Читать книгу Wieczór panieński - cała prawda - Dawid Ozdoba - Страница 10
O dzieciństwie, ojcu którego nie było, pierwszych wzruszeniach i zarobionych pieniądzach
Оглавление„Dzień dobry. Nazywam się Dawid Ozdoba. Jestem piękny, mądry, skromny”. Do tej prezentacji dołączyłeś zdjęcie, na którym skaczesz na bungee, oraz komentarz: „Może nie codziennie, ale lubię takie rzeczy”. Na końcu dopisałeś: „Niebawem wyjeżdżam do Hiszpanii. Jeśli chcecie, aby spotkał was ten zaszczyt i mam być gościem w programie, to zadzwońcie jak najszybciej”.
Tak wyglądało twoje zgłoszenie na casting do programu „Amazonki” w 2001 roku.
Coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie. Po tym, jak realizatorzy przeczytali mój list, na komórce wyświetliło się siedemnaście nieodebranych połączeń, bo akurat wtedy nie mogłem rozmawiać. Spałem po imprezie (śmiech). Za osiemnastym razem w końcu im się udało. Odebrałem zaspany. Reżyser Jarek Sander powiedział wtedy: „Albo przyjedzie idiota, albo superfajny koleś”. A już po castingu dodał: „Dobrze, że o ciebie walczyliśmy, bo jesteś zupełnie inny niż cała reszta”. Okazało się później, że jako jedyny dostałem od producentów programu zwrot kosztów przyjazdu.
Gdy wszyscy ubierają się na czarno, ja zakładam najbardziej czerwoną rzecz, jaką mam akurat w szafie. Lubię być inny! Podobnie jest dzisiaj na moich pokazach. Kiedy zaczynałem tańczyć dla kobiet, wszyscy koledzy z branży używali oliwki do smarowania ciała i byli do przesady napakowani. Tym samym prezentowali zwyczajny, grzeczny erotyczny taniec. A ja robiłem show. Nie używałem oliwki, a pięknie pachnących balsamów. Wybierałem fajną muzykę i miałem fit sylwetkę. Całkowicie zmieniłem stereotyp myślenia o tancerzach erotycznych.
Takim oryginałem byłeś od dziecka?
Jeden z moich tatuaży to slogan: „Jestem, jaki jestem”. Jako dziecko, a później młody chłopak, nosiłem długie włosy. Miałem delikatną urodę; taki typ subtelnego chłopczyka, a nie jakaś chuliganeria i postrach okolicy. Od najwcześniejszych lat wszyscy mówili o mnie: „On czaruje oczami”. Dlaczego? Twierdzili, że mam piękne, hipnotyzujące spojrzenie. Jak już w kogoś wlepiałem wzrok, to tak, że od razu go urzekałem. Chociaż pamiętam, że nauczyciele w szkole próbowali się przed tym bronić. Szczególnie nauczycielki. Mówiły wtedy: „Nie patrz tak na mnie, bo to i tak już niczego nie zmieni”. Ale w rezultacie pomagało (śmiech). Coś jak kot ze Shreka. Potrafiłem wlepiać te swoje oczy i wymiękał każdy.
Musiałem być dzieckiem przykuwającym uwagę, bo pamiętam doskonale, po tylu latach, że dziewczyny ze starszych klas, chyba z ostatnich? (ja byłem w czwartej, one w ósmej), potrafiły podczas przerw między lekcjami podejść i mnie przytulić czy złapać za rękę. I powiedzieć przy tym: „Matko, jaki on jest śliczny!”. Wzbudzałem w nich uczucie na kształt tego, które prowokuje w ludziach przytulanka albo maskotka. Aż chce się ją przycisnąć do ciała, do polika. Poczuć to „coś” miłego.
Powiedziałeś, że oberwałeś za to pewnego razu od kolegów. Na tyle mocno, że poważnie cię uszkodzili. Pozostał ci ślad do końca życia.
Najwidoczniej moje niestandardowe zachowanie im się nie spodobało.
Kiedyś po lekcjach napadło na mnie dwóch kolegów. Wywiązała się ostra szarpanina, przewrócili mnie na ziemię. Usłyszałem chrupnięcie w kościach mojej lewej ręki. Wstałem, nie czułem bólu — od urodzenia mam wysoki próg odporności na ból — i powiedziałem: „Jeszcze zobaczymy”. Tymczasem okazało się, że ręka jest poważnie złamana; kość wystawała spod skóry. Poszedłem do domu, ale mama w pracy, a ja bez klucza. Kiedy już przyszła i zobaczyła, co się stało, natychmiast pojechaliśmy na pogotowie, a potem do szpitala. Lekarze nie mogli mnie tak od razu poskładać. Złamanie okazało się dosyć poważne. Widzisz? Do dzisiaj mam bliznę w miejscu, którym kość rozerwała skórę. Gdy zdjęto mi gips, okazało się, że nie mogę do końca wyprostować lewej ręki. To już tak zostanie?, pomyślałem wtedy. Doktor twierdził, że raczej tak. Profesjonalna rehabilitacja nie była jeszcze powszechna, a przynajmniej nie tak, jak dzisiaj. Więc gdybym sam nie zaczął ćwiczyć i trenować, być może teraz miałbym trwały defekt.
Zacząłem od pływania nad jeziorem nieopodal mojego domu w Drawsku Pomorskim, gdzie się wychowałem. I pewnego dnia moi koledzy zauważyli — czego nie dostrzegłem ja — że moja ręka jest… prosta jak drut. „Zobacz, zobacz!”, zawołali zdumieni. Zobaczyłem, odruchowo ją zgiąłem i… nie mogłem wyprostować. Bałem się, że uszkodziłem ją po raz kolejny. Kiedy opowiedziałem o tym mamie, zaprowadziła mnie do nauczyciela wychowania fizycznego. Od tamtej pory zacząłem, po jego sugestii, chodzić na siłownię. Nie, nie, to nie była taka siłowania, jak dzisiaj. Raptem jeden atlas i kilka sztang. Szybko okazało się, że nie jestem w stanie żadnej z nich unieść. Byłem za słaby. Do tego inni stroili sobie ze mnie żarty. Patrzyli z politowaniem na młodego chłopca o dziewczęcej urodzie. To mnie wkurzyło, a jednocześnie bardzo zmobilizowało. Zacząłem pojawiać się w siłowni codziennie, rano i wieczorem. Trenowałem bezustannie. I ręka wróciła do stanu sprzed złamania. Po dwunastu miesiącach wyglądałem jak młody bóg. Idealna rzeźba! Poszedłem o krok dalej i zapisałem się na zajęcia karate. Być może zrobiłem to podświadomie? Po tym, jak zostałem pobity, chciałem umieć w przyszłości się obronić. Poza tym to było ciekawsze niż stanie z kolegami w bramie po lekcjach i picie piwa albo palenie papierosów. Takie również było Drawsko, niestety.
Właśnie wtedy zacząłem skupiać na sobie uwagę dziewczyn. Już tak całkiem serio. Intrygował je ktoś taki, jak ja: wspaniale zbudowany, wysoki, z bardzo delikatną twarzą. Do dzisiaj ludzie zwracają się do mnie per Dawidek. To o czymś świadczy, prawda?
Czy ta bójka, złamana ręka i treningi przeobrażały chłopca w mężczyznę?
Bez wątpienia. Już później, w liceum, słuchali mnie wszyscy, bo tak poustawiałem sobie resztę towarzystwa. Nikt mnie nie straszył, nie bił, nie łamał mi rąk. Wręcz przeciwnie, to do mnie pierwszoklasiści przychodzili i prosili o pomoc oraz ochronę przed innymi w naszej szkole.
Jesteś jedynakiem?
Tak. Przyszedłem na świat w Bydgoszczy, gdzie mieszkali moi rodzice. Kiedy miałem trzy, może cztery lata, oni się rozstali. Ojciec założył nową rodzinę. A ja z mamą zamieszkaliśmy w Drawsku Pomorskim. Z jej rodzicami. Mój tato już nie żyje, a ja mam piękną przyrodnią siostrę Martusię. Wychowywali mnie mama, babcia i dziadek. I to on jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego spotkałem.
Dziadek zastępował ci ojca?
Był w tamtych latach kimś na wzór idola, mojego guru. Nauczył mnie wielu ważnych rzeczy, które sprawiły, że dzisiaj jestem takim, a nie innym człowiekiem. Podarował mi osobisty dekalog, wpoił zasady, w myśl których pieniądze są, ale gdzieś na dalszym miejscu. A na szczycie listy rzeczy ważnych są: miłość, przyjaźń, honor. To człowiek z zasadami.
Pamiętasz tatę?
Tak. Dzięki temu, że moja mama po rozwodzie zachowała się wspaniale. Nie chciała, żebym stracił z nim kontakt i co roku, podczas wakacji, zawoziła mnie do niego. Starała się na pewno, jednak to już nie było to samo. Ojciec był, bo był, a ja go szanowałem. Kiedy dorosłem, nie odczuwałem jednak wielkiej potrzeby, aby do niego powracać; nie było go obok mnie w czasie, kiedy buduje się najważniejsze relacje z bliskimi. Nigdy też o nic go nie obwiniałem ani nie miałem do niego żalu. Jednak moim prawdziwym ojcem był mój dziadek. I jest, bo żyje i dobrze się miewa. Poza tym tata nie wykazywał specjalnie inicjatywy, aby nasz kontakt odbudować w moim dorosłym życiu.
Dlaczego?
Zawsze marzył o córce, więc może dlatego? Myślę, że tak naprawdę spełnił się dopiero w nowej rodzinie. Właśnie jako ojciec córki.
Czy możesz powiedzieć, że pomimo rozwodu rodziców miałeś szczęśliwe dzieciństwo?
Pogodne i bezpieczne — tak bym je określił. W domu dziadków się nie przelewało, ale ja już potrafiłem wesprzeć rodzinę (śmiech). Jako mały chłopiec prowadziłem handel wymienny z radzieckimi wojskowymi. Mieszkaliśmy blisko stacji, gdzie przystawały wagony z wojskiem. Drawsko było miejscem, gdzie stacjonowało przez wiele lat. Ja załatwiałem żołnierzom papierosy, a oni dawali mi za to konserwy. Do dzisiaj, zapewne dzięki obcowaniu z nimi, potrafię mówić po rosyjsku. Jako dziecko byłem bardzo specyficzny. „Jestem inny”, powtarzałem często. Nie chciałem być taki, jak wszyscy. Nie można było mnie ani kupić, ani zmienić moich poglądów. I taki jestem do dziś. Zawsze mówiłem, że pochodzę z innej bajki.
Jaki był dom dziadków?
Niewielki, z ogrodem. Żyliśmy skromnie, ale niczego mi nie brakowało. I jednocześnie to skromne życie mobilizowało mnie, żeby w przyszłym, tym dorosłym, było inaczej. Idolem z telewizji był dla mnie w tamtym czasie Jean-Claude van Damme. Na strychu powiesiłem worek treningowy i jego zdjęcia. Oglądałem filmy z jego udziałem. Robił na mnie wrażenie! Uderzałem w ten worek i myślałem: „Tak czy inaczej, ale na pewno wyrwę się z tego miasta i coś osiągnę”. To były lata dziewięćdziesiąte.
Mama z babcią cię rozpieszczały? Skakały wokół ciebie?
Mama bardzo chciała zrobić ze mnie, pewnie nieświadomie, maminsynka. Zresztą teraz też codziennie dzwoni i pyta, co u mnie. Tyle że dzisiaj już jesteśmy przyjaciółmi. Nie pozwoliłem się ubierać, czesać, zagłaskiwać. Zawsze miałem własny styl. Sam wymyślałem sobie stroje. Pamiętam, jak pewnego razu wziąłem dżinsy i poprzecierałem je pumeksem; moda na takie spodnie weszła dopiero cztery lata później. Mój dom był tradycyjny, ale nie skostniały. Moja rodzina jest wierząca, lecz nie popada w skrajności. Sam byłem przez trzy lata ministrantem. Bo chciałem. Nikt do niczego mnie nie zmuszał.
Z kim lubiłeś przebywać jako dziecko?
Ja po prostu lubiłem, już wtedy, być w centrum uwagi (śmiech). Robiłem tak, żeby mnie było dobrze. A te moje oczy przyciągały wszystkich. Szczególnie kobiety.
Korzystałeś z tego?
Oczywiście. Na ładne oczy. Pamiętam, że w liceum podpisałem się na kartce, którą dałem nauczycielce, mówiąc: „Proszę ją dobrze schować, bo kiedyś będę sławny”.
I?
Ona zaczęła się śmiać, a ja dodałem: „Zobaczy pani, że tak będzie”. Kiedy później wygrałem reality show „Amazonki”, przyjechałem do Drawska i spotkałem tę nauczycielkę na ulicy. Pogratulowała mi, mówiąc, że tamtej kartki nie wyrzuciła.
U mojego przyjaciela Kamila, którego rodzice mieli jako pierwsi w mieście antenę satelitarną oraz wideo, po raz pierwszy zobaczyłem program, w którym pokazywano chippendalesów. Wypowiedź jednego z tancerzy utkwiła mi w głowie. Miał partnerkę i córkę; jego ukochana również była tancerką. Facet przekonywał, że jeżeli oboje sobie ufają, to mimo pracy nie ma między nimi cienia fałszu czy kłamstwa. Że związek i rodzina, nawet w takim zawodzie, również są możliwe. On był przystojny, a ona piękna. To działo się chyba w USA.
I druga scena, również z tego programu: grupa tancerzy, ubrana w skórzane płaszcze, wchodzi do klubu. Na ich widok kobiety dostają szału! Miałem wtedy piętnaście lat. Dziś minęło dwadzieścia trzy od tamtej chwili, a one wciąż szaleją, tyle że już na mój widok. Czasami trudno mi uwierzyć, że ciągle to robię.
Po kim jesteś takim indywidualistą?
Po ojcu? Jego tak właśnie zapamiętałem. Potrafił zawsze dać sobie radę. W każdej niemal sytuacji. Mama z kolei ma naturę zaczepną. Połączenie idealne. Powstał z nich megałobuz.
Czym zajmowali się twoi rodzice?
Mama uczyła dzieci w przedszkolu. Dzięki temu potrafiłem czytać i pisać dużo wcześniej niż moi rówieśnicy. Później, już w szkole, też świetnie dawałem sobie radę. Z kolei mój tata i również jego ojciec byli taksówkarzami. W tamtych czasach oznaczało to tyle, co mieć olbrzymie pieniądze i… władzę (śmiech). Ojciec potrafił bardzo wiele załatwić, zorganizować: paliwo, części zamienne. Wiedział doskonale, gdzie, jak i co.
Wspominałeś o dziadku, który był dla ciebie jak ojciec. Co takiego miał w sobie?
On oddał mi wszystko, co miał najlepsze. To człowiek, który wiele przeżył. Był więziony na Syberii i to go zahartowało na resztę życia. Mamy bratnie dusze i ten sam znak zodiaku, Ryby. Dla niego jestem najważniejszy. Wiem, że cokolwiek bym zrobił, nawet złego, on będzie mnie kochał. Zawsze powtarzał mi, że dam sobie w życiu radę, nieważne co się wydarzy. Ma dziewięćdziesiąt lat. Nauczył mnie cierpliwości i opanowania; kiedy byłem mały, zabierał mnie nad jezioro i wspólnie łowiliśmy ryby. Nauczył mnie też, żebym dostrzegał piękno, które jest wokół. Na przykład w przyrodzie. „Popatrz, poczuj, jak świeci słońce, wieje wiatr. Ludzie o tym zapominają, gdzieś biegnąc, śpiesząc się. Sami nie wiedzą po co”, powtarzał. Kiedy w listopadzie 2015 roku byłem w Brazylii, nie chciałem z innymi biegać od klubu do dyskoteki i tak bez przerwy. Wolałem pójść na plażę, położyć się na piasku i zaczekać, aż wraz z przypływem obleją mnie wody oceanu. To szkoła dziadka. Pamiętam, że kiedy byłem bardzo mały, on opowiadał mi bajki. W jego historiach zawsze wygrywało dobro. Dlatego zawsze staram się być dobry dla ludzi z mojego otoczenia. Zawsze jestem dla ludzi taki, jak oni dla mnie. Potrafię oddać serce, ale też spuścić ostry wpierdol kiedy trzeba.
Decyzja o studiowaniu oznaczała pożegnanie z domem dziadków i Drawskiem. Przynajmniej na jakiś czas.
Pojechałem do Szczecina z zamiarem zdawania do Instytutu Kultury Fizycznej. Pech chciał, że w liceum, niedługo przed egzaminami na studia, skręciłem kolano i to mnie zdyskwalifikowało w egzaminach sprawnościowych. Dziekan wydziału musiał być mocno zdziwiony, kiedy zobaczył na korytarzu uczelni kandydata z kontuzjowaną nogą (śmiech). Prośby o przesunięcie egzaminu specjalnie dla mnie nie dały niczego. Wracałem na stację kolejową ze łzami w oczach i dokumentami w ręku. Ale że mijałem po drodze Politechnikę Szczecińską, wszedłem do budynku. Nic nie mam do stracenia, pomyślałem. Stanąłem przy gablocie z napisem „Transport i zarządzanie firmą transportową — konkurs świadectw”. Miałem bardzo dobre oceny, więc wychodząc z pokoju, w którym zostawiłem papiery, usłyszałem: „Pan to już może rozpoczynać wakacje, bo na pewno się pan dostanie”. Dobra, przetoczę się przez pierwszy rok, a później zobaczymy, może wrócę do IKF?, dumałem. A jednak zostałem na transporcie do końca i zdobyłem tytuł inżyniera. A nawet dwa tytuły inżynierskie, bo skończyłem dwie specjalizacje.