Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 4
Rozdział II
Оглавлениеo tym, jak Xiao Long stanął przed obliczem gubernatora Czerwonego Tygrysa i za co został sprzed tego oblicza usunięty.
Kiedy po południu trzeciego dnia na równinie zamajaczył samotny stożek Błogosławionej Góry, a pod nim plama stolicy prowincji Jiangbei, Beizhou, Xiao miał już serdecznie dość całej tej awantury. Wychowany w cieniu Świętej Góry Heng, podróżując po nizinach, czuł się nieswojo. Jego niezadowolenie potęgowały jeszcze noclegi w podłych zajazdach, wszechobecne muchy, wojskowe maniery, takiż smród oraz lament udręczonej rodziny płatnerza. Siedziba gubernatora, choćby miał nim być furiat nadużywający miecza, wydawała się przy tym niebiańską krainą.
Beizhou przenosiło Yangzhou rozmiarami co najmniej trzykrotnie. Kiedy orszak podjechał bliżej, Xiao musiał uznać, że nawet jego rodzinny Hengshan nie dorównuje tej metropolii potęgą. Przedsmak tego, co zastaną na miejscu, otrzymali już, przebijając się przez rozległe i ludne przedmieścia. A oto, co ukazało się oczom bakałarza, kiedy podjechali pod mury Beizhou:
potężne kamienne bloki przewyższają człowieka
gliniane cegły zdają się sięgać pod samo niebo
na bastionach i między nimi kręcą się straże
utworzona z ujarzmionych wód rzeki fosa opływa mury, dokąd sięgnąć okiem
sama rzeka, szumiąc, wpływa zakratowanym otworem do miasta
obok zionie graniasta brama, zwieńczona basztą o blankowanym szczycie
ogromne, wzmacniane żelazem wrota zdobią płaskorzeźby bezszponnych smoków
z klateczek rozwieszonych ku przestrodze nad bramą wyzierają opuchłe głowy skazańców
w obie strony długiego na kilkanaście kroków przejścia prą hałaśliwe tłumy handlarzy, kupujących i zwykłych przechodniów
za bramą zaczyna się ruchliwa arteria, prosta jak z kuszy strzelił i ujęta w dwa rzędy chodników
wzdłuż niej ciągną się parterowe domy, drewniane lub z suszonej cegły
w perspektywie drogi widać jeden za drugim ceremonialne łuki, pod którymi tłumy zdają się jeszcze gęstnieć
i domy, i łuki wieńczą połyskujące porcelanowe dachy o zakrzywionych ku górze krawędziach
z podcieni dobiegają nawoływania kupców i straganiarzy, niedowierzających chyba skuteczności samych szyldów ani woni i widokowi towarów
w oddali, na wskroś chmar owadów i oparów ludzkiej ciżby, widać rozłożyste, wywinięte na krawędziach niczym skrzydła bażanta w locie, niebieskie dachy pałacu naczelnika prowincji.
Gubernatorskie znaki i buta rozpychających się bezceremonialnie żołnierzy sprawiły, że palankiny i lektyki, których po głównej arterii sunęło chyba więcej niż w całym Yangzhou, z wyprzedzeniem ustępowały im z drogi. U bram pałacu, których prócz warty strzegły dwa olbrzymie kamienne lwy, orszak się rozdzielił. Do gubernatorskich ogrodów wszedł tylko mandaryn w towarzystwie kilku oficerów oraz jeńcy.
Brukowana alejka wiła się pośród kwiatów i krzewów niczym smok, którego wyobrażała. Tam, gdzie wydłużone cielsko przechodziło w rozdziawioną paszczę, zaczynały się schody prowadzące do ociekającego przepychem Pawilonu Wiecznej Mądrości, jednego z licznych budynków tworzących siedzibę władz prowincji.
Wewnątrz panował błogi chłód. Podtrzymujące dach drewniane filary pokryte były symbolami szczęśliwości i długowieczności, zwoje zwisające ze ścian przedstawiały wytwory sztuki kaligraficznej poprzednich gubernatorów, jaśniały wspaniałe lampiony, na swe zadania czekali słudzy z bronią. Xiao poczuł ulgę, widząc, że nakryty tygrysią skórą tron gubernatora jest pusty. Nie zdążył się jednak tym faktem nacieszyć, kiedy rozbrzmiał gong i w towarzystwie urzędników do sali wszedł Czerwony Tygrys.
Odziany w purpurową, haftowaną szatę z nefrytowym pasem i czepiec z połyskliwym guzem, gubernator był już posunięty w latach, lecz ruchy wciąż miał energiczne i pewne. Dłoń o długich na pół piędzi, zakrzywionych paznokciach wspierał na inkrustowanej klejnotami głowicy miecza w lśniąco czarnej lakowanej pochwie – ani chybi roboty mistrza Zhao. Wieloletnia posada rządowa nie zmiękczyła zaprawionego w bojach ciała; znać było, że ten dziś pochylony, a niegdyś słusznego wzrostu mężczyzna zasłużenie cieszy się sławą pogromcy, który gołymi rękoma ubił był tygrysa-ludojada na przełęczy Jingyang.
Zasiadłszy na tronie, długo i z lubością patrzył, jak przybyli, klęcząc, biją mu pokłony. Wreszcie przestał gładzić posiwiałą bródkę i władczym gestem zakończył część ceremonialną.
Mandaryn postąpił naprzód.
– Czcigodny gubernatorze, obyś żył tysiąc lat! Oto rodzina tego psa, płatnerza Zhao. Niecny syn jego nie dożył niestety sprawiedliwej kary z twej ręki. Przywieźliśmy ciało oraz świadka, który rzucić może światło na okoliczności tej niefortunnej śmierci. Osądź w swej mądrości, czy twoi nędzni poddani dobrze wywiązali się z zadania.
Wzrok władcy spoczął na jeńcach. Cała czwórka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kobieta ledwo nie mdlała, dziewczęta wypłakały już wszystkie łzy.
Czerwony Tygrys skinął palcem na brzuchatego sługę o eunuszej aparycji i wyszeptał do nachylonego skwapliwie ucha kilka słów.
– Czcigodny gubernator pyta, gdzie jest drugi miecz. – Grubas wyprostował się.
Odpowiedzą było milczenie. Żona Zhao Quana pokręciła ze zdziwieniem głową; strach, a może płacz, zatkał jej gardło. Padło drugie pytanie:
– Co macie na swe usprawiedliwienie?
Znów zapadła cisza, tylko jedna z córek łkała cicho.
Eunuch jeszcze raz nachylił się do gubernatora.
– Jeśli nie wyjawicie miejsca ukrycia drugiego miecza – ogłosił po chwili – wasz majątek zostanie skonfiskowany. Jeśli nie wytłumaczycie się ze swego niecnego zamiaru uśmiercenia gubernatora, czeka was zgon w męczarniach.
Sala rozbrzmiała rozdzierającym szlochem nieszczęsnych kobiet. Xiao najchętniej zakryłby uszy dłońmi, gdyby nie dworska etykieta. Czerwony Tygrys dłuższą chwilę beznamiętnie obserwował wijące się na podłodze kobiety. Wreszcie skinął dłonią. Słudzy w okamgnieniu wyprowadzili je na zewnątrz.
Gubernator spojrzał teraz na Xiao. Mandaryn w krótkich słowach zreferował okoliczności śmierci Zhao młodszego i informacje od bakałarza. Pod badawczym wzrokiem Czerwonego Tygrysa młodzieniec czuł się jak tłusta cyweta na straganie. Próbował opanować drżenie rąk, ale na próżno.
– Przywołać mnicha – rozległ się ochrypły głos, naznaczony ciężkim południowym akcentem. Zaskoczony bakałarz podniósł oczy. Oto przemówił władca. Sam.
Do sali wszedł odziany w czarną opończę mężczyzna. Długie, lśniące włosy, upięte wysoko na czubku głowy za pomocą czarnej zapinki w kształcie dłoni, gładka twarz i gibki krok znamionowały młody wiek. Znowu odezwał się eunuch:
– Mnich Gan Bao z Klasztoru Wiekuistej Sprawiedliwości przybył tu wczoraj, zajeździwszy konia na śmierć, z głową młodszego Zhao, który wedle jego słów nastawał na życie czcigodnego gubernatora. Głowę zbrodniarzowi ściął po długiej walce w lesie kamforowym, w trakcie której poczynili w przyrodzie wielkie spustoszenie. – Mnich skłonił się, potwierdzając słowa grubasa. – Swym poświęceniem dał dowód najwyższej wierności cesarzowi i gubernatorowi, oby przeżyli nas wszystkich.
Xiao wyczuł na skroni kroplę potu. Wpadł niczym krab we wrzątek. Na znak od Czerwonego Tygrysa przełknął ślinę i odpowiedział najostrożniej, jak umiał:
– Czcigodny gubernatorze! Zechciej nie zamykać czcigodnego ucha na słowa swego nędznego sługi. Prawdą jest, że spotkałem na drodze do Yangzhou syna płatnerza Zhao, oby się był nigdy nie narodził, jak strącał gałęzie drzew kamforowych. Nie zareagował na moje połajanki, a ja odjechałem do miasta, by na drugi dzień ujrzeć jego martwe ciało. Nie twierdzę, jakoby do walki nie doszło; twierdzę jedynie, że wiele z owych gałęzi strącił samodzielnie. Osądź w swej niezmierzonej mądrości prawdziwość słów niegodnego człowieka, jakim jestem, i wydaj sprawiedliwy werdykt.
To rzekłszy, przycisnął czoło do kamiennej posadzki i czekał.
Usłyszał kroki, a potem poczuł ciężkie dłonie na ramionach. Serce stanęło mu w piersiach, czas stanął w miejscu. Xiao poczuł, jak unoszą go silne ręce. Nie stawiał oporu – bo i na cóż by się to zdało?
Kiedy bezwolnego jeńca postawiło na nogi dwóch oficerów, w sali nie było już Czerwonego Tygrysa, mandaryna ani mnicha. Oficerowie ustąpili miejsca sługom gubernatora i również wyszli. Pozbawionego nagle towarzystwa znajomych osób bakałarza poprowadzono w głąb rezydencji. Szedł jak poruszana sznurkami kukła.
Minęli kilka pawilonów i kilkanaście altan, bajecznie wkomponowanych w przecudnej urody ogrody, klomby, stawy i kaskady, by wstąpić na koniec do pawilonu ukrytego za gęstym zagajnikiem cyprysowym. W czerwonym świetle Xiao dostrzegł gubernatora i mnicha w otoczeniu sług oraz rzuconą na ziemię rodzinę Zhao Quana. Ciałami kobiet wstrząsał bezgłośny szloch. Wnętrze pomieszczenia rozświetlały płomienie buzujące pod stojącym w centrum kotłem z brązu. Naczynie rzeźbione w osiem trygramów miało średnicę długości ramienia mężczyzny. W środku bulgotała ciemna, spieniona woda. Bakałarz, który po cichu liczył na symboliczną chłostę i wypędzenie, struchlał na myśl o mękach, które najpewniej szykował pojmanym gubernator.
Widząc, że są w komplecie, Czerwony Tygrys skinął na grubego sługę. Ten zniknął na chwilę, by wrócić z pudłem z malowanego drewna. Gubernator rzekł:
– Zdradziecki pies Zhao i jego niegodny syn w skrytości zamierzali ugodzić poprzez moją osobę w Syna Niebios, oby żył wiecznie, i w jego błogosławione panowanie nad Cesarstwem Środka. Ale Niebiosa pokierowały moją ręką i ręką mnicha Gana Bao. Dziś zadbam o to, by dusze zbrodniarzy nigdy nie zaznały spokoju.
Sługa odemknął wieko. Nawet z odległości kilkunastu kroków Xiao poczuł smród gnijącego mięsa. Przerażony śledził, jak władca teatralnym gestem sięga do pudła.
Kobiety wydały z siebie piskliwy jęk. Wstrząśnięty bakałarz pojął, że widzi zniekształconą twarz płatnerza Zhao. Chciał zamknąć oczy, ale nie potrafił. Nie umiał.
Czerwony Tygrys podniósł głowę wysoko w górę, a następnie cisnął do kotła. Wrzątek prysł na boki. Głowa na chwilę zniknęła pod powierzchnią, by wyskoczyć z powrotem i wirując w pianie, wpatrzyć się martwym wzrokiem w belki sufitu.
– Oddzielę ciało od kości, zetrę w pył i każę zakopać na czterech krańcach prowincji – wychrypiał gubernator, znów sięgając do pudła. W straszliwym olśnieniu Xiao zrozumiał na jedno uderzenie serca wcześniej, co zobaczy.
Oczy chłopaka wciąż miały tamten szalony wyraz.
Kolejny rozbryzg zrosił podłogę. Żona mistrza Zhao zemdlała, bakałarz zmusił się do zaciśnięcia powiek. Taniec dwóch głów w bulgoczącej cieczy odstręczał, ale i niezdrowo fascynował.
– Jeśli nie zdradzicie miejsca ukrycia miecza, planów zamachu na gubernatora oraz nazwisk członków spisku, czeka was ten sam los – beznamiętnie powiedział gruby sługa. Jedna z córek rzuciła się do nóg władcy, ale poza szlochem nie potrafiła nic z siebie wydusić.
– Bambusowe kije rozwiążą wam języki – prychnął Czerwony Tygrys. Lamenty wyprowadzanych kobiet wnet ucichły w oddali.
Xiao oddałby swój bakalarski czepiec za łyk niebiańskiego eliksiru niewidzialności. Wzrok gubernatora spoczął na nim po raz kolejny.
– No i co teraz powiesz, bakałarzu z Hengshanu? Przykład tych głupich i nikczemnych żółwic nie skłania cię do przemyślenia swych zeznań?
Powiedzieć, że Xiao struchlał, byłoby policzkiem zadanym prawdzie. Młodzieniec zmoczył chałat.
– Czcigodny – rzekł trzęsącym się głosem – jestem nic nieznaczącym człowiekiem, ale wiernym poddanym cesarza, powiedziałem prawdę i nie wiem, czym zasłużyłem sobie na nieufność.
Czerwony Tygrys dłuższą chwilę trawił te słowa.
– Jak wyglądał miecz Zhao młodszego? – zapytał wreszcie.
Bakałarz o mało nie zemdlał ze szczęścia. Podziękował w duchu Niebiosom za możność wykazania się użytecznością i odpowiedział gorliwie:
– O czcigodny, miecz był niepozorny, pozbawiony ozdób i niezbyt długi, lecz bardzo ostry. Niewielki ruch wystarczał, by na ziemię spadały konary dorodnych kamforowców. Wielka to szkoda dla przyrody...
– Ganie Bao, co się stało z mieczem? – przerwał mu gubernator, zwracając się do mnicha.
Ten wyszedł z cienia i pokłonił się nisko.
– Czcigodny, w ferworze walki nie poświęciłem oględzinom miecza należytego czasu – rzekł miękkim, głębokim głosem. – Z wprawnym, choć młodym szermierzem miałem do czynienia. Przed ostatnim ciosem, którym śmierć spiskowcowi zadałem, oręż wytrąciłem rywalowi z ręki i nie mogłem go potem odnaleźć pośród bujnej roślinności.
Nastała długa cisza, wypełniona tylko bulgotaniem warzącej się w kotle ohydnej kipieli. Ważyły się i losy Xiao. Po raz setny wyrzucał sobie, że wyjawił mandarynowi spotkanie przy drodze. Po co mieszałem się w cudze sprawy? – pytał swojego wcielenia sprzed kilku dni. Bakalarski czepiec miast mądrości przyniósł mi jeno zgubną pewność siebie. Trzeba było siedzieć cicho.
– Posłać oddział do odnalezienia miecza. Bakałarza zamknąć w Pawilonie Leżących Chmur. Mnicha w Pawilonie Szumiących Wierzb – ogłosił Czerwony Tygrys i opuścił pomieszczenie.
Wyprowadzany Xiao skrzyżował spojrzenie z Ganem Bao. We wzroku mnicha, o dziwo, nie było niechęci. Siedząc w ascetycznej, ciasnej komnacie z wąskim okienkiem wychodzącym na mrok dziedzińca, bakałarz jeszcze długo próbował zrozumieć znaczenie tego smutnego, lecz życzliwego spojrzenia.
Aby dowiedzieć się, co kryło się za tym spojrzeniem, czytajcie dalej!