Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 4

Rozdział II

Оглавление

o trudach stawiania pierwszych kroków na nowo...

Nie, ciemność miał nie tylko pod powiekami. Mrugał, czuł, że to robi, lecz ciemność była wszędzie wokół.

Czy się przestraszył?

Nie, po prostu przyjął ten fakt do wiadomości. Dłuższą chwilę toczył oczyma, szukając choćby najmniejszego źródła światła. Gdy nie znalazł, sięgnął po kolejny zmysł.

W ciemności nie był sam. Słyszał nieopodal oddechy kilku osób. Ilu i jakich, tego dowiedział się nieprędko. Wsłuchawszy się uważnie, rozpoznał w końcu cztery odmienne oddechy, w tym jeden należący do bardzo młodej osoby, a inny do kogoś chorego. W tle rozlegał się jednostajny, cichy, lecz potężny szum. Po dłuższym czasie doszedł do wniosku, że to nie woda w uszach.

Teraz skupił się na własnym ciele. Czuł się słaby, było mu niewygodnie i źle. Pod czaszką pulsował tępy ucisk, w płucach bolało przy głębszym oddechu, nogi miał jak ze słomy. Pokręcił stopami – ruszały się wolno jak owinięte szczelnie bandażem. Próbował unieść ramię, ale opadło drżące i rozbolałe. O mało nie syknął. Tylko w bezruchu ból stawał się znośny.

Szorstki dotyk materii okrywającego go ubioru dał mu znać, że ma na sobie cudze – i gorsze – ubranie. Zmarszczył nos; przenikająca je woń należała do innego człowieka. Ale było suche i ciepłe, a on czuł, jak dojmujący ziąb niechętnie, lecz nieodwołalnie wycofuje się w głąb steranego ciała.

Gdzie się znajdował?

Dopiero teraz wyczuł słabe kołysanie. W tej samej chwili w oko wpadł mu z boku okruch światła. Odwrócił głowę, ignorując bolesne tętnienie w skroniach, i wytężył wzrok.

Zrazu nie dojrzał w ciemności nic – a potem mignęła ta sama iskierka. I znów znikła. A potem znów mignęła.

Gwiazda.

Widoczna przez okienną kratownicę.

Na statku.

Rozproszone dotąd myśli ustawiły się w szeregu jak żołnierze na rozkaz. W spowitym mrokiem mózgu wszystko znalazło się naraz na swoim miejscu. Ujrzał wyraźnie niczym w dziennym świetle, w jaki sposób znalazł się w wodzie, skąd najpewniej odratowali go mieszkańcy statku, na którym teraz przebywał.

Zamknął oczy, a potem otworzył je szerzej i wpatrzył się w migoczącą za oknem gwiazdę.

Żył. Ciało miał obolałe, umysł skołatany, ale żył. Kiedy leciał przerażony w dół, ku mrocznej topieli, wiedział, że nie ma odwrotu, że Smocza Rzeka pochłonie go łapczywie i wypluje tylko nędzne szczątki. Kiedy uderzenie w sunącą czerń przeszyło go mdlącym bólem i wycisnęło z płuc powietrze, wiedział, że nurt nie pozwoli mu wypłynąć. Kiedy wirował w obcym żywiole, nie poznając, gdzie góra, gdzie dół, czując, że jego ręce i nogi na próżno młócą zimną kipiel, wiedział, że mylił się, sądząc, iż zgaśnie niczym zdmuchnięta świeca. Kiedy wreszcie wydostał głowę z pienistych rozkrętów i zaczerpnął łyk palącego powietrza, wiedział, że ożywiona już w chwili skoku nadzieja umrze wnet po raz drugi – i ostatni. Potem była tylko ciemność, nieskończenie krótka, którą dopiero teraz wypełniły dźwięki, zapachy i ruch.

A więc jednak przeżył. Choć nie miał prawa.

Ale dlaczego w ogóle skoczył?

Zmrużył oczy, jak gdyby mogło mu to pozwolić zajrzeć dalej w głąb siebie. Znikąd przypłynęło wspomnienie rozpaczy, która pchnęła go na krawędź... mostu?

– Skoczyłem z mostu – wyszeptał bezgłośnie.

Powinien być wdzięczny losowi – jeśli to był los – że ten nie usłuchał rozpaczy, która pchnęła go na krawędź. Że w zamian spełnił nagłą i wszechogarniającą nadzieję, która obudziła się w straceńcu, ledwo ten puścił liny i runął w dół, w mrok, w niebyt.

Zadrżał. Na jeden moment wróciło doń tamto uczucie, dziki zamęt sprzecznych wrażeń, przenikliwa świadomość, że nie ma już powrotu, i przerażające przekonanie, że poza tą jedną, ostatnią, mylną decyzją wszystko inne można zmienić. Następne – sądził wtedy, że ostatnie, najostatniejsze – chwile wypełniło mu zdumienie, że to dzieje się naprawdę, strach, że dzieje się tak okropnie, i nadzieja, że skoro wciąż się dzieje, to może przestać. Nadzieja walcząca o lepsze z wiedzą, że z czegoś takiego nie można ujść z życiem.

A jednak.

Nie był panem swego losu.

Gdyby nim był, gniłby teraz gdzieś w szuwarach, połamany, skubany przez ryby, toczony przez robactwo. Ale żył i był cały – przynajmniej na tyle, na ile mógł to ocenić, leżąc i prawie się nie ruszając.

Zagryzł zęby. Tak, żałował jak niczego w życiu, że porwany bezdenną bezsiłą wstąpił na tamten most, chcąc wszystko skończyć raz na zawsze. Ale pamiętał, wiedział, rozumiał, dlaczego chciał skończyć.

Właśnie po to, by stać się panem swego losu.

A jednak siły, przed którymi chciał uciec, okazały się silniejsze.

Zawsze miał ogromny szacunek dla samobójców. Któż nie miał? Ale samobójstwo samobójstwu nierówne. Przypomniał sobie Pinga, który powiesił się na bramie wszetecznego notabla Suna. Tamten nieszczęśliwy człowiek osiągnął swój cel, skutecznie dążył do sprawiedliwości, tak na tym, jak na tamtym świecie. Jego dostojny skon zwrócił uwagę ludzi na dziejące się tuż pod ich nosami straszliwe zło, a jego groźny duch wymierzył zbrodniarzowi surową karę. To miało sens, to było godne szacunku i pamięci.

Ale on? Jego próba targnięcia się na życie nie była odważnym czynem, tylko krzykiem rozpaczy – a może raczej jękiem zmęczenia. Nie była dążeniem do czegokolwiek, tylko ucieczką od wszystkiego.

I dokąd?

Był tylko nędznym bakałarzem, podrzędnym pisarczykiem, młodzieńcem bez większych osiągnięć ani znaczącej pozycji. Nie zakończył życia dla szczytnego celu – wymierzenia sprawiedliwości, okazania wierności, wypełnienia obowiązku. Nikt nie spali na jego pogrzebie papierowych pieniędzy, domostwa, orszaku konnego. Wszystko to sprawiało, że po śmierci nie mógł liczyć na dobrą posadę w niebiańskiej administracji. Ba, na żadną. Byłby nikim – pozbawionym znaczenia, celu, wartości duchem bez szansy na zaświatowe szczęście.

A gdyby wrócił?...

Przecież wrócił, dokładnie tam, skąd chciał tak licho uciec.

Ale teraz mógł przynajmniej odkreślić pędzelkiem tamto życie.

Iskierka za oknem przestała mrugać; w zamian do środka jęła się wlewać lepka szarość przedświtu. Leżąc, patrzył, jak z nocy stopniowo budzi się wnętrze pomieszczenia. A wraz z nim mieszkańcy.

Pierwszy wstał mężczyzna. Wysoka sylwetka sięgnęła głową sufitu, a potem pochyliła się. Z płożącej się na podłodze pomroki podniosła się kolejna postać, należąca chyba do młodzieńca, zapewne syna. Skrzypnęły drzwi, do wnętrza wdarła się nowa fala szarości. Wyszli obaj; wkrótce ciszę brzasku zburzyło kwakanie kaczek, plusk i szum. Na ten dźwięk z maty podniosła się młoda dziewczyna i nieoczekiwanie podeszła do leżącego. Zdążył zamknąć oczy, nim znalazła się zbyt blisko. Stała chwilę cicho, a potem jęła krzątać się po pomieszczeniu. Tylko jedna osoba, ta oddychająca z wysileniem, spała nadal. Rozpoczynał się dzień.

Czym go wypełnić?

Bakałarz poczuł naraz przemożną senność. Nie wiedział, jak długo po skoku był nieprzytomny; dość, że nieświadomość to nie to samo, co sen. Teraz nie walczył, tylko z rozkoszą bezwładu pozwolił się omamić i znieczulić napływającej ciemności.

Cóż go czekało, gdy wrócił do rzeczywistości? Czytajcie dalej!

Jedwab i porcelana

Подняться наверх