka, którą wprowadza się pod pachą, a potem między żebrami do klatki piersiowej. Pozwala ona na odprowadzenie zgromadzonych tam w wyniku urazu powietrza i krwi. Dzięki temu ucisk na płuco się zmniejsza i pacjent może oddychać. Natalie świetnie sobie z tym poradziła. Udało jej się też zgromadzić odsysaną krew w specjalnym pojemniku z filtrem, tak by można jej było użyć do infuzji.

Pierwszą rzeczą, jaką robimy, kiedy poszkodowany trafia na oddział ratunkowy, jest wstępna diagnoza polegająca na ustaleniu podstawowych funkcji życiowych. Określa się ją skrótem ABCDE.

A (od angielskiego airways ) oznacza sprawdzenie drożności dróg oddechowych, a następnie płuc. B (breathing ) to oddech. Upewniamy się, że płuca prawidłowo się rozszerzają i zaopatrują organizm w tlen. Jeśli są stłuczone, uciskane przez krew lub powietrze, należy wykonać drenaż.

C to krążenie (circulation ). Oceniamy, czy krew krąży prawidłowo, i badamy jej ciśnienie, sprawdzając puls. Jeśli pacjent mocno krwawi, najpierw próbujemy zatamować krwotok, stosując bezpośredni ucisk, opaskę uciskową lub mocno bandażując albo ściskając paskiem odcinek pomiędzy raną a sercem. Czasem źródło krwotoku nie jest oczywiste i krwawienie może pochodzić z jam klatki piersiowej, brzusznej bądź miednicy. Jeśli badanie wyklucza, że krwotok pochodzi z okolic ramion lub nóg, zarówno z przodu, jak i z tyłu ciała, a pacjent jest blady i istnieje podejrzenie wstrząsu, to krwawienie ma najpewniej swoje źródło w miejscu, w którym nie możemy zastosować ucisku. Wtedy należy zdecydować, czy poszkodowany powinien być poddany niezwłocznej operacji.

D (disability ) to badanie ubytków neurologicznych, najczęściej spowodowanych urazami głowy, E zaś (exposure ) polega na oględzinach całego ciała pacjenta z uwzględnieniem temperatury otoczenia. Należy w miarę możliwości zupełnie rozebrać poszkodowanego i dokładnie obejrzeć go z przodu i z tyłu.

Przyglądałem się, jak Natalie wprowadza dren, i zauważyłem, że choć spodnie rannego obcięto nożyczkami, nadal miał na sobie ich górną część. Z kieszeni wystawał mu jakiś obły przedmiot, przypominający puszkę aerozolu, który wkrótce się wysunął i spadł na podłogę. Była to kolejna bomba.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Lekarz wojenny

Подняться наверх