Читать книгу Sułtanka Kösem. Księga 2. Czarna Królowa - Demet Altınyeleklioğlu - Страница 5

Оглавление

1

Czterdziesty drugi dzień od przeprowadzki do Holu Haseki.

To minęło już aż tyle czasu? Policzyła jeszcze raz. Wszystko się zgadzało. Dwa dni temu minęło czterdzieści dni od śmierci sułtanki Safiye.

Nie miała już wątpliwości. „Zapomniał o mnie!”. Przydarzyło jej się więc to, o czym kiedyś mówiła Eftalya: „A niektóre z nałożnic... Odrzucone, usychają w zapomnieniu”.

I teraz ona była jedną z nich. Odrzucona, zapomniana, zaczynała już nawet schnąć.

Jej książę z bajki ją porzucił. Jako że nie miewała już snów o nim, nawet w nich nie mogła więcej całować i wdychać jego zapachu.

Coś musiało się stać.

Mahfiruz się nie pokazywała. Nie przyszła nawet na modlitwę za zmarłą, kończącą czterdziestodniowy okres żałoby. „Niby jak miała przyjść, po ostatnim...” – pomyślała. „A ja poszłam. I tym razem nikt nie powiedział mi: «Nie jesteś muzułmanką, więc nie masz tu czego szukać!»”.

„Ale kto wie, co teraz knuje ta wiedźma” – zastanawiała się Mahpeyker. Dziewczęta się dowiedziały, że Królowa Lodu i Handan Sultan nie widują się, jeśli nie ma takiej potrzeby. „Są na siebie obrażone” – powiedziała im Nevcihan, gdy spotkały się kiedyś w rosarium. „Gdy spotkają się w większym gronie, ciągle droczą się ze sobą...”.

Nie można było powiedzieć, aby valide sultan odnosiła się dużo lepiej w stosunku do niej. Ostatnio w jej zachowaniu było coś dziwnego, coś czego Mahpeyker nie rozumiała i czego nawet nie umiała opisać. Była wyraźnie przygaszona. Wcześniej bardzo lubiła przesiadywać w altance w ogrodzie różanym. A teraz pojawiała się w niej raz na sto lat. Tam czasem zamieniły ze sobą kilka zdań, i tyle.

Lecz to wszystko zbytnio jej nie obchodziło. Starano się to przed nią ukryć, wiedziała jednak, że harem aż kipi od plotek.

– Sułtan wziął sobie haseki, ale podobno powiedział, że w ogóle nie będzie się z nią widywał.

– Co ty opowiadasz? W takim razie, po co ją tutaj w ogóle sprowadził?

Nie ulegało wątpliwości, że plotki te rozsiewała Mahfiruz przy pomocy swoich dam dworu.

– Na co Jego Wysokości taka faworyta-służąca, skoro ma żonę, matkę swego jedynego syna? Tamta była tylko przelotną zachcianką.

Şarazad i Mürüvvet zaklinały się jednak, że sułtan od swego zniknięcia nie pojawił się ani razu także u Mahfiruz.

„Co się z nim dzieje?” – zastanawiała się Mahpeyker. Nie dawały jej spokoju czarne myśli. „Czyżby już w tak młodym wieku dopadła go niemoc?”.

Wielokrotnie starała się czegoś dowiedzieć od daye („Ależ proszę, matko, mateczko...”), ta jednak milczała na temat sułtana jak zaklęta. Za każdym razem patrzyła tylko na nią z uśmiechem i, głaszcząc ją po włosach, powtarzała: „Córeczko... Córeeeczko!”.

Tymczasem ona potrzebowała pieszczot sułtana, a nie niani. Chciała usłyszeć, jak Ahmed szepcze namiętnie: „Moja Mahpeyker”.

Nagle wstała. Znudziło się jej każdej nocy wyglądać jego przyjścia.

– Idę spać!

Niania, która dopiero co wróciła z Galerii Sułtańskiej, bardzo się temu zdziwiła.

– Idziesz spać? Córeczko, przecież jeszcze nie zjadłaś kolacji.

– Jestem zmęczona. A poza tym, nie jestem głodna.

Semiha wymieniła spojrzenia z daye. Mahpeyker była w tak złym nastroju, że nawet tego nie zauważyła.

– Spokojnej nocy – powiedziała i skierowała się w stronę sypialni.

Semiha chciała pójść za nią, aby pomóc jej się przebrać.

– Nie trzeba – zatrzymała ją. – Dzisiaj poradzę sobie sama.

Otworzyła drzwi do sypialni i weszła do środka. Drzwi zamknęły się za nią.

Nadal spała, gdy otworzyły się drzwi.

– Obudź się – powiedział jakiś szept.

– Co? Kto tam?

– To ja.

– Semiha? Co się dzieje?

– Wstawaj natychmiast. Sułtan...

Gdy tylko usłyszała to słowo, jej umysł momentalnie wybudził się ze snu.

– Sułtan?

– Jest w haremie. Pilnie wezwał do siebie daye. Zanim tam poszła, kazała cię jak najszybciej obudzić. Wstawaj, coś jest na rzeczy.

Ale co? O nic jednak jej nie zapytała. Doskonale wiedziała bowiem, że w pałacu tego rodzaju pytania zawsze pozostają bez odpowiedzi. To mogło być wszystko.

Wstała. Inne dziewczęta już uwijały się jak w ukropie. Panujący w komnacie zgiełk obudził także Sofię. Zaniepokojona rzuciła się jej do nóg.

– Coś się stało, siostrzyczko?

Bez słowa pogładziła dziewczynę po włosach.

Semiha pobiegła na tyły apartamentu. Do uszu Mahpeyker dobiegł szum wody. Kobieta po chwili była przy niej z powrotem.

– Woda jest, jaka jest – powiedziała. – Nie mamy czasu, żeby ją podgrzać. Umyj się, nawet jeśli jest lodowata. Potem wytrzyj się i wychodź, tylko szybko, na miłość boską!

Rzuciła się do skrzyni z ubraniami.

– Semiho?

Dawna służąca Safiye Sultan, zajęta szukaniem odpowiednich ubrań, odpowiedziała jej niemal z wnętrza skrzyni:

– Słucham?

– Ahmed tu przyjdzie?

Mówiąc te słowa, bała się, że razem z nimi przez usta wyskoczy jej także serce.

Semiha wychyliła głowę z kufra.

– Ależ skąd! To haseki musi do niego iść.

Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, nie od razu więc dotarł do niej sens tych słów.

– Haseki musi iść? Do kogo? Do sułtana?

– Tak.

Nagle do niej dotarło.

– Ja?! – spytała, wrzeszcząc na całe gardło. – Ja? Idę? Haseki idzie? Król wezwał do siebie swoją królową?

– Sza! – Semiha w panice rzuciła wszystko i podbiegła do niej. Wzięła w ramiona, żeby choć trochę ją uspokoić. Mahpeyker drżała na całym ciele. – Tego nie wiemy – powiedziała jej do ucha. – Nikt nie wie. Ale to możliwe. Za chwilę może tu przyjść ktoś od niego i powiedzieć, że padyszach cię oczekuje. Dlatego powinniśmy być przygotowane, na wszelki wypadek...

– Jestem gotowa – powiedziała Mahpeyker, usiłując uwolnić się z ramion kobiety. – Królowa jest gotowa. Natychmiast może iść do swego króla!

– Nastja!

Głos Semihy był tym razem ostry jak nóż. Zamarła na chwilę, zaskoczona zarówno taką reakcją, jak i tym, że kobieta posłużyła się jej dawnym imieniem.

– Uspokój się!

Przez chwilę wydało jej się, że mówi do niej Safiye Sultan:

– To może być ta noc, na którą tak czekałaś. Skoro mówisz, że jesteś sułtanką, to zachowuj się, jak na sułtankę przystało! – podeszła do niej bliżej, tak że usta kobiety dotykały teraz jej uszu. – Jeśli cię dzisiaj rzeczywiście wezwie, to nie idź tam, żeby mu się oddać; idź, aby go zdobyć!

– Ale, ale... – denerwowała się.

Semiha jej nie słuchała. Władczo wyciągnęła rękę i pokazała palcem pomieszczenie, gdzie czekała już na nią zimna kąpiel.

Pośpiesznie udała się we wskazanym kierunku, nic już nie mówiąc. Weszła tam z całym bagażem różnorodnych uczuć. Opanowywało ją to uniesienie, to radość; jej serce wypełniało się nadzieją, by za chwilę całkowicie ją stracić. I tak w kółko... Nie odczuła nawet chłodu wody, gdy oblewała nią głowę. Spływając wzdłuż ciała, zmywała z niej także jej przeszłość, przeżyte trudności i smutki, opadając w końcu na marmurową posadzkę.

– Odejdźcie! – wołała, nogą odpychając ją od siebie. – Idźcie sobie. Zostawcie mnie w spokoju!

To, na co czekała, musiało wydarzyć się tej nocy. „Tej nocy albo nigdy!”. Gdyby naprawdę wyszła dzisiaj przez te drzwi, to nie po to, by ulec Ahmedowi, ale by go zdobyć – dokładnie tak, jak to powiedziała Semiha. Pójdzie do niego, aby stać się nie haseki, ale sułtanką. Nie niewolnicą, ale królową!

– Semiho...

Kobieta natychmiast przyskoczyła do niej z naręczem ubrań. Doznała szoku, widząc ją przed sobą zupełnie nagą. Nie musiała jednak nic mówić.

– Zostaw to – powiedziała Mahpeyker. – Przynieś mi lepiej ten czarny tiul, który pokazałam ci wczoraj.

Zrozumiała, że Semiha ma zamiar zaprotestować.

– Proszę cię... Daj mi dzisiaj wolną rękę... Pozwól mi zaufać sercu, moim marzeniom! No dalej, przynieś mi go, proszę...

– No dobrze, ale przynajmniej porządnie się wytrzyj w tym czasie, jesteś cała mokra!

Nie zrobiła nawet tego. Tylko niecierpliwie czekała na chwilę, gdy materiał znajdzie się na jej wilgotnym ciele. Kiedy wreszcie chłodna od wilgoci skóra spotkała się z dotykiem jedwabnych włókien tiulu, przebiegły ją dreszcze, a piersi momentalnie stwardniały. Wyobraziła sobie, że lekko muskająca jej biodra tkanina jest tak naprawdę pieszczotą padyszacha. Zapłonął w niej ogień, gdy poczuła łaskotanie w pachwinach. Dwa końce tiulu opadały na ziemię, owijając się jej wokół kostek.

– Lustro.

Şarazad natychmiast postawiła je przed nią.

Spojrzała na swoje odbicie obwiedzione srebrną ramą.

„O Boże...”. Po całej powierzchni zwierciadła tańczyło jasnoczerwone światło padające z kaganków. Ona stała dokładnie pośrodku. Wilgotne włosy przylepiły się do jej odkrytych ramion. Biały gors wyglądał, jakby zajął się ogniem. Z doliny między piersiami – tam, gdzie wyszywany srebrem tiul po raz pierwszy spotykał się z ciałem – pożar ten rozprzestrzeniał się niżej, ogarniając ją całą. Pod cieniutką tkaniną perłowy połysk ciała, a także różowa niczym pączek kwiatu skóra oblekły się w purpurę. Światło doskonale podkreślało wszelkie wypukłości, wydobywając z cienia jego zarysy.

Semiha i Şarazad stały w drzwiach oniemiałe.

– Czemu tak mi się przyglądacie? Oczarowałam was?

Tak, były oczarowane. Zaparło im dech w piersiach.

Raz po raz przygryzła usta, żeby nabrały bardziej wyrazistego koloru. Z tego samego powodu szczypała się w policzki.

– Niech Bóg strzeże cię przed złym okiem! – szepnęła Şarazad, gdy już ocknęła się z pierwszego zauroczenia. – Teraz jeszcze szybko osuszę ci włosy...

– Nie trzeba – powstrzymała ją Mahpeyker. Po jej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech. – Jeśli mnie do siebie zawoła, to przeciwnie, przed wyjściem poproszę was, żebyście jeszcze pokropiły mnie wodą. Palcami, o tak...

Nim zdążyły się zorientować, zademonstrowała to na ich przykładzie. Kobiety rozbiegły się, wrzeszcząc na całe gardło.

– Oszalałaś! – krzyknęła Semiha.

Tak jest, oszalała.

– Chcesz pojawić się przed sułtanem mokra?

Tak jest, miała pojawić się przed nim mokra.

Czterdzieści dwa dni i czterdzieści dwie noce czekała na niego przygotowana. Bez słowa sprzeciwu znosiła wielogodzinne strojenie się i przebieranie za każdym razem, gdy tylko którejś z nich coś się nie spodobało. Podczas tych wszystkich zabiegów nieustannie wpatrywała się w drzwi, mając nadzieję, że za chwilę wejdzie przez nie sułtan i powita ją okrzykiem: „Mahpeyker, moja piękna sułtanko!”. Chciała, kiedy ta chwila nadejdzie, pokazać mu się w swoim najpiękniejszym stanie, z najbardziej zniewalającym uśmiechem na ustach. Lecz gdy się nie pojawiał, równie pokornie poddawała się zabiegom rozbierania. Nadal starała się uśmiechać, przygotowywując się do snu. Czterdzieści dwie noce. Spędziła je, leżąc skulona w swoim łóżku, czując się porzucona, obrażona i poniżona.

Jaka kobieta wytrzymałaby afront i odrzucenie, skrywane szyderstwa usługujących jej dziewcząt? Jaki mężczyzna wytrzymałby tak długo z dala od wybranej przez siebie kobiety? Odpowiedzi na te pytania były identyczne: Żadna! Żaden!

Ile to już nocy spędziła, zadręczając się takimi ponurymi myślami? „A więc to wszystko było jednym wielkim oszustwem. Niewytłumaczalną grą dla mydlenia oczu...”.

A teraz, w środku nocy, miał ją w końcu do siebie zawołać. Przysłać po nią swojego wysłannika, który pewnie jej powie: „Pośpiesz się. Nie pozwólmy sułtanowi czekać!”. Tak, nie powinna zapominać, że Ahmed jest padyszachem, a ona jedną z wielu niewolnic. W każdej chwili jednym skinieniem dłoni mógł zawołać sobie jakąś inną odaliskę. Dlatego należało być cały czas w gotowości. Musiała czekać na niego wypielęgnowana, wystrojona i przyozdobiona. Na jego wezwanie miała niezwłocznie stanąć przed nim i paść mu do nóg.

„Ale to zupełnie nie tak!” – przebiegło jej nagle przez myśl. „Skoro on jest sułtanem, to ja jestem sułtanką. Skoro on jest Ahmedem, ja jestem Mahpeyker”. A więc powinna raczej pójść do niego tak, jak kobieta obudzona w środku nocy, gdy po tym jak zerwała się z łóżka, zdążyła jedynie pośpiesznie ochlapać się wodą... Nie nakładając żadnego zapachu. Miała stanąć przed nim taka, jaka była.

Rzecz jasna, jeśli w ogóle ją zawoła.

Jeśli znów, tak jak zawsze, po wielu godzinach oczekiwania, nie będzie musiała się rozebrać i zwinąć, smutna, w swoim łóżku.

Zawołał. Tuż przed świtem. Posłaniec uchylił drzwi do apartamentu Mahpeyker.

– Jego Wysokość wzywa. Powiedzcie dziewczynie, niech się pośpieszy.

I teraz Mahpeyker szła do swego króla.

Włosy miała wilgotne. Na jej twarzy błyszczały kropelki wody. Tiul, który włożyła na swoje wilgotne ciało, miejscami przywarł do niego tak bardzo, że wyglądała, jakby nie miała niczego na sobie. Piersi także przebijały się przez tkaninę, w najdrobniejszych szczegółach. Jej nogi, spowite mgiełką wilgotnego tiulu niczym tajemnicą, to wyłaniały się z niej, to pogrążały w niej na nowo.

Była boso.

Jedyną suchą rzeczą była czarna peleryna z kapturem, jaką zgodnie z radą Semihy zarzuciła sobie na ramiona przed wyjściem. Brzegi peleryny zacisnęła mocno przy piersi. Jej poły niemal omiatały ziemię. Wystawały spod nich tylko jej bose stopy. Miała zrzucić ją dopiero przed padyszachem.

„Strzeż się, sułtanie Ahmedzie! Mahpeyker Sultan nadchodzi, by cię zdobyć”.

Jedno ze skrzydeł wspaniałych drzwi powoli się uchyliło.

Mahpeyker spojrzała przez ramię na stojącą krok za nią daye. Przekroczyła próg i pogrążyła się w ciemnościach panujących po drugiej stronie.

Zastygła na swoim miejscu. Była bliska paniki.

„Czego tutaj szukasz?” – nie dawał jej spokoju jakiś głos.

„Przyszłam zostać kobietą padyszacha”.

W jej głowie rozległ się szyderczy śmiech.

„Kobietą padyszacha? Ciekawe, jak to zrobisz?”.

O Boże! Jak miała to zrobić?

Nie miała pojęcia. Od tamtej nocy w rezydencji Karayelzadego do jej snów czasem wdzierały się obrazy podsuwane jej przez szatana: sceny pełne żądzy i namiętności, które doprowadzały ją do szaleństwa i niesamowicie zawstydzały. Ale to były tylko sny. Jak wyglądało to w prawdziwym życiu?

Wstydziła się o to zapytać, więc nikt niczego jej nie nauczył.

Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię.

– Chodź, dziecko – wyszeptał jakiś głos w ciemności. Rozpoznała go.

– Daye? Nie zauważyłam cię w tym mroku.

– Wszystkie ściany pokryte są zasłonami z grubego aksamitu. Po przejściu przez drzwi znalazłaś się wśród nich, dlatego zostałaś w ciemności. Teraz trzeba je...

– Nianiu... – zdenerwowana i przestraszona ujęła jej dłonie, jakby chciała o coś prosić. Nie była jednak w stanie dokończyć i powiedzieć tego, co chciała: „Nie wiem jak...”.

Po błysku jej oczu domyśliła się, że niania uśmiechnęła się w ciemności.

– Nie bój się – szepnęła kobieta. – Słuchaj głosu swego serca i tego, co podpowiadają ci twoje pragnienia. Zobaczysz! Jeszcze urodzisz Osmanom kolejnego padyszacha!

Poczuła ciężki dotyk grubego materiału. Bóg rozchyla przed nią zasłonę... rozchyla... rozchyla.

Ciemności rozciął wąski snop pomarańczowego światła. Mahpeyker odruchowo zmrużyła oślepione nim nagle oczy. Daye leciutko popchnęła ją naprzód. Usłyszała szelest zamykającej się zasłony.

„Najświętsza Panienko. Jestem przed moim królem! I boję się teraz nawet otworzyć oczy...”.

– Moja wysmukła Mahpeyker!

Słysząc głos sułtana, drgnęła. Jak bardzo na to czekała, jak wiele razy wyobrażała sobie tę chwilę, gdy zwraca się do niej imieniem, które sam jej nadał.

Nadal nie otwierała oczu. Przez lekko podniesione rzęsy sączyło się do nich jedynie pomarańczowe i czerwone światło, jego jednak nie dostrzegała. Nie chciała. Zupełnie jakby bała się obudzić z pięknego snu. Usłyszała trzask polan, a przyjemne ciepło muskało jej twarz i ciało. Musiała stać naprzeciw kominka.

Nagle się przestraszyła. Tiul wyschnie!

Zdziwiła się, że w takiej chwili może myśleć o czymś takim. Nie mogła jednak odpędzić od siebie myśli, że dobrze by było, gdyby teraz ktoś zza zasłony oblał ją wodą.

„Stoisz już przed swoim królem” – odezwał się rozum. „A ciągle masz na sobie tę pelerynę, zasłaniającą twoją twarz i ciało. Brawo!”.

„Racja! Co ja wyprawiam?” – zreflektowała się. Nadal miała kaptur na głowie, nadal trzymała krańce peleryny zaciśnięte przy piersi.

– Panie... – przerwała, żeby nabrać powietrza. „A niech to” – pomyślała. „Jak mogę coś powiedzieć, skoro serce wali mi jak młotem?”. Zaschło jej w gardle, usta także były suche. Zwilżyła je językiem.

Padyszach patrzył na nią zdziwiony. Stała przed nim zakapturzona postać w czerni. Nie mógł zobaczyć nawet jej twarzy.

Nagle zobaczył, jak coś lekko poruszyło się na dywanie. Dokładnie tam, gdzie poły peleryny dotykały ziemi.

Jej stopy! Bose!

Ahmed poczuł, że wstępuje w niego dobry humor. „Tylko spójrz na nie” – powiedział sobie. „Jakie malutkie”. Momentalnie zalała go fala ciepła. Podejrzenie, jakie zaświtało mu w głowie, przyprawiło go o dreszcze. „Czyżby miała na sobie tylko tę pelerynę? Ach!” – jęknął w myślach. On także poczuł suchość w ustach.

– Wasza Wysokość – wyszeptała. Miała nadzieję, że tym razem ton jej głosu wyrażał to, co dzieje się w jej duszy, wszystkie tęsknoty i pragnienia, całą jej kobiecość. – Chcieliście widzieć swoją Mahpeyker... Oto jestem...

„Chyba zaraz zemdleję” – pomyślała jednocześnie. „Żebym zdążyła przynajmniej go przed tym zobaczyć”.

Jej długie, podkręcone rzęsy drgnęły. Powoli je uniosła. W pierwszym momencie zmrużyła oczy pod wpływem światła i żaru, bijących dokładnie z naprzeciwka. Po chwili... zobaczyła jego.

„Ahmed! Mój król”.

Gdyby nie płomienie ognia igrające w kominku, w komnacie panowałaby całkowita ciemność.

Padyszach leżał na boku na rozłożonej przed kominkiem skórze z niedźwiedzia. Głowę podpierał ramieniem.

Był bez turbanu. Miał na sobie białą koszulę z długimi rękawami, rozpiętą niemal aż do pasa. Jego tors skąpany był w głębokim cieniu. Zrobiło jej się jakoś dziwnie. Sułtan miał na sobie czerwone szarawary.

Ponieważ pozostawał poza obrębem światła padającego z kominka, jego twarz była niewidoczna w ciemności. Wiedziała już jednak, że jest przystojny.

Zrozumiała, że Ahmed podobnie jak ona ma trudność z doborem odpowiednich słów. „Powiedz coś pierwsza” – przyszedł jej w sukurs rozum. „Skoro on milczy – ty mów. Skoro on nic nie robi – ty coś zrób. Skoro on cię nie pieści – obsyp go pieszczotami ty. Zdobądź go jeszcze przed wschodem słońca. No i zrzuć w końcu tę przeklętą pelerynę, zrzuć ją!”.

Usłuchała go.

– Z tęsknoty za wami... – zaczęła, zsuwając kaptur z głowy i wystawiając twarz ku światłu – wasza niewolnica czuła się, jakby wrzucono ją w ogień, panie.

Ahmed cały czas leżał na swoim miejscu, nie wykonując najmniejszego ruchu. Utkwił wzrok w ogniu, jaki zapłonął nagle w czarnych oczach Mahpeyker. „Ciekawe...” – myślał. „W jej oczach naprawdę jest taki żar, czy to tylko ogień tak się w nich odbija? To naprawdę jedna z córek Ewy? Czy może Bóg postawił przed nami wróżkę stworzoną z ognia?”.

Jakkolwiek by nie było... Była piękna... Pośród gry światła i cienia jej twarz skąpana w purpurze, żółci i czerwieni była niewiarygodnie piękna. No i ta para gorejących się oczu... Gdy na niego patrzyły, on sam zajmował się od nich ogniem.

Mahpeyker, nie spuszczając oczu z padyszacha, poruszyła głową z lewej na prawą i z prawej na lewą, poprawiając włosy oswobodzone z niewoli kaptura. Czarne włosy w powietrzu przez chwilę rozwinęły się jak wachlarz, zabarwiając się ognistą czerwienią, po czym opadły i przez ramiona spłynęły jej aż do pasa.

Sułtan jakby drgnął na swoim miejscu. „Nigdy czegoś takiego nie czułem” – pomyślał. Ani przy Mahfiruz, ani przy żadnej z nałożnic, jakie brał sobie po niej. Ogarnęło go nieprzeparte pragnienie, aby nagle zerwać się na równe nogi, wziąć ją w ramiona i posiąść ją, w tej chwili i w tym miejscu. Nozdrza rozszerzyły mu się, oddychał coraz szybciej, a jego oddech zrobił się gorący jak ogień. Przeżywał to po raz pierwszy w życiu. „Nie tak szybko!” – zmitygował go wewnętrzny głos. „Ciesz się tą chwilą. Masz mnóstwo czasu, żeby ją całować i wąchać!”.

Jego oczy spoczęły na wargach dziewczyny. Uświadomił sobie, że jak szalony myśli tylko o tym, by przyssać się do ust tej kobiety. A nawet żeby wziąć je między zęby i... Szybko zawstydził się swoich myśli. Gdy usiłował oderwać wzrok od jej warg, zauważył, że peleryna powoli zaczyna zsuwać się z jej ramion. Wstrzymał oddech.

Najpierw zobaczył jej łabędzią szyję. Potem nagie, zaokrąglone ramiona. I w końcu oblany ogniem gors.

W jednej chwili peleryna znalazła się u stóp Mahpeyker.

„Mój Boże!”.

Sułtan poczuł, jak ten bezgłośny krzyk wstrząsnął całą jego duszą. Po zrzuceniu tej tajemniczej czerni stała teraz przed nim dziewczyna o nieziemskiej wprost urodzie. Nie miała na sobie nic oprócz czarnego tiulu spowijającego jej drżące ciało. Żółte cętki na tkaninie błyszczały teraz w blasku ognia. Jedno ramię miała całkowicie odkryte. Nabrzmiałe sutki jej buntowniczo uniesionych piersi odbierały mu rozum. Podobnie wiotkość talii, krągłość bioder, zarys pachwin prześwitujący spod tiulu i nogi... „Ach... Zwłaszcza te nogi...” – pomyślał. Pod tą tkaniną wyglądały jak dwie kolumny z kości słoniowej.

Mahpeyker czekała bezczynnie świadoma tego, co musi dziać się teraz z sułtanem. Jego twarz co prawda nadal pozostawała w cieniu, dostrzegła jednak, że klatka piersiowa to wznosi się to opada – jak miech kowalski. „Zaimponowałam mu!” – tryumfowała w myślach. „Oczarowałam go!”.

Lekkim kopnięciem odsunęła na bok pelerynę leżącą u jej stóp. Postąpiła krok naprzód.

Wiedziała, że nie może oderwać wzroku od jej nagich nóg.

Ahmedowi ciężko było oddychać. „Powiedz coś w końcu!” – upomniał go rozgniewany głos w jego głowie. „Powiem, jak tylko będę mógł złapać oddech i jak przyjdzie mi coś do głowy!”.

Ale to Mahpeyker znów jako pierwsza przerwała ciszę:

– Wasze zaproszenie przywróciło do życia waszą Mahpeyker, panie. Topniałyśmy już z tęsknoty za wami niczym świeca...

„A ten głos, ten głos!” – pomyślał Ahmed. „Czy słyszałeś kiedykolwiek równie piękny, równie słodki i kokieteryjny, równie oszałamiający głos?”.

W uszach zadźwięczał mu głos Mahfiruz. Wielki Boże, przy szczebiocie Mahpeyker tamten wydał mu się podobny do klekotu bociana.

– Tak... – udało mu się w końcu coś powiedzieć. Wziął głęboki oddech. – Czekałem... na koniec żałoby... po babce.

Nagle wyprostował się na swoim miejscu i usiadł po turecku. Światło delikatnie padało teraz na jego twarz.

Mahpeyker uważnie mu się przyjrzała przez rzęsy. Najpierw dostrzegła lekki meszek pod nosem sułtana. Następnie drżenie jego warg. Sułtanowi zaczął się już sypać wąs. „Nie było go chyba jeszcze, gdy widziałam Ahmeda po raz ostatni” – pomyślała. A może był, ale nic nie zauważyła z przejęcia?

„Król zakochał się w swojej królowej” – pomyślała sobie. „Sułtanka urzekła swojego sułtana”.

Oddychanie nadal sprawiało mu wyraźną trudność.

– Nie wypadało, abyśmy spotkali się wcześniej – wyszeptał Ahmed. Kilka razy zaczerpnął powietrza. – Wybacz nam, jeśli sprawiliśmy ci przykrość, każąc czekać aż tak długo, Mahpeyker... – jego samego zaskoczył uwodzicielski ton w jego głosie.

Mahpeyker odwdzięczyła mu się uśmiechem.

– Panie – wyszeptała zalotnie. – Jeśli z tęsknoty za wami pozwalam sobie na zbyt wiele i wypowiadam słowa, jakich nie przystoi mówić władcy, to raczej ty bądź skłonny wybaczyć swojej niewolnicy.

Ahmed nic z tego nie usłyszał. Podczas gdy mówiła, nie mógł powstrzymać się od zachwytu. „Ach, ach, ach... Spójrz na ten uśmiech. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie widziałem piękniejszego. Nikomu chyba nie jest z uśmiechem tak bardzo do twarzy!”.

Zdejmował on z niego całe zmęczenie i napięcie, uskrzydlał jego serce.

Mahpeyker czuła się już zupełnie swobodnie. Dyskretnie rozejrzała się po komnacie. Po prawej zobaczyła niski stoliczek zastawiony paterą z przeróżnymi gatunkami owoców, karafkami i butelkami.

„To, czego potrzebuję, jest tam” – pomyślała i nonszalancko ruszyła w stronę stolika.

Zdawała sobie sprawę, że spojrzenie Ahmeda podąża w ślad za nią. Każdy postawiony przez nią krok, każdy ruch jej bioder doprowadzał sułtana do szaleństwa.

– Radość i emocje z powodu spotkania z wami, panie, sprawiły, że bardzo zaschło mi w ustach. Za pozwoleniem Waszej Wysokości chciałabym ugasić pragnienie...

Każde z tych słów zawierało ukrytą aluzję. Ich wymowa wyraźnie zrobiła wrażenie na padyszachu.

– My też jesteśmy spragnieni, moja droga Mahpeyker – wydusił z siebie. – Czy nie widzisz? My też płoniemy...

Udała, że nie zrozumiała przytyku.

– Naleję wam wina.

– Nie pijemy alkoholu...

Tego się nie spodziewała. Nie okazała jednak swojego zmieszania.

– To może sorbetu? Albo wody? Ja napiję się wody.

Nie czekając na odpowiedź, nalała wody do szklanki i upiła z niej dwa łyki. Następnie z szeptem: „Płonę”, odwróciła się lekko w bok, jakby chciała ukryć to przed Ahmedem. Zwilżyła w wodzie opuszki palców i skropiła nią twarz, ramiona i piersi, po czym wzięła karafkę i, nie widząc potrzeby pytać, co jest w środku, nalała trochę do szklanki w złotym koszyczku. Trzymając ją w ręku, ruszyła w stronę padyszacha.

Była już pewna. Oczarowała go. „Czekaj tylko, Osmanie” – zwróciła się do niego w myślach. „Zobaczysz, co zaraz zrobi dla ciebie twa królowa!”.

Podając mu szklankę, pomyślała, że tak naprawdę to królowa sama jeszcze nie wie, co zrobi. Uśmiechnęła się na tę myśl. Ahmed uznał ten uśmiech za skierowany do siebie. Ujął między dłonie rękę dziewczyny trzymającą szklankę.

– „Z ręki ukochanej”:

Nawet truciznę wypiję z ręki ukochanej. O smutku,

o śmierci nie pomyślę ani przez chwilę.

Pierś zajęła się ogniem, w milczeniu to znoszę;

niech przyjdzie śmierć i uniesie mą szczęśliwą duszę.

– Panie... – wyszeptała zachwycona Mahpeyker. – Jakie piękne słowa. Takie wyszukane...

Padyszach pociągnął ją ku sobie. Mahpeyker osunęła się na kolana. Mogli teraz oboje lepiej zobaczyć ogień, jaki płonął w ich oczach. Sułtan pochylił się ku niej. Mahpeyker poczuła jego usta na koniuszkach swych palców. Gdy jego gorący oddech błądził po jej ręce, pomyślała, że jego pierś chyba rzeczywiście zajęła się ogniem. Padyszach wypił dwa łyki sorbetu z jej rąk.

– „Daremnie”:

Nawet wody powodzi nie ugaszą pożaru w mym sercu,

to pocałunek kochanych ust przyniesie ci ukojenie, być może.

Hej, Bahti! Nie w słońcu, nie w księżycu tkwi pobudka miłości;

szczęście uśmiechnie się do ciebie tylko przy schadzce z księżycem.

Tym razem Mahpeyker złożyła na dłoniach sułtana drobny pocałunek.

– Wasza Wysokość... – wyszeptała. Nie do końca wszystko co prawda zrozumiała, zrobiła jednak na niej wrażenie harmonia obecna w jego głosie. – Rozpieszczacie waszą niewolnicę tymi pięknymi słowami.

Ich twarze były tak blisko siebie, że niemal się dotykały. Ich oddechy zmieszały się, niemal parząc miejsca, na które padały. Sułtan się uśmiechnął, nieznacznie wzruszając ramionami:

– Zaledwie kilka wersów zainspirowanych światłem twojej księżycowej twarzy. Przyszły mi do głowy właśnie teraz...

Mahpeyker poczuła, że się czerwieni. „Głupiaś, głupiaś, głupiaś” – beształa się w myślach. „Jak mogłaś nie zrozumieć wiersza!”.

– Czarujące były te wersy, panie – powiedziała na głos. – Powinniście dalej pisać...

– Czasem coś tam napiszę jako Bahti. Ale... ale... – nie był w stanie dokończyć. Wstrzymał oddech.

Dopiero teraz zrozumiała, co oznaczało wykrzyknienie: „Hej Bahti”, jakie pojawiło się w wierszu. Nic już jednak się nie liczyło. Ich wargi prawie się spotkały.

– Panie? – wydyszała mu prosto w twarz, z trudem łapiąc powietrze.

– Po raz pierwszy ułożyłem wiersz dla kobiety, kochana Mahpeyker. Zazwyczaj układam gazele[1] o miłości do Boga... Z miłości do Niego. Ale teraz... teraz... – znowu wstrzymał oddech.

– A teraz, panie? Teraz...

Nie zdawali sobie sprawy, czyje usta jako pierwsze dotknęły drugich. Padyszacha czy jej? Nie miało to zresztą żadnego znaczenia.

Małe, delikatne, czułe i nieśmiałe muśnięcie.

Po nim rozległ się jęk Mahpeyker, który podziałał na Ahmeda niczym smagnięcie bata:

– Teraz... teraz... panie, teraz...

Teraz rozszalał się huragan. Ich wargi się spotkały. Mahpeyker wydawało się, że jej usta stopnieją za chwilę w ustach Ahmeda. Nie przypuszczała, że w całowaniu można zatracić się aż tak bardzo.

Sułtan początkowo starał się być delikatny, tak żeby nie zranić ust dziewczyny. Narastające pożądanie było jednak silniejsze. Ostrożnie wziął je między zęby, po czym zaczął je przygryzać i ssać.

Mahpeyker przyjęła tę pieszczotę, nie pozostając mu dłużna. Jej jęki nie przypominały odgłosów skargi, zachęcały go raczej, by kontynuował. Ahmed po raz pierwszy czuł na swych wargach pocałunek, w który kobieta wkładała tak wiele z siebie. Ich języki splątały się ze sobą.

Gdy dłonie sułtana zsunęły się z jej ramion na piersi, Mahpeyker drgnęła z rozkoszy.

– Panie... Mój padyszachu...

Jej wargi krążyły po jego ustach i twarzy. Każde miejsce, na którym spoczęły, natychmiast zajmowało się ogniem. Całowała jego wargi, uszy, potem zeszła ku szyi, a potem jeszcze niżej.

Bez wahania odwzajemniała wszystkie pieszczoty sułtana. Robiła tak, jak powiedziała jej daye – ulegała podszeptom swego serca i pragnień. Całowała, gryzła, ssała, kreśliła językiem okręgi na skórze.

Nawet nie pamiętała, kiedy runęli na niedźwiedzią skórę. Zobaczyła, że sułtan nieudolnie usiłuje ściągnąć z niej cętkowany tiul. Jednym szybkim ruchem zerwała go i odrzuciła na bok. Z ust Ahmeda wyrwał się jęk, przypominający bardziej namiętny okrzyk. Niczym łakome dziecko przyssał się do wystających ku niemu piersi.

Z piersi Mahpeyker wyrwał się krzyk.

Oddech padyszacha przerodził się w pomruk. Zsunął ręce z jej piersi na talię, a stamtąd na biodra i nogi. Stracił panowanie nad sobą.

– Ahmedzie – wysapała mu do ucha Mahpeyker. – Mój wspaniały.

Przez następne trzy dni drzwi do apartamentu sułtana Ahmeda pozostawały zamknięte.

Padyszach nie pojawił się nawet na dywanie[2].

Od razu po pierwszej nocy daye zrobiła to, co w swoim przekonaniu powinna. Bez względu na to, co zaszło między nimi w sypialni, nie mogła pozwolić, by w pałacu zaczęto plotkować o sułtanie, który był przecież dla niej jak syn, i tej dziewczynie, która jako jedyna nazywała ją „swoją mateczką”. Nawet jeśli do niczego tam nie doszło, zarówno valide sultan, jak i Mahfiruz, a także wszyscy mieszkańcy haremu i lud nie powinni mieć wątpliwości, że było inaczej.

Podczas gdy sułtan i Mahpeyker spali w objęciach, zmęczeni po upojnej nocy, daye udała, że wychodzi z sypialni, trzymając w rękach prześcieradło, które uprzednio sama zaplamiła krwią. Osobiście zaniosła je do valide.

Stanowiło ono potwierdzenie zarówno męskości sułtana, jak i dziewictwa haseki, nie leżało jednak w zwyczaju, aby okazywać ten dowód sułtance matce. Gdy Handan dostała wiadomość, że przyszła daye prosto z sypialni sułtana, kazała ją wpuścić, mimo że w ostatnich dniach nie czuła się najlepiej. Staruszka rozwinęła przed nią zawiniątko, jakie trzymała pod pachą. Sułtanka rzuciła na nie jedynie przelotne spojrzenie.

– Czyli już po wszystkim, nianiu – powiedziała zamyślonym głosem. – Dziewczyna dopięła celu.

Niania, jakby bardzo zawstydzona, zasłoniła dłonią uśmiech, jaki pojawił się na jej twarzy.

– Sułtan również – powiedziała. – Sułtan również...

Gdy w końcu po południu kochankowie opuścili łóżko, daye wemknęła się do sypialni i uprzątnęła oryginalne prześcieradło.

Przez trzy dni sułtan nie przyjmował do siebie nikogo, nawet marszałka dworu i szambelana. Posiłki zostawiano im w sąsiednim pokoju.

Mahpeyker własnoręcznie karmiła swojego króla i poiła go orzeźwiającym sorbetem. Wymęczonego tysiącem namiętności sułtana zaciągnęła do niewielkiej łaźni przylegającej do sypialni. Usadziła go przy marmurowym korycie na wodę i usiadła przed nim, opierając się nagim ciałem o jego tors.

Czuła się tak, jakby miała za chwilę wyrwać się z jego ramion i wylecieć, fruuu!, przez okno. Chciała, aby jej szczęście zobaczył cały świat: góry, kamienie, rzeki i morza. Chciało jej się krzyczeć na całe gardło: „Zostałam sułtanką! Zostałam sułtanką!”. „Lećcie!” – miała powiedzieć do mew. „Biegnijcie, pieńcie się, płyńcie!” – miała powiedzieć do fal. „Dajcie znać mojej matce na Milos... Powiedzcie, że jej córka Nastja została sułtanką Osmanów!”.

Umysł starał się ją hamować: „Czekaj, przecież jeszcze nią nie zostałaś!”. Mahpeyker jednak go nie słuchała. „Na co mam jeszcze czekać? Siedzę w ramionach padyszacha. Jestem jego kobietą. Doprowadziłam go do szaleństwa. Zniewoliłam. Łzy, jakie lecą mi z oczu ze szczęścia, mój król osusza swoimi ustami”.

Po trzeciej nocy ani sułtan Ahmed, ani Mahpeyker nie mieli już siły, by ruszyć choćby palcem.

Padyszach leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Mahpeyker odwróciła się ku niemu bokiem i wsparta na ramieniu przyglądała się swojemu mężczyźnie. Palcami wodziła po jego policzku, na którym zaczynały się już pojawiać pierwsze ślady zarostu. „A ja wzięłam Ahmeda za chłopca!” – pomyślała rozbawiona. A tymczasem sułtan był niczym gwałtowna burza, jak huragan. Jeśli taki jest chłopiec, to czego można oczekiwać po mężczyźnie?

Przypomniała sobie bezwstydne sceny, jakie co jakiś czas widywała we śnie. Teraz tylko uśmiechnęła się na ich wspomnienie. Ostatnie trzy dni spędziła u boku padyszacha, przechodząc z jednej przyjemności w inną. W porównaniu z rzeczywistością tamte sny były tylko niewinną igraszką.

Powolutku przysunęła się do sułtana i oparła głowę na jego piersi. Miał zamknięte oczy, wiedziała jednak, że nie spał. Jedną ręką objął jej szyję i zaczął wodzić dłonią po nagich plecach. Druga dotknęła jej piersi.

– Panie... – jęknęła Mahpeyker. – Jestem spragniona. Nie napoisz swojej niewolnicy?

Mimo że był wyczerpany, padyszach spróbował się podnieść na kolanach. Przypomniał sobie tamtą chwilę, gdy uczynił z Mahpeyker swoją haseki. Doskonale pamiętał, co odpowiedział wtedy matce: „Przemarzliśmy do szpiku kości, matko. Potrzebujemy ognia, który ogrzeje nas od środka”.

Ogień ten ogarnął go już całkowicie.

Nie uskarżał się jednak na to. Od trzech dni czuł, że w jego żyłach zamiast krwi krąży płynna lawa. Nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Wstrząsnął się na wspomnienie koszmaru pierwszej nocy z Mahfiruz. Potem też nie było lepiej. Ani razu nie przeżył z nią takiego szalonego galopu na szczyt i równie szalonego zjazdu, całkowicie popuszczając wodze. Zastanawiał się nawet wtedy, czy Mahfiruz w ogóle przy nim jest. Żadnej reakcji, krzyku czy jęku z jej strony, żadnych błagań ani płaczu, niczego, dzięki czemu mógłby poczuć, że trzyma w ramionach prawdziwą kobietę. Mahfiruz była zupełnie bezbarwna, jakby nie było jej wcale. Także sypiając z innymi nałożnicami, nie mógł pozbyć się wrażenia, że mu w nich czegoś brakuje. Wtedy nie wiedział jeszcze, czego, zrozumiał to dopiero teraz. Brakowało im wszystkim pasji. Naturalności. Całkowitego zatracenia się w miłości. Podniecających mężczyznę jęków rozkoszy wydawanych przez kobietę, którą trzymał w ramionach. Wspólnego wspięcia się na szczyt i ryknięcia na nim jednym głosem niczym lwy. I wszystkie te braki rekompensowała Mahpeyker.

Lecz dzisiaj...

– Dzisiaj muszę się już pojawić na dywanie, moja piękna – powiedział, głaszcząc jej włosy.

Przyjęła to z grymasem.

– Cooo? Czy to możliwe, by mój sułtan zdobył się na takie okrucieństwo względem swojej nałożnicy? Żeby dolał oliwy do jej ognia?

Jedną stopę oparła między jego nogami i nacisnęła. Wiedziała już, że Ahmed nie może się temu oprzeć. W jednej chwili zareagował tak, jak tego oczekiwała. Z jego ust wyrwał się jęk rozkoszy.

– Nie doleje – wyszeptał jej do ucha. – Nie doleje...

Lubieżnym ruchem popchnął ją na poduszkę. Jej włosy rozlały się jak wodospad. Wziął je między palce i zaczął je wąchać.

– Mój ogniu – szeptał. – Mój pożarze, wodo, deszczu...

Mahpeyker oczywiście nie mogła wiedzieć, co dzieje się na zewnątrz, wszystko jednak przebiegało po jej myśli.

W całym wielkim pałacu mówiono tylko o tym, że sułtan już od trzech dni nie opuszcza swojej sypialni. Rzecz jasna nikt nie mógł wiedzieć, co się tam dokładnie dzieje, lecz daye z pomocą trójcy złożonej z Semihy, Şarazad i Mürüvvet przy każdej okazji szeptały to i owo ciekawskim uszom.

Nie było zresztą takiej potrzeby. Jak by nie było, w haremie osiągnięto mistrzostwo w robieniu z muchy słonia.

– Słyszałaś? – szeptano po zacisznych kątach. – Dziewczyna tak się wokół niego owinęła, że Jego Wysokość nie może wydostać się z jej objęć.

– No coś ty, ja słyszałam coś zupełnie innego. Dziewczyna półnaga próbowała uciec z sypialni, tak że padyszach musiał zaciągnąć ją z powrotem do łóżka: „Chodź, jeszcze nie skończyłem!”.

Nieco starsze kobiety opowiadały sobie o tym jeszcze inaczej:

– Pamiętacie noc poślubną sułtanki Mahfiruz?

Zebrane dookoła kobiety wzruszyły ramionami.

– Nie, nic o tym nie wiemy.

– Miałam wtedy dyżur w Galerii Sułtańskiej. Widziałam wszystko na własne oczy... Mówię wam, Mahfiruz Sultan zabawiła tam dosłownie chwilę. Nawet się nie zorientowałam, kiedy to zaczęło się i skończyło. A popatrzcie tylko na tę...

– Niby na kogo? Dawna służąca, nic więcej. Co innego sułtanka Mahfiruz. Urodzona w pałacu, szlachetnej krwi... Nic dziwnego, że nie jest taka jak ta ladacznica...

– Patrzcie ją, jaki ma problem, szalona! Niech sobie będzie z pałacu czy nie. Kobieta powinna być kokieteryjna, musi wiedzieć, jak rozpalić swojego mężczyznę! A haseki, zuch dziewczyna, jest jak ogień. Nasz pan przynajmniej rozgrzał się trochę przy niej, po tej twojej szlachciance.

Drugiego dnia Şarazad przemierzała korytarze, rozsiewając nowe plotki:

– Sama zobaczysz, siostro. Sułtan podarował jej rubin, o taki wielki, jak moja pięść, mówię ci. No i jeszcze naszyjnik, piękniejszego nie widziałaś. Jak tylko światło padnie na te brylanty, można pomyśleć, że to słońce tak błyszczy jej na szyi.

– I niby skąd to wiesz, co? Pomyślałby kto, że trzymałaś im kaganek nad łóżkiem...

Kobieta nie przejęła się wybuchem śmiechu, jaki nastąpił po tych słowach.

– A myślicie, że kto przez całą noc czuwał za zasłoną w sypialni? Nawet sobie nie wyobrażacie, co te oczy widziały jeszcze przez szparę w tej zasłonie... W każdym razie, już niedługo same zobaczycie, przynajmniej ten naszyjnik.

Rozmowy toczone przez wezyrów i paszów były o wiele bardziej stateczne:

– Dobiegają nas słuchy, że sułtan jest bardzo szczęśliwy. Niech dobry Bóg nigdy nie skąpi mu podobnych radości.

– Amen, wielmożny paszo, amen! Obawiam się jednak, że buntowników niezbyt to obchodzi... Musimy w końcu podjąć jakieś kroki!

– Podejmiemy, podejmiemy. Mówią, że już jutro Üveysoğlu Mehmed Pasza ma przedstawić na dywanie swój plan.

Spojrzeli na siebie, uśmiechając się przy tym pod wąsem. Ten poufny uśmiech należało tłumaczyć sobie jako: „Oczywiście, jeśli po opuszczeniu sypialni wystarczy mu jeszcze sił, by pojawić się na dywanie...”.

Mahfiruz była o wszystkim na bieżąco informowana.

– Sułtan nie pojawił się dzisiaj na posiedzeniu dywanu.

W języku pałacu oznaczało to: „Sułtan cały czas jest z nią”.

Oczekiwała, że pojawi się u niej drugiego dnia po południu, ale nie przyszedł. Taciser, gdy pojawiła się przed nią, nawet nie musiała otwierać ust. Już samo jej spojrzenie mówiło samo za siebie.

– A więc to tak... – mruknęła Mahfiruz. Nachyliła się do swojej dwórki z groźną miną. – A wszystko przez ciebie! I przez niego...

Taciser drgnęła przestraszona:

– Pa...

– Cicho! Nic nie mów. Powinnaś być wdzięczna, że nie podzieliłaś jego losu...

– Ależ jestem, pani, każdego dnia, o każdej godzinie i minucie. Niech Bóg...

– Dosyć tej paplaniny! Zdajesz sobie sprawę, co cię czeka, jeśli popełnisz jeszcze choć jeden błąd?

Pochyliła głowę. Wiedziała. Miała podzielić los tej Eftalyi, której ciało zapakowano do worka i wrzucono do morza przy Cyplu Pałacowym.

Mahfiruz była niemal pewna, że trzeciego dnia sułtan w końcu odprawi Mahpeyker i uda się na dywan. A wieczorem przyjdzie do niej, choćby tylko po to, by zobaczyć się z synem.

Ale znowu nie przyszedł.

Mahfiruz Sultan była ponura jak chmura gradowa. „Jestem córą zaśnieżonych gór, pochodzę z krainy Adżarów” – myślała wyniośle. „Już do kołyski wkładano mi miecz, włócznię, łuk i strzały. Nie strojono mnie w bawełnę i jedwabie, tylko dlatego że byłam kobietą. Wychowałam się na koniu”.

Pokiwała głową, jakby w potwierdzeniu wszystkiego, o czym myślała. „Tak było...” – wspominała dalej. Ścigała się z wiatrem, biorąc lejce między zęby. Napinała łuk i wypuszczała zeń strzałę, która trafiała w uciekającego przed nią królika, jelenia, niedźwiedzia czy człowieka, obojętnie. Nie pudłowała, nawet przewieszając się przez konia. Bez większych problemów w pełnym galopie podnosiła owczą skórę z ziemi, wprawiając w tym zachwyt widownię na placu gry, który niemal trząsł się w posadach od braw i okrzyków.

Żaden z adżarskich mężczyzn nie dorównywał jej w rzucie sztyletem. Nikomu nie pozwoliłaby zdeptać swojej dumy, nawet potężnej dynastii Osmanów z padyszachem na czele.

„Niech to wszyscy diabli!” – pomyślała na wspomnienie słów ojca, nadal dźwięczących w jej uszach: „Temu państwu potrzeba adżarskiego sułtana, Hatice. Inaczej marnie zapowiada się nasza przyszłość, między Kozakami a Safawidami. I jeszcze ten moskiewski niedźwiedź na Północy, powoli obrastający w sadło... Osmanów niezbyt obchodzi, co się z nami stanie. No, chyba że przewodziłby im padyszach z naszej krwi...”.

To był jej święty obowiązek, który krępował jej ręce: dać imperium padyszacha, w którego żyłach płynęłaby krew jej ludu. Gdyby nie to, nie uciekałaby się do katów, ale policzyła się z nią własnymi rękoma. Weszłaby do pokoju tej służącej, i zanim ta zdążyłaby się zorientować, o co chodzi, już byłoby po niej. Zobaczyłaby wtedy, co to znaczy odebrać jej mężczyznę! Odebrać przyszłość Adżarom!

Lecz nie mogła tego zrobić. Dała już Osmanom adżarskiego księcia. To on – Osman – miał objąć w przyszłości tron po Ahmedzie. Jej syn. A ona miała zostać valide sultan. Wielką sułtanką matką. Państwo gniło. Spędziła już w stolicy wystarczająco czasu, aby to dostrzec. Rozpadało się od środka, pokrywało rdzą jak długo niewyciągany z pochwy miecz. Ale gdyby tak jego stery przeszły w ręce jej i Osmana... Ach! Oni by już pokazali wszystkim, jak należy rządzić imperium! Jak się stawia czoło wrogom na polu bitwy. Jak rozprawia się z buntownikami. A może nawet, gdyby tak Osmanowie połączyli się z Adżarami, zbudowaliby zupełnie nowe – imperium adżarskie?

Ale nawet mając to wszystko na uwadze, nie mogła pozwolić, żeby jakaś służąca ją poniżała i czyniła z niej sobie przedmiot drwin. Musiała coś z tym zrobić.

„Tym razem powinna zniknąć na zawsze” – podpowiadał jej umysł.

Powinna, ale się nie udało. A następna próba byłaby zbyt niebezpieczna – diablica była teraz na świeczniku. Ale wcześniej czy później miała przyjść jej kolej. I śmierć zapuka już wtedy do właściwych drzwi.

No dobrze, ale co miała robić do tego czasu? Siedzieć bezczynnie i przyglądać się, jak tamta coraz bardziej szybuje w górę?

Hatice Mahfiruz Sultan spędziła ciężką noc, ale ostatecznie zdecydowała, co robić. Tak czy inaczej, musiała to uczynić.

Z samego rana wybrała się do valide. Bez żadnego zaproszenia ani zapowiedzi. Po prostu przyszła i weszła do jej komnaty. Główna dama dworu Nevcihan w jednej chwili zerwała się na nogi.

– Valide sultan jest chora – próbowała ją zatrzymać.

– Dobrze, chcemy jej w takim razie życzyć szybkiego powrotu do zdrowia! – powiedziała, odpychając dziewczynę łokciem.

Gdy tylko znalazła się w pokoju przyjęć sułtanki matki, ogarnęło ją największe zdumienie. „A więc to prawda” – pomyślała. „Rzeczywiście jest chora. Kiedy ona zdążyła tak zmarnieć?”.

– Matko... – zwróciła się do kobiety, w zamyśleniu wyglądającej przez okno.

– Tak? – Handan odwróciła głowę, jakby nagle wybudziła się z głębokiego snu. – Kto tam? Ach... To ty, Mahfiruz... Przestraszyłaś mnie... Bez...

– Jesteście chore, matko? – przerwała jej.

Handan Valide Sultan spojrzała jej w oczy niewyrażającym niczego wzrokiem. „Chora?” – powtórzyła sobie w myślach jej pytanie. „Naprawdę jestem chora?”.

– Nieee... – spróbowała zaprotestować. – Zwykłe przeziębienie. Łamie nas w kościach. Medyk zalecił nam syrop... I plaster na plecy. Powinno przejść. Masz nam coś do powiedzenia, dziecko? Jeśli tak, lepiej będzie, jeżeli przyjdziesz w bardziej odpowiednim momencie...

– Nie zajmę wam wiele czasu, matko.

Handan wzdrygnęła się na spojrzenie i dźwięk głosu synowej. „Nasz syn ma rację” – przemknęło jej przez myśl już chyba po raz setny. „Ta kobieta dosłownie mrozi człowieka...”.

– Więc słucham.

– Wasz syn...

Handan zdenerwowała się na te słowa.

– Chciałaś chyba powiedzieć: „Jego Wysokość”...

Mahfiruz zignorowała to.

– Dotarła już do was pewnie wiadomość, co się z nim dzieje?

– No tak, po pałacu krążą różne słuchy...

– Jakie słuchy, pani? Harem aż huczy od plotek! Mówią, na przykład, że ta kobieta nie pozwala sułtanowi odwiedzić syna... A to tylko jedna z najniewinniejszych rzeczy, jakie sobie opowiadają po kątach!

Handan bezradnie rozłożyła ręce, jakby chciała ją spytać: „A cóż ja mogę na to poradzić?”.

– Jeśli takie rzeczy wygaduje się w pałacu, to aż strach pomyśleć, co dzieje się za jego murami. Jakie podłości przekazuje sobie z ust do ust prosty lud? I sułtanka matka będzie to tolerować?

– Ale co ja mogę zrobić? To pady...

Mahfiruz machnęła ręką.

– Rozumiem. Ja jednak nie zamierzam tego tak zostawić!

– Ach tak? – w głosie valide zabrzmiała otwarta drwina. – Powiedz nam, jeśli łaska, co zamierzasz w takim razie z tym zrobić, Mahfiruz?

– Wyjadę stąd, i to natychmiast.

– Ale dokąd? Tylko nie mów, że do Starego Pałacu?

– Nie, pani – odpowiedziała lodowatym głosem. – Jesteśmy córką Adżarów. Natura naszego ludu jest znana. Doskonale wiecie, że coś takiego jest jej obce. Poza tym, jesteśmy także prawowitą małżonką sułtana Ahmeda. Matką następcy tronu. Nasze miejsce jest i zawsze będzie przy sułtanie. Ale to nie oznacza, że mamy zostawać w haremie za wszelką cenę. Jutro, wraz z księciem Osmanem, jego mamką, piastunkami i z całym mym orszakiem przeprowadzamy się do Pawilonu Morskiego. Nie chcę, aby mój książę oddychał dłużej powietrzem skażonym grzechem cudzołóstwa.

– Hatice! – Handan podniosła głos mimo swego stanu. – Czy to nie ty przypadkiem usiłowałaś wyrzucić tę dziewczynę z meczetu, tylko dlatego że nie jest muzułmanką? A może się mylę? Nie jest muzułmanką, tak? W takim razie to, że spędziła kilka nocy z naszym synem, nie może być uznane za grzech! No chyba że i na to Sunullah Efendi wydał ci specjalną fatwę?

Mahfiruz odwróciła się i skierowała w stronę drzwi.

– Dla mnie to grzech! – warknęła. – I dlatego jutro stąd wyjeżdżam.

Już prawie wychodziła, gdy Valide Sultan rzuciła jej na odchodnym:

– Sułtan o tym wie? Chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie, moje dziecko: bez jego pozwolenia nie rób tego. Możesz być pewna, że wygnanie – niech Bóg uchowa! – urazi twoją dumę o wiele bardziej niż tolerowanie tego, co nazywasz cudzołóstwem...

Mahfiruz bez słowa opuściła jej apartament. „Idiotka” – pomyślała Handan. „Gdzie przebiegłość Mahpeyker, a gdzie głupota Mahfiruz? Zostawia ją samą na polu bitwy. A to wymyśliła, „cudzołóstwo”... Jak na siedem nocy jedną spędza z tobą, a sześć z innymi nałożnicami, to wszystko jest w porządku. A z Mahpeyker od razu: cudzołóstwo?”.

Ponownie odwróciła się do okna. Nie myśląc o niczym, przez jakiś czas przyglądała się morzu. „Teraz zrobi jeszcze jakieś głupstwo” – pomyślała nagle. „Postawi się także Ahmedowi, sądząc, że będzie usiłował ją zatrzymać...”.

Nagle przeszył ją ostry, kłujący ból. Powoli i nieuchronnie zbliżał się kolejny napad. Zupełnie jakby miała w sobie kota, którymi pazurami szarpie jej wnętrzności.

Stało się to, czego spodziewała się Handan.

Gdy tylko Mahfiruz dowiedziała się, że sułtan nareszcie wyszedł z sypialni, ustawiła się na jego drodze i zaczęła na niego czekać. Pod wieczór Ahmed natknął się na nią, wracając do haremu.

„Postaraj się wyglądać na wesołą” – nakazała sobie w myślach. „Niech to diabli, ale jak? Nie wiem, jak to się robi...”. Mimo to spróbowała.

– Panie, co za wspaniały zbieg okoliczności!

Sułtan prawie wybuchnął śmiechem, widząc, jak wiele wysiłku wkłada jego żona w to, by przywołać uśmiech na swoją ospałą twarz. Jednocześnie stanął mu przed oczami uśmiech Mahpeyker. Aż w nim zawrzało na jego wspomnienie. Nie zatrzymał się. Mahfiruz zaczęła iść teraz za nim.

– Idziecie chyba, panie, z wizytą do naszego księcia, prawda? Żebyście tak zobaczyli, jak wasz syn już podrósł.

Chciała przez to powiedzieć mu: „Nie byłeś u syna już od wielu dni!”.

Padyszach nagle przystanął:

– Mahfiruz!

Ta niemal na niego wpadła.

– Nie widziałem księcia tylko przez trzy dni.

– To prawda – powiedziała Mahfiruz nieustępliwie. – Czy wiecie, panie, co to znaczy dla takiego małego dziecka nie widzieć ojca przez trzy dni? Dla niego to wieczność...

– Przyzwyczai się. Książęta czasem nie widują ojców przez wiele miesięcy, a nawet lat.

„Teraz jest odpowiedni moment” – zdecydowała Mahfiruz.

– A co z matkami książąt? One też muszą przywyknąć do niewidywania swego męża przez całe miesiące i lata?

– Tak – rzucił krótko Ahmed. – Jeśli trzeba, i one będą musiały.

Poczuła, jak coś w niej pękło. Przyszła pora wykorzystać ostatni atut.

– W takim razie... – zaczęła, próbując w miarę możliwości nadać swemu głosowi odcień bólu i smutku – ja wyjeżdżam, panie. Dobrze, żebym zaczęła się do tego przyzwyczajać jak najszybciej. Chciałabym zabrać ze sobą księcia i przenieść się do Pawilonu Morskiego.

Ahmed znowu ruszył przed siebie. „Dzięki Bogu!” – pomyślał.

– To bardzo dobry pomysł. Bliskość morza dobrze wpłynie na Osmana. Od czasu do czasu my też tam zajrzymy, żeby się z nim zobaczyć. Co jakiś czas każemy również przywieźć go tutaj, do godnego i należnego mu miejsca.

Mahfiruz Sultan nie wiedziała, co powiedzieć. Stanęła jak wryta na swoim miejscu. Sułtan Ahmed już dawno się oddalił.

– No dalej, Ahmedzie – syknęła w ślad za nim. – Idź w objęcia tej żmii. Daj Bóg, już nigdy nie opuścisz tego legowiska żmij.

[1] Gazel – liryczny utwór poetycki

[2] Dywan – rada przyboczna sułtana pełniąca funkcję swoistego rządu

Sułtanka Kösem. Księga 2. Czarna Królowa

Подняться наверх