Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 3
Rozdział I
Оглавлениеw którym koniec zwyczajnego dnia przynosi początek niezwyczajnych wypadków.
– Xiuxiu!
Dziewczyna zignorowała wołanie ojca. Leżąc na długich, wyblakłych bambusach tratewki, z podbródkiem wspartym na dłoniach, patrzyła na zachód, gdzie w rozmigotaną toń zapadał właśnie już prawie nieoślepiający okrąg słońca. Pożegnalne światło złociło wieczorną szarość pól ryżowych, ciągnących się jak okiem sięgnąć po obu stronach Długiej Rzeki. Całą okolicę, ujętą w dwa zaborczo zakrzywione łańcuchy wzgórz, porżniętych pasmami nocnego cienia, blask zmieniał w olbrzymie jezioro.
– Xiuxiu!! Gdzieś znowu polazła...
Jeszcze chwilę, pomyślała Xiuxiu, chłonąc oczyma ostatnie blaski tonącego w wąskim prześwicie słońca. Tylko kilka żagli pstrzyło nieskazitelnie naturalną scenerię wieczoru. Z drugiej strony, w dół nurtu, rzekę orały całe flotylle dżonek, ale tu, bliżej Przełomu Trykających się Baranów, gdzie oba łańcuchy wzgórz zbliżały się groźnie do siebie, nurt był zbyt wartki i zdradliwy.
– Xiuxiu!!! Utopiła się czy co! Jeśli w tej chwili...
Słońce posłało ostatni rozpaczliwy błysk i zniknęło, utonąwszy między stromymi ścianami przełomu. Kilka rozciągniętych obłoków kapało jeszcze lotnym złotem, ale nie starczało go już, by ożywić omroczniałe przestwory podtopionych pól. W powietrzu zadrżał chłód.
– Jestem!
Tratwa zachybotała, gdy dziewczyna przeskoczyła na pokład dżonki. Ojciec miał na twarzy wyraz surowej dezaprobaty, musiał jednak dostać lepsze niż zwykle pieniądze od gospodarza pola, bo nie zrugał córki, tylko ruchem głowy wskazał jej burtę z trzcinowymi klatkami. Wiedziała, co robić.
Robiła to samo co wieczór od lat.
– Lalalalalei! – zaśpiewała głosem czystym jak woda spływająca ze świętych gór i sięgnęła po bębenek. Łagodne dźwięki popłynęły ku polom ryżowym, przyzywając na nocleg strudzone po całym dniu pracy kaczki. Już wkrótce chmara pstrych ptaków jęła sunąć przez ciemną toń ku dżonce. Po sposobie, w jaki płynęły, Xiuxiu od razu dostrzegła, że były najedzone. Gospodarz musiał mieć solidnie zachwaszczone pole, pomyślała.
Ojciec ruszył wzdłuż szeregu klatek, spuszczając na płyciznę bambusowe mostki. Wnet pierwsze kaczki jęły gramolić się po pochyłościach do swych nocnych schronień. W miarę, jak przybywało ich coraz więcej, kwakanie i bicie skrzydłami donośniało. Rejwach wyciągnął na pokład Shaoshao, starszego brata Xiuxiu. Ziewając, patrzył tępo, jak ptactwo przepycha się do klatek. Dostąpił już zaszczytu jeżdżenia z ojcem po wioskach, żeby układać się z gospodarzami, i od zaganiania kaczek z pól wolał bardziej męskie zajęcia.
– Shaoshao, drzwiczki!
Ojciec uznał najwidoczniej, że wyrośnięcie z chłopaka na młodego mężczyznę nie uprawnia do lenistwa, zwłaszcza gdy brak rąk do pracy. Shaoshao skrzywił się, ale posłusznie chwycił za sznury i wprawnie nimi manewrując, jął zamykać drzwiczki wypełnionych klatek.
Większość ptaków już przypłynęła. Nadciągały jeszcze pomniejsze grupki, ale nie śpiesząc się, jak gdyby nie zależało im na noclegu w bezpiecznych pieleszach dżonki. Zawsze jakieś ptaki zostawały na rzece, nie uszczuplało to jednak całego stada, bo przy każdym zwoływaniu z pól przyłączały się doń sieroty po innych gromadach. Do ojca należała decyzja, kiedy uznać, że nie warto już czekać na maruderów.
Ale ten wieczór miał być inny.
Niedaleko dwa tuziny, a może nawet więcej kaczek nie rozpraszało się ani nie sunęło ku dżonce. W zamian uformowały nieregularny krąg i skubały jakiś ciemny kształt unoszący się na wodzie. Okolicę we władanie brała już pomroka, uniemożliwiając dojrzenie, co zatrzymało ptaki. Jedno dało się rzec na pewno: było ich zbyt dużo, by pozostawić je pośród pól.
– Niech to lis porwie – warknął ojciec i zdecydowanym, wprawiającym pokład w kołysanie krokiem ruszył ku przycumowanej do burty tratewce. Po chwili ku opornemu stadku ruszył smukły cień. Plusk żerdzi zagłuszył rozemocjonowane kwakanie. Wytężając wzrok, Xiuxiu dojrzała, że ojciec wyciąga z wody coś ciężkiego i opornego. Kiedy zawrócił, płynął wolniej, a żerdź nie pluskała raźno jak przedtem. Za to kaczki już bez ociągania zmierzały ku klatkom.
Dopiero kiedy tratewka podpłynęła pod samą dżonkę, Xiuxiu rozpoznała ładunek.
Był to człowiek.
Kolejny trup do pochowania, pomyślała bez większego zdziwienia. Ojciec często – zbyt często – opowiadał dzieciom, jak to kiedyś o mało co nie zginął, wciągnięty pod wodę przez ducha niepogrzebanego topielca. Opowieść dawno straciła walory fabularne, ale skutek odniosła. Dziś Xiuxiu wiedziała doskonale, że każdego napotkanego na rzece topielca trzeba pochować lub spalić na brzegu, bo inaczej duch będzie się mścił. Przygotowała się już więc duchowo na dodatkowe zadanie do wykonania nazajutrz. A może nawet dzisiaj, jeśli ojciec uzna, że nie wolno czekać...
– Pomóżcie – mruknął ojciec, cumując tratwę, a widząc nierozumiejące spojrzenia dzieci, wykrzywił usta. – Następny żywy, ale mocno poobijany.
Shaoshao podbiegł do burty i chwyciwszy człowieka za ramiona, pomógł ostrożnie wyciągnąć go na pokład. Xiuxiu także podeszła, ale patrzyła tylko, jak niedoszły topielec spoczywa na deskach, ociekając wodą. Był to młody mężczyzna w przewiązanym pasem chałacie nieokreślonego koloru, bez czepca, o rozpuszczonych przez nurt włosach. Czoło szpeciła mu blizna, spod bezprzytomnej obojętności na podsiniałej twarzy przezierał zastygły ból.
– Tutaj.
Ojciec kiwnął głową w bok, Shaoshao posłusznie przeciągnął bezwładny mokry kloc pod zadaszenie obok masztu, chroniące od deszczu i słońca. Cała trójka stała przez chwilę w milczeniu, patrząc na kłopotliwy połów. Odratowany mężczyzna oddychał słabo, lecz regularnie. Wyglądało na to, że jeśli nie zachoruje od kąpieli w zimnych odmętach Długiej Rzeki, wyżyje.
– Wysadzimy go na brzeg? – spytał wreszcie Shaoshao, wytrącony ze stanu znudzenia. – Można by popłynąć jutro do...
– Nie – uciął ojciec. – Przyda nam się do roboty.
Xiuxiu z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Odkąd ciąża matki uniemożliwiła jej ciężką pracę na pokładzie, córka nie miała już tyle co dawniej czasu na rozmyślanie o niebieskich longanach. Jeśli nieznajomy wyręczy ją w...
– A jak nie będzie chciał?
Ojciec spojrzał na Shaoshao przez tężejący mrok.
– To wróci tam, skąd przybył – prychnął i skinął na syna. Schwyciwszy ciało za ręce i nogi, ruszyli pod dach.
Xiuxiu otworzyła im drzwi do izby mieszkalnej. W ciepłym zaduchu i trzepotliwym świetle lampek łojowych, pośród zgromadzonego w bezładzie rodzinnego dobytku, leżała Weiwei, matka Xiuxiu i Shaoshao, a wkrótce trzeciego dziecka swego męża, Yina. Rodzina Shi znów miała liczyć pięć osób. Znów, bo pierworodny, Hua, zmarł w Roku Tygrysa na rozognienie trzewi.
Ciężarna z trudem podniosła głowę z maty i spojrzała na wchodzących. Twarz miała zmęczoną i senną, usta blade. Milczała. Od kilku tygodni coś ją trapiło, ale ciąża nie wydawała się zagrożona – na sprowadzenie lekarza było wciąż zbyt wcześnie. I zbyt biednie.
– Tutaj – mruknął Yin, wskazując synowi ciemny kąt. – Przebierz go w coś suchego. Gdy się jutro ocknie, będzie pod twoją opieką. Ja nie mam czasu.
Xiuxiu dojrzała na twarzy Shaoshao niezadowolenie. Chłopak nie śmiał jednak protestować, tylko bez słowa zaczął wykonywać polecenie ojca.
– Ty idź robić kolację. – Yin zajął się teraz córką. Skinęła posłusznie głową, gdy wtem pochylony nad nieprzytomnym mężczyzną Shaoshao wyprostował się strzeliście.
– Ojcze, spójrz!
W półmroku zalśniła srebrna spirala.
– On miał w pasie takie coś!
Yin bez zwłoki wyrwał Shaoshao z ręki błyszczący przedmiot.
– To miecz, ale czemu taki... – mruczał, wymachując giętką klingą, która nagle zesztywniała z jękliwym dźwiękiem. – O!
Dłuższą chwilę przyglądał się orężowi, a potem skinął wolną ręką na rozczarowanego syna.
– Dawaj ten pas... Kogośmy w rzece znaleźli, proszę, proszę... – mruczał. – To będzie w mieście sporo warte... – Napatrzywszy się, ujrzał kątem oka, że syn czeka nie wiedzieć na co. – Co jest, wracaj do roboty! Ty też! – ponaglił stojącą równie bezczynnie Xiuxiu.
Kiedy rozczarowane dzieci zaczęły wykonywać polecenia, Yin jeszcze raz dokładnie obejrzał miecz. Trochę czasu zajęły mu manipulacje mające na celu przywrócenie klingi do giętkiego stanu. Wreszcie, naciskając niezgrabnie ostrze dłonią, zdołał zrealizować zamiar. Schował zdradziecką broń do pasa, a ten zapiął sobie pod chałatem. Potem podszedł do żony. Ciemne plamy oczodołów jeszcze bardziej pociemniały w wybladłej twarzy, gdy podniosła wzrok. Nachylił się i spojrzał w jej niezdrowo błyszczące oczy.
– Taki tam, niedotopiony – wyjaśnił. – Wydobrzeje, popracuje parę tygodni i się go odwiezie na brzeg. A jak nie wydobrzeje, to się go ładnie pochowa. Po śmierci nie będzie miał powodu na nikim się mścić.
Kobieta uśmiechnęła się blado.
Niebawem Xiuxiu wyszła na pokład. Ostatnie wieczorne zorze spełzły już w nicość w ślad za słońcem, ale niebo nie zdążyło na dobre się zmroczyć, nim rozświeciły je gwiazdy. Poniżej, w objęciach wzgórz, odcinających się matową czernią od obsypanego srebrem nieba, błyszczały złote punkciki chat i statków. W dole rzeki, na północnym brzegu, jarzyło się większe ich skupisko – miasteczko Jiangcheng.
Xiuxiu, ileż można czekać!
To nie ojciec – choć głos był łudząco podobny – tylko wyobraźnia dziewczyny ostrzegła ją, że zbyt długo już traci czas na jałowe rozglądanie się po okolicy, zamiast robić to, co do niej należy. Być może zajęty czym innym Yin wcale by tak prędko nie zawołał, ale Xiuxiu już instynktownie kojarzyła podziwianie widoków z naglącymi krzykami. Nie zwlekając dłużej, zdjęła z wierzchu zadaszenia ususzone na słońcu długiego dnia ryby i wróciła pod pokład, zostawiając za plecami niedosięgłe przestworza nocy.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, co i jak z niedoszłym topielcem, przeczytajcie kolejny rozdział!