Читать книгу Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta - Дэвид Митчелл - Страница 12

Na sampanie przycumowanym opodal „Shenandoah”
w porcie Nagasaki

Оглавление

Rankiem,

26 lipca 1799 roku

Bez kapelusza, gotując się w swoim niebieskim fraku, Jakub cofa się w myślach o dziesięć miesięcy, kiedy to żądne zemsty Morze Północne przedarło się przez groble w Domburgu i bryzgające masy wody popłynęły wartko ulicą obok plebanii kościoła, gdzie jego stryj położył przed nim sakiewkę z impregnowanego płótna. Zawierała oprawiony w jelenią skórę Psałterz, cały w rysach i szramach. Jacob potrafi mniej więcej odtworzyć z pamięci przemowę stryja. „Pan Bóg świadkiem, mój bratanku, że słyszałeś historię tej Księgi wystarczająco wiele razy. Twój prapradziad akurat był w Wenecji, gdy dotarła tam zaraza. Kiedy jego ciało pokrywały dymienice wielkości żab, zmawiał modlitwy z tego Psałterza i Bóg go uleczył. Pięćdziesiąt lat temu twój pradziad Tys był żołnierzem w Palestynie, gdy na jego regiment zastawiono zasadzkę. Ten Psałterz zatrzymał kulę z muszkietu” – stryj gładzi palcem ołowiany pocisk, tkwiący nadal w swoim kraterze – „i nie dopuścił, by przeszyła serce pradziadka. To nie są czcze słowa, gdy mówię, że ja, twój ojciec, ty i Geertje zawdzięczamy tej księdze istnienie. Nie jesteśmy papistami, nie przypisujemy magicznych mocy zakrzywionym gwoździom czy starym łachmanom, ale rozumiesz już teraz, jak silnie ta Święta Księga jest związana z linią naszego rodu. To dar od twoich przodków i pożyczka od twoich potomków. Cokolwiek będzie twym udziałem w czasach, które dopiero nadejdą, nigdy nie zapominaj: ten Psałterz” – stryj dotyka lnianej sakiewki – „jest twoim glejtem w podróży do domu. Psalmy Dawidowe to Biblia zawarta w Biblii. Zmawiaj je w modlitwie, bądź posłuszny ich naukom, a nigdy nie zbłądzisz. Strzeż tej Księgi jak oka w głowie, aby mogła być strawą dla twojej duszy. Teraz idź, Jacobie, i niech Bóg będzie z Tobą”.

– „Strzeż tej Księgi jak oka w głowie” – powtarza Jacob pod nosem. – Na tym właśnie polega mój dylemat.

Dziesięć dni temu „Shenandoah” rzucił kotwicę u skały Papenburg – nazwanej tak dla uczczenia męczenników Prawdziwej Wiary, spychanych do morza z jej szczytu – i kapitan Lacy rozkazał, by wszystkie chrześcijańskie dzieła ludzkiej ręki umieszczono w beczce, a tę następnie zabito gwoździami i oddano Japończykom, którzy mieli ją zwrócić dopiero, gdy bryg będzie już odbijał od brzegów Japonii. Nawet naczelnika-elekta i jego protegowanego sekretarza obowiązywały te zasady. Marynarze „Shenandoah” burzyli się, że prędzej oddadzą własne jądra niż krucyfiksy, a ich krzyżyki i święte Krzysztofy zaiste znikły ukryte w zakamarkach, kiedy japońscy inspektorzy i uzbrojeni po zęby strażnicy przeszukiwali pokłady. Beczkę wypełniał asortyment różańców i modlitewników, przywiezionych przez kapitana Lacy’ego właśnie w tym celu. Psałterza de Zoeta wśród nich nie było.

Jak mógłbym zdradzić stryja, Kościół i mojego Stwórcę? – zamartwia się Jacob.

Psałterz leży zagrzebany pośród innych ksiąg w kufrze, na którym Jacob siedzi.

Ryzyko nie może być zbyt wielkie, powtarza sobie. Nie ma żadnych oznaczeń ani ilustracji, na podstawie których Psałterz można by rozpoznać jako tekst chrześcijański, a tłumacz z pewnością zbyt słabo mówi po holendersku, by mógł zrozumieć starożytny język Biblii. Jestem oficerem Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, przemawia sobie do rozumu. Jakąż to straszliwą karę mieliby mi wymierzyć Japończycy?

Jacob sam nie wie i trzeba przyznać, że się boi.

* * *

Mija kwadrans. Nadal nie widać naczelnika Vorstenboscha i jego dwóch Malajów.

Blada, piegowata twarz Jacoba rumieni się na słońcu jak bekon.

Latająca ryba przecina taflę wody i śmiga tuż nad powierzchnią.

– Tobiuo! – mówi jeden wioślarz do drugiego, pokazując ręką. – Tobiuo!

Jacob powtarza to słowo i obaj wioślarze zanoszą się od śmiechu, aż cały sampan się chwieje.

Pasażer nie ma im tego za złe. Obserwuje łodzie straży, okrążające „Shenandoah”; patrzy na rybackie łódki; na niemal przytulony do brzegu japoński statek towarowy, przysadzisty niczym portugalski carrack, ale o pełniejszym kadłubie; na arystokratyczny statek wycieczkowy w asyście kilku łodzi towarzyszących, w książęcych barwach czerni i błękitu; i na dżonkę z dziobem jak u ptaka, podobną do tych, którymi pływają chińscy kupcy w Batawii...

Samo Nagasaki, szare jak drewno, brunatne jak błoto, wygląda, jakby powoli wypływało spomiędzy pokrytych zielenią, szeroko rozstawionych paluchów wielkiej stopy gór. Nad wodą unosi się zapach glonów, przybierającego i cofającego się morza, i dymu z niezliczonych kominów. W zboczach gór są wycięte tarasy pod pola ryżowe, które ciągną się wzwyż niemal aż pod poszarpane szczyty.

Szaleniec mógłby sobie wyobrażać, myśli Jacob, że trzymają go tu w rozpękłej na pół nefrytowej misie.

Na linii nabrzeża uwagę przyciąga miejsce, które będzie dla Jacoba domem przez cały przyszły rok: Dejima – otoczona wysokim murem sztuczna wyspa w kształcie wachlarza, długa – szacuje Jacob – na jakieś dwieście kroków wzdłuż zewnętrznego łuku, szeroka na osiemdziesiąt kroków, a wzniesiona na wbitych w dno palach, podobnie jak większość Amsterdamu. Przez cały zeszły tydzień, szkicując faktorię z fokmasztu „Shenandoah”, naliczył jakieś dwadzieścia pięć dachów: ponumerowane magazyny japońskich kupców, rezydencje naczelnika i kapitana, dom wicenaczelnika, gdzie z dachu wyrasta wieża strażnicza, gildię tłumaczy, niewielki szpital. Z czterech holenderskich składów – Roos, Lelie, Doorn i Eik – tylko ostatnie dwa przetrwały, jak to nazywa Vorstenbosch, „pożar Snitkera”. Magazyn Lelie właśnie jest odbudowywany, ale spalony Roos musi zaczekać, aż faktoria nieco wyjdzie z długów. Brama Lądowa łączy Dejimę z wybrzeżem jednoprzęsłowym mostem nad fosą pełną nanoszonego przez morze mułu. Brama Morska na końcu krótkiej rampy, gdzie rozładowuje się i załadowuje sampany Kompanii, jest otwierana jedynie podczas sezonu handlowego. Obok stoi Izba Celna, gdzie wszyscy Holendrzy oprócz naczelnika i kapitana są poddawani przeszukaniu, które ma wykryć przedmioty zakazane.

A na samej górze listy tych przedmiotów widnieją „chrześcijańskie dzieła ludzkiej ręki”, myśli Jacob.

Wraca do swojego szkicu i zaczyna cieniować morze węglem.

Zaciekawieni wioślarze nachylają się. Jacob pokazuje im kartę z rysunkiem.


ryc. 2

Mina starszego wioślarza mówi: „Udatnie”.

Jakiś okrzyk z łodzi należącej do straży płoszy ich obu. Wracają do wioseł.

* * *

Sampan chybocze się pod ciężarem Vorstenboscha. Naczelnik jest szczupłym człowiekiem, ale dzisiaj frak ma opięty, a pod połami wybrzuszają się guzy – fragmenty „jednorożca”, czyli rogu narwala3, cenionego w Japonii jako sproszkowane panaceum.

Nadpływający naczelnik postukuje pięścią o zaszyte w ubraniu wypukłości.

– Właśnie tę błazenadę zamierzam wykorzenić. Zapytałem tę żmiję, Kobayashiego: „Dlaczego nie można po prostu zapakować ładunku do skrzyni zgodnie z prawem, przewieźć łodzią zgodnie z prawem i sprzedać na prywatnej aukcji zgodnie z prawem?”. Co odrzekł? „Nie było precedensu”. Mówię mu: „Zatem stwórzmy precedens”. A ten spojrzał na mnie, jakbym domagał się uznania mojego ojcostwa jego dzieci.

– Panie naczelniku?! – woła pierwszy oficer. – Czy pańscy niewolnicy mają towarzyszyć panu na brzeg?

– Niech pan ich wyśle razem z krową. Na razie służyć mi będzie czarny Snitkera.

– Tak jest, panie naczelniku. A tłumacz Sekita prosi o przewiezienie na brzeg.

– To niechże pan tu da tego ofermę, panie Wiskerke.

Pokaźny zad Sekity sterczy nad burtą. Pochwa miecza ugrzęzła mu w trapie. Jego pomocnik zarabia za to sążnisty policzek. Gdy pan i sługa siedzą już bezpiecznie, Vorstenbosch zdejmuje elegancki trójgraniasty kapelusz.

– Przeuroczy poranek, panie Sekita, nieprawdaż?

– Aaa. – Sekita kiwa głową, nie rozumiejąc. – My Japończycy. Wyspiarze.

– W rzeczy samej, szanowny panie. Morze, jak okiem sięgnąć. Bezmiar błękitu.

Sekita wygłasza kolejną wyuczoną kwestię:

– Sosny wysokie, korzenie głębokie.

– Dlaczego musimy marnotrawić nasze skąpe fundusze na pańską pokaźną pensję?

Sekita wydyma usta, jakby w zamyśleniu.

– Jak się pan miewa?

Jeśli to on dokona inspekcji moich książek, mogę być zupełnie spokojny, myśli Jacob.

Vorstenbosch rzuca wioślarzom komendę „naprzód!” i wskazuje Dejimę.

Sekita nieproszony tłumaczy polecenie, zupełnie bez potrzeby.

Wioślarze wprawiają sampan w ruch, „zamiatając” wiosłami na podobieństwo ruchów wodnego węża. Śpiewają przy tym pieśń i rytmicznie zaczerpują tchu.

– Czy piosenka może nosi tytuł: „Dawaj nam złoto, zawszony Holendrze?” – podkpiwa Vorstenbosch.

– Raczej nie, panie naczelniku. Nie śpiewaliby tak przy tłumaczu.

– „Tłumacz” to określenie niezwykle Sekicie przychylne. Ale i tak lepszy on niż Kobayashi. Poza tym, de Zoet, przez pewien czas to może być nasza ostatnia okazja do prywatnej rozmowy. Gdy dobijemy do brzegu, będę się musiał zająć takim poprowadzeniem spraw, by sezon handlowy przyniósł maksymalne zyski, choć nasz towar jest lichy. Pańskie obowiązki będą całkiem inne: zbierze pan wszystkie zlecenia faktorii, zarówno transakcje w imieniu Kompanii, jak i w handlu prywatnym, od roku dziewięćdziesiątego czwartego. Nie wiedząc, co urzędnicy kupili, sprzedali i wysłali na eksport oraz za ile, nie możemy rozeznać się w pełnym rozmiarze korupcji, z którą trzeba się będzie uporać.

– Zrobię co w mojej mocy, panie naczelniku.

– Uwięzienie Snitkera miało być publicznym pokazem moich intencji, ale gdybyśmy mieli wymierzać podobne kary każdemu przemytnikowi na Dejimie, nie zostałby nikt prócz nas dwóch. Musimy raczej pokazać, że za uczciwą pracę wynagradzamy z nawiązką, a za kradzież karzemy hańbą i więzieniem. Tylko w ten sposób uda nam się oczyścić tę stajnię Augiasza. A oto i van Cleef, wyszedł nas przywitać.

Wicenaczelnik schodzi po rampie od Bramy Morskiej. Vorstenbosch cytuje:

– „Z każdym przybyciem coś umiera”.

* * *

Wicenaczelnik Melchior van Cleef, urodzony w Utrechcie czterdzieści lat temu, zdejmuje kapelusz. Jego śniadą twarz okala zarost, co nadaje mu wygląd pirata. Przyjaciel mógłby określić spojrzenie wąskich szparek jego oczu jako „baczne”, wróg jako „mefistofelesowe”.

– Dzień dobry, panie Vorstenbosch. Witamy na Dejimie, panie de Zoet. Wszelkie życzenia „miłego pobytu” niosłyby zbyt wiele nadziei... – Van Cleef, który uściskiem dłoni mógłby kruszyć kamienie, dostrzega świeżą bulę na nosie Jacoba.

– Jestem zobowiązany, wicenaczelniku van Cleef – odpowiada Jacob. Stały ląd kołysze mu się pod przywykłymi do fal nogami. Kulisi już wyładowują jego kufer i niosą go do Bramy Morskiej. – Wolałbym mieć mój bagaż na oku, panie wicenaczelniku...

– Wręcz powinien pan. Jeszcze do niedawna prostowaliśmy dokerów chłostą, ale sędzia orzekł, że bity kulis stanowi afront dla całej Japonii, i nam zakazał. Teraz ich szalbierstwo nie zna granic.

Tłumacz Sekita źle oblicza skok z dziobu sampana na rampę i moczy nogę aż po kolano. Gdy już stoi na lądzie, wali swojego sługę pięścią w nos i pośpiesznie wyprzedza trzech Holendrów, rzucając do nich: „Idźcie! Idźcie!”.

Wicenaczelnik van Cleef wyjaśnia:

– Ma na myśli „Chodźcie”.

Zaraz po przekroczeniu Bramy Morskiej zostają zaprowadzeni do Izby Celnej. Sekita pyta cudzoziemców o ich nazwiska i, krzycząc, przekazuje je starszemu wiekiem urzędnikowi, który powtarza młodszemu pomocnikowi, a ten zapisuje w rejestrze. „Vorstenbosch” jest zapisywane jako „Bōrusu Tenbōshu”, „van Cleef” staje się „Bankureifu”, a „de Zoet” zostaje przechrzczony na „Dazūto”. Kręgi sera i fasy masła wyładowywane z „Shenandoah” dźga teraz patykami grupa inspektorów.

– Te cholerne łajdaki są znane z tego, że rozbijają nawet konserwowane jajka, żeby przypadkiem kurczaczek nie przemycił dukata czy dwóch – narzeka van Cleef.

Podchodzi do nich przysadzisty strażnik.

– Otóż i inspektor – rzuca van Cleef. – Naczelnik jest zwolniony z przeszukania, lecz urzędnicy już niestety nie.

Zbiera się grupa młodych mężczyzn. Mają tak samo wygolone czoła i koki na czubku głowy jak inspektorzy i tłumacze, którzy w tym tygodniu przeszukali pokład „Shenandoah”, ale ich strój jest mniej okazały.

– Szeregowi tłumacze – wyjaśnia van Cleef. – Liczą na to, że wkradną się w łaski Sekity, wykonując za niego pracę.

Kontroler zwraca się do Jacoba, a młodzi tłumacze krzyczą chórem: „Podnieść ręce! Rozpiąć kieszenie!”.

Sekita ich ucisza i wydaje Jacobowi komendę:

– Podnieść ręce. Rozpiąć kieszenie.

Jacob posłusznie wykonuje polecenie. Kontroler obmacuje go pod pachami i grzebie w kieszeniach.

Znajduje szkicownik Jacoba, przegląda go pobieżnie i wydaje kolejne polecenie.

– Niech pan pokaże buty strażnikom! – rzucają najszybsi z tłumaczy.

Sekita kręci nosem.

– Pokaże buty, już.

Jacob zauważa, że nawet dokerzy przestali pracować i się przypatrują.

Niektórzy, zupełnie niespeszeni, pokazują sekretarza palcem i orzekają „Kōmō, kōmō”.

– Mówią o pańskich włosach – objaśnia van Cleef. – Kōmō to częste określenie Europejczyka: kō oznacza „czerwony”, a mō – „włosy”. Ale w istocie niewielu z nas szczyci się włosami o barwie pańskich. Nic dziwnego, że wytrzeszczają oczy na prawdziwego „rudowłosego barbarzyńcę”.

– Uczy się pan japońskiej mowy, panie van Cleef?

– Prawo tego zabrania, ale podchwyciłem co nieco od moich żon.

– Gdyby zechciał pan nauczyć mnie tego, co już pan umie, wicenaczelniku, byłbym wielce zobowiązany.

– Marny byłby ze mnie nauczyciel – wyznaje van Cleef. – Doktor Marinus zagaduje z Malajami, jakby sam urodził się czarny, ale, jak mówi, język japoński niezwykle trudno opanować. Gdyby któregokolwiek tłumacza przyłapano, że nas uczy, mógłby zostać oskarżony o zdradę.

Inspektor powraca do butów Jacoba i wydaje kolejne polecenie.

– Zdjąć ubranie! – mówią tłumacze. – Zdjąć ubranie!

– Niech nikt niczego nie zdejmuje! – odparowuje van Cleef. – Urzędnicy nie będą się rozbierać, panie de Zoet. Ta kanalia chce nas pozbawić wszelkiej godności. Jeśli posłuchamy go dzisiaj, każdy urzędnik wjeżdżający do Japonii aż po dzień Sądu Ostatecznego będzie zmuszony iść za naszym przykładem.

Inspektor protestuje, chór krzyczy: „Zdjąć ubranie!”.

Tłumacz Sekita wyczuwa zbliżające się kłopoty i chyłkiem się wycofuje.

Vorstenbosch wali laską w podłogę, aż zapada cisza.

– Nie!

Zirytowany inspektor postanawia dać za wygraną.

Jeden z celników opukuje włócznią kufer Jacoba i coś mówi.

– Otworzyć – powtarza za nim szeregowy tłumacz. – Otworzyć dużą skrzynię!

„Skrzynię z twoim ukrytym Psałterzem”, Jacob słyszy, jak naigrawa się jego wewnętrzny głos.

– Niech pan otworzy, de Zoet, zanim obrośniemy tu w pajęczyny – rzuca Vorstenbosch.

Dławiąc mdłości ze strachu, Jacob otwiera skrzynię, zgodnie z poleceniem.

Jeden ze strażników coś mówi, chór tłumaczy:

– Cofnąć się! Krok w tył!

Przeszło dwadzieścia szyj wyciąga się, gdy kontroler unosi wieko kufra i wyjmuje pięć złożonych lnianych koszul Jacoba; jego wełniany koc; pończochy; sznurowany mieszek z guzikami i sprzączkami; sfatygowaną perukę; zestaw gęsich piór; pożółkłe ineksprymable i bieliznę; jego kompas z lat chłopięcych; pół kostki windsorskiego mydła; dwa tuziny listów od Anny, przewiązanych wstążką do włosów; brzytwę; fajkę z porcelany z Delft; pęknięty kielich; arkusze zapisanego papieru nutowego; nadjedzoną przez mole kamizelę w kolorze butelkowej zieleni; cynowy talerz, nóż i łyżkę; oraz około pięćdziesięciu przeróżnych książek, wetkniętych na sam spód. Inspektor mówi coś podwładnemu, który wybiega z Izby Celnej.

– Sprowadzą dyżurny tłumacz – mówi tłumacz obecny na miejscu. – Obejrzeć książki.

Jacob czuje, jak cisną go żebra.

– Czy pan Sekita nie miał dokonać ich wnikliwej kastracji?

W zaroście van Cleefa pojawia się szczelina uśmiechu, przez którą widać brązowe zęby.

– Kastracji?

– Lustracji. Chciałem powiedzieć: lustracji moich książek, panie wicenaczelniku.

– Ojciec Sekity kupił synowi miejsce w gildii, ale prohibicja na – bezgłośnie poruszając ustami, van Cleef wymawia „chrześcijaństwo” – to zbyt ważna kwestia, by powierzać ją zakutym łbom. Książki sprawdzi bardziej kompetentny człowiek: być może Iwase Banri lub jeden z Ogawów.

Jacob krztusi się śliną.

– Kim są... Ogawowie?

– Ogawa Mimasaku jest jednym z czterech tłumaczy pierwszej rangi. Jego syn, Ogawa Uzaemon, należy do trzeciej rangi, a... – wchodzi młody człowiek – proszę, o wilku mowa! Moje uszanowanie!

Ogawa Uzaemon, mężczyzna dwudziestokilkuletni, ma inteligentny wyraz twarzy, który zdradza otwartą naturę. Wszyscy szeregowi tłumacze pochylają się w niskim ukłonie. Ogawa kłania się Vorstenboschowi, van Cleefowi i na końcu nowo przybyłemu sekretarzowi.

– Witamy na lądzie, panie de Zoet.

Jego wymowa jest doskonała. Wyciąga rękę do europejskiego uścisku, gdy tymczasem Jacob pochyla się w azjatyckim ukłonie. Ogawa Uzaemon odwzajemnia ukłon, ale wtedy Jacob podaje mu rękę. Scena rozbawia wszystkich zebranych.

– Słyszę, że pan de Zoet przywiózł wiele książki... – zaczyna tłumacz. – Oto one... – wskazuje na kufer – wiele, wiele książki. „Obfitość” książki, mówicie?

– Kilka książek – odpowiada Jacob, czując, że z nerwów zaraz dostanie torsji. – Raczej całkiem sporo, tak.

– Mogę wyjąć książki, zobaczyć? – Ogawa ochoczo sięga po foliały, nie czekając na odpowiedź. Jacobowi świat zawęża się do tunelu między nim a jego Psałterzem, przyciśniętym oboma tomami Sary Burgerhart. Ogawa marszczy brwi. – Wiele, wiele książki tutaj. Trochę czasu, proszę. Kiedy koniec, poślę wiadomość. Czy zgoda? – Źle odczytuje wahanie Jacoba. – Książki wszystkie bezpieczne. – Ogawa kładzie rękę na sercu. – Ja też jestem bibliofil. Tak się mówi? Bibliofil?

* * *

Na dziedzińcu, gdzie urządzono wagownię, promienie słoneczne palą skórę jak rozżarzone do czerwoności żelazo.

Za chwilę odkryją mój Psałterz, myśli szmugler z przypadku.

Grupka japońskich oficjeli czeka na Vorstenboscha.

Malajski niewolnik kłania się, czekając z bambusowym parasolem na naczelnika.

– Kapitana Lacy’ego i mnie czeka ogrom zobowiązań w sali recepcyjnej, aż do obiadu – mówi naczelnik. – Źle pan wygląda, de Zoet. Niech doktor Marinus utoczy panu z pół pinty, kiedy pan van Cleef już pana oprowadzi. – Żegna sekretarza skinieniem głowy i odchodzi w stronę swojej rezydencji.

Na dziedzińcu wagowni nad resztą sprzętu i towarów góruje jedna z kompanijnych wag na trójnogu wysokości dwóch ludzi.

– Ważymy dziś cukier, jeśli tak można nazwać te zmiotki – wyjaśnia van Cleef. – Batawia przysłała chyba odpady z magazynów.

Na niewielkim placyku uwija się ponad stu kupców, tłumaczy, inspektorów, sędziów, szpiegów, lokajów, lektykarzy, tragarzy. Czyli to właśnie są Japończycy, myśli Jacob. Kolor ich włosów, czarnych lub posiwiałych, i barwa skóry są bardziej jednolite niż u Holendrów, a styl ich ubioru, butów i fryzur wydaje się ściśle ustalony, zgodnie z rangą. Piętnastu czy dwudziestu niemal nagich cieśli rozsiadło się na drewnianym szkielecie nowego magazynu.

– Większe obiboki niż banda spojonych ginem Finów – burczy van Cleef.

Z dachu Izby Celnej obserwuje ich małpa o różowej twarzy i futrze w barwie sadzy na śniegu, odziana w kaftan z żaglowego płótna.

– Widzę, że dostrzegł pan już Williama Pitta.

– Słucham, panie wicenaczelniku?

– Premiera rządu króla Jerzego, dobrze pan usłyszał. Nie reaguje na żadne inne imię. Pewien marynarz kupił go sześć czy siedem lat temu. Kiedy później właściciel Williama Pitta odpływał z wyspy, tego samego dnia małpa zniknęła i pojawiła się nazajutrz, już jako wyzwoleniec z Dejimy. A skoro mowa o małpach: o, ten tam goryl... – van Cleef pokazuje palcem robotnika z wysuniętą do przodu kwadratową szczęką i włosami spiętymi w kucyk, zajętego otwieraniem skrzyń z cukrem – to Wybo Gerritszoon, jeden z naszych robotników.

Gerritszoon wsuwa cenne gwoździe do kieszeni swojego kaftana. Worki cukru noszone są przed japońskim inspektorem i uderzającej urody cudzoziemskim młodzieńcem w wieku lat siedemnastu czy osiemnastu: ma złote włosy cheruba, usta wydatne jak u Jawajczyków i skośne oczy ludów Orientu.

– Ivo Oost: czyjś bękart, ze szczodrą domieszką krwi jakiegoś mieszańca.

Cukier jest ustawiany na wspartym na kozłach stole Kompanii.

Ważenie obserwuje kolejna trójka japońskich oficjeli, tłumacz i dwóch Europejczyków w wieku lat około dwudziestu.

– Z lewej – wskazuje van Cleef – stoi Peter Fischer, Prusak z Brunszwiku. – Postać Fischera jest cała orzechowej barwy, z włosami brunatnymi, lecz już rzednącymi. – Praktykuje także jako sekretarz, choć pan Vorstenbosch mówi, że pan również ma stosowne kwalifikacje, zatem mamy oto wręcz krępujący nadmiar. Kompan Fischera to Con Twomey, Irlandczyk z Corku. – Twomey ma wklęsłą twarz i szczerbaty uśmiech, włosy nosi krótko przycięte i ma na sobie surowe odzienie z żeglarskiego płótna. – Niech się pan nie obawia, że zapomni ich nazwisk: kiedy „Shenandoah” odpłynie, czeka nas mozolna wieczność, w której poznamy się wszyscy nawzajem jak zły szeląg.

– Czy Japończycy podejrzewają, że niektórzy z naszych ludzi nie są Holendrami?

– Skundlony akcent Twomeya tłumaczymy tym, że pochodzi z Groningen. Czy my kiedyś mieliśmy dość Holendrów czystej krwi, by obsadzić placówki Kompanii? A szczególnie teraz? – Ostatnie słowo zawiera aluzję do drażliwej kwestii uwięzienia Daniela Snitkera. – Musimy chwytać się wszelkich sposobów. Twomey jest naszym cieślą, ale dorabia jako inspektor podczas dni ważenia, bo przeklęci kulisi wyprowadziliby worki cukru w jednej chwili, gdyby spuścić ich z oczu choćby na moment. Podobnie jest ze strażnikami. A kupcy to najprzebieglejsze kanalie z nich wszystkich: wczoraj jeden z tych sukinkotów wsunął kamień do worka, a następnie go „odkrył” i usiłował użyć jako „dowodu” na obniżenie średniej tary.

– Czy mam już teraz przystąpić do swoich obowiązków, panie wicenaczelniku?

– Niech doktor Marinus najpierw upuści panu nieco krwi, a do boju stanie pan, gdy już się nieco zadomowi. Marinusa znajdzie pan w szpitalu na końcu ulicy Długiej, tej ulicy, przy drzewie wawrzynu. Nie zgubi się pan. Nikt jeszcze nie zgubił się na Dejimie, chyba że miał pęcherz pełen grogu.

* * *

– Dobrze, że się akurat nadarzyłem. – Z odległości dziesięciu kroków dobiega Jacoba świszczący głos. – Człowiek może się zgubić na Dejimie szybciej, niż gówno przez gęś przelatuje. Nazywam się Arie Grote – wali Jacoba po ramieniu – a pan to pewnie Jacob Dzielny de Zoet z Zelandii i... A niech to, Snitker naprawdę przestawił panu nos.

Arie Grote ma mocno szczerbaty uśmiech i nosi kapelusz ze skóry rekina.

– Podoba się panu mój kapelusz, co? Z boa dusiciela, upolowanego w dżungli na Ternate. Jednej nocy wślizgnął mi się do chaty, którą dzieliłem z trzema dziewczętami tubylców. Pierwsze, co mi do łba przyszło, to, że jedna z moich towarzyszek łoża łagodnie budzi mnie, żeby zagrzać mi jajeczka. Ale nic z tego, czuję, jak coś się na mnie zaciska, płuca mi się kurczą i trzy żebra robią trzask! prztęk! łup! i przy świetle Krzyża Południa widzę go, jak mi się wgapia w wytrzeszczone gały. I ta właśnie chwila, panie de Zoet, była jego klęską. Ręce przycisnął mi zagięte na plecach, ale szczęki zostawił swobodne, więc ugryzłem skubańca w głowę, z całych sił... Wrzask węża trudno zapomnieć! Podły gad przydusił mnie jeszcze bardziej, jeszcze ze mną nie skończył, więc capnąłem go w żyłę szyjną i przegryzłem mu ją na wylot. Wdzięczni mieszkańcy wioski uszyli mi potem szatę z jego skóry i ukoronowali mnie jako pana na Ternate, bo wąż siał grozę w ich dżungli. Ale... – Grote wzdycha – ...któż może przewidzieć, gdzie morze znowu rzuci żeglarza. Gdy wróciłem do Batawii, modystka przerobiła moją szatę na kapelusze, po dziesięć talarów za sztukę... I nic nie rozdzieli mnie z tym ostatnim, może oprócz chęci wyświadczenia powitalnej przysługi pewnemu młodzieńcowi, który jest w większej potrzebie niż ja, co? Ten piękny kapelusz będzie pański nie za dziesięć talarów, nie, nie, i nie za osiem, a za pięć stuiverów. Kapitalna cena!

– Modystka podmieniła pańską skórę boa na licho wyprawioną rekinią, wielka szkoda.

Arie Grote wygląda na uradowanego.

– Stawiam zakład, że to pan wstanie od karcianego stołu z najpełniejszą kabzą. Większość z nas, wyrobników, zbiera się wieczorami w mojej skromnej kwaterze celem, ehm, towarzyskiego spotkania i czerpania przyjemności z drobnego hazardu, a że żaden z pana wydelikacony zadufek, to jasne jak słońce, może pan do nas dołączy?

– Zwykły syn pastora, jak ja, byłby dla was nudnym towarzystwem. Pijak ze mnie słaby, a hazardzista jeszcze słabszy.

– A któż w Cudownym Oriencie nie jest hazardzistą i nie stawia na szali własnego życia? Z każdych dziesięciu, którzy wypływają w morze, sześciu przetrwa i dalej będzie próbować związać koniec z końcem, ale czterech zatonie i spocznie w bagnistym grobie. A czterdzieści do sześćdziesięciu to marne szanse. Do tego, na każdy tuzin klejnotów czy dukatów zaszyty w podszewce płaszcza jedenaście zabierają przy Bramie Morskiej, a tylko jeden dukat człowiek zdoła przemycić. Najlepiej wetknąć go w tylne oko. A jeśli przypadkiem i pański otwór jest nimi wysadzany, panie de Zoet, dam panu najlepszą cenę...

Na Skrzyżowaniu Jacob przystaje. Ulica Długa ciągnie się dalej po łuku.

– To Kościany Zaułek – Grote wskazuje na prawo – biegnie do Przymurza. A to – pokazuje w lewo – ulica Krótka i Brama Lądowa...

A za Bramą Lądową leży Odgrodzone Cesarstwo, myśli Jacob.

– Bramy nie otworzą się dla nas, panie de Zoet, nie, nie. Naczelnik, wicenaczelnik i doktor Marinus przechodzą przez nią od czasu do czasu, ale my nie. „Jeńcy szoguna”, tak nazywają nas miejscowi i trudno odmówić im racji, co? Ale, ale – Grote popycha Jacoba naprzód – nie handluję wyłącznie klejnotami i monetami, zapewniam. Nie dalej niż wczoraj – szepcze – dla ważnego klienta z pokładu „Shenandoah” zakupiłem kryształki najczystszej kamfory w zamian za nędzne dudy, po jakie w Holandii nawet nie schyliłby się pan, gdyby pływały w kanale.

Zarzuca przynętę, myśli Jacob i odpowiada:

– Niczego nie szmugluję, panie Grote.

– Niech mnie piorun strzeli, jeśli chcę imputować panu jakiekolwiek wykroczenia, panie de Zoet! Informuję tylko, ehm, że moja prowizja wynosi jedną czwartą ceny sprzedaży... Znaczy, zazwyczaj... Ale taki elegancki młodzieniec jak pan zatrzymałby aż siedem dziesiątych, bo mam słabość do hardych Zelandczyków. Z przyjemnością zajmę się i pańskim rtęciowym proszkiem na kiłę – rzuca Grote niby od niechcenia, jednak tonem, który kryje coś ważnego. – Bo z pewnymi kupcami jestem tu za pan brat i gdy my tu sobie rozmawiamy, oni podbijają właśnie cenę, szybciej niż kutas ogiera grzmoci klacz. A po co?

Jacob zatrzymuje się.

– Skąd wie pan o mojej rtęci?

– Proszę, jaką Dobrą Nowinę przynoszę, co? – Grote zniża głos. – Tej wiosny jeden z licznych synów szoguna poddał się kuracji rtęcią. Metodę rtęciową znają tu od dwudziestu lat, ale nigdy jej nie ufano. Tyle że ogór książęcia już tak przegnił, że świecił na zielono. I proszę, jedna seria holenderskiego proszku rtęciowego i, chwalić Pana, wyzdrowiał! Wieść rozniosła się jak ogień. Teraz każdy aptekarz w tym kraju woła o cudowny eliksir. I oto przypłynął z panem w ośmiu skrzyniach. Niech mi pan pozwoli dobić targu, a zarobię dla pana tyle, że starczy na tysiąc kapeluszy. Bo jeśli będzie pan chciał targować się sam, przyjacielu, obedrą pana ze skóry i samego przerobią na kapelusz.

Jacob orientuje się, że znowu ruszył naprzód.

– Skąd wie pan o mojej rtęci?

– Od szczurów – szepcze Arie Grote. – Tak, od szczurów. Od czasu do czasu karmię je frykasami i szczury mówią mi co i jak względem czego. Voilà, oto i szpital. Podróż w towarzystwie trwa połowę krócej, prawda? Zatem umowa stoi? Będę odtąd pańskim agentem? Nie ma potrzeby spisywać kontraktów i żadnych takich. Dżentelmen nie złamie słowa. Do zobaczenia...

Arie Grote wraca ulicą Długą do Skrzyżowania.

Jacob woła za nim:

– Nie dałem panu słowa!

* * *

Drzwi szpitala otwierają się na wąski korytarz. Ustawiona w głębi drabina prowadzi w górę do otwartej klapy. Z prawej strony są drzwi do ambulatorium, dużego pomieszczenia, w którym króluje nadjedzony zębem czasu szkielet, rozpięty na ramie w kształcie litery T. Jacob usiłuje nie myśleć o tym, jak Ogawa odkrywa jego Psałterz. Stół operacyjny ma sznury i otwory, i cały jest w plamach krwi. Są tam też stojaki na piły chirurgiczne, noże, nożyczki, dłuta; są moździerze i tłuczki; szafka na materia medica, jak przypuszcza Jacob; naczynia chirurgiczne; i kilka ław oraz stołów. Zapach świeżych trocin miesza się z aromatem wosku, ziół i z gliniastą wonią wątroby. Kolejne drzwi prowadzą do sali chorych, w której stoją trzy puste łóżka. Jacob ulega pokusie i sięga po kamionkowy dzban z wodą: pije z chochli – woda jest chłodna i słodka.

Dlaczego nikogo tu nie ma, żeby strzec tego miejsca przed złodziejami? – zastanawia się.

Zjawia się młody służący lub niewolnik, dziarsko wymachując miotłą. Jest bosy, wygląda przystojnie, a na sobie ma cienką komżę i luźne indyjskie portki.

Jacob czuje się w obowiązku wytłumaczyć swoją obecność.

– Jesteś niewolnikiem doktora Marinusa?

– Doktor zatrudnia mnie jako asystenta, proszę pana. – Młodzieniec dobrze mówi po holendersku.

– Ach tak? Ja jestem nowym kancelistą, de Zoet. A ty jak masz na imię?

Ukłon mężczyzny jest uprzejmy, nie służalczy.

– Mam na imię Eelattu, proszę pana.

– Z jakiej części świata pochodzisz, Eelattu?

– Urodziłem się w Kolombo na wyspie Cejlon, proszę pana.

Jacoba deprymuje jego łagodna uprzejmość.

– Gdzie jest teraz twój pan?

– W pracowni, na piętrze. Życzy pan, żebym go poprosił na dół?

– Nie ma potrzeby, sam wejdę i się przedstawię.

– Tak, proszę pana. Ale doktor nie lubi przyjmować gości...

– Nie będzie miał nic przeciw, gdy dowie się, co mu przywożę...

* * *

Przez klapę Jacob zagląda na długi, bogato umeblowany strych. W połowie jego długości stoi klawesyn Marinusa, o którym wiele tygodni temu wspomniał w Batawii znajomy Jacoba, pan Zwaardecroone. Jest to rzekomo jedyny klawesyn, jaki kiedykolwiek odbył podróż do Japonii. W drugim końcu pomieszczenia widać smagłego Europejczyka niedźwiedziej postury, w wieku około lat pięćdziesięciu, ze szpakowatymi, spiętymi z tyłu włosami. Siedzi na podłodze przy niskiej ławie w kręgu światła, rysując ogniście pomarańczową orchideę, której oryginał leży przed nim. Jacob puka w klapę.

– Dzień dobry, doktorze.

Doktor nie odpowiada, a Jacob dostrzega, że koszula Marinusa jest rozpięta.

– Doktorze? Ogromnie mi miło wreszcie pana poznać...

Nadal trudno stwierdzić, czy doktor cokolwiek usłyszał.

Sekretarz mówi głośniej:

– Doktorze Marinus? Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam...

Marinus ze złością podnosi na niego wzrok.

– A pan? Skąd pan się tu wziął? Z której mysiej dziury pan wypadł?

– Właśnie przypłynąłem kwadrans temu na „Shenandoah”. Nazywam się...

– A czy o to pytałem? Nie. Pytałem o pańskie fons et origo.

– Pochodzę z Domburga, doktorze, miasta na wybrzeżu wyspy Walcheren, w Zelandii.

– Z Walcheren, powiada pan? Byłem kiedyś w Middelburgu.

– A ja w Middelburgu odebrałem wykształcenie, doktorze.

Marinus parska śmiechem.

– Nikt nie jest „wykształcony” w tej wylęgarni niewolnictwa.

– Być może podniosę pańską opinię o Zelandczykach podczas wielu miesięcy, które tu spędzę. Mam zamieszkać w Piętrowym Domu, więc będziemy niemal sąsiadami.

– Czyli bliskość ma sprzyjać dobrosąsiedztwu?

Jacoba zastanawia napastliwość Marinusa.

– Ja... cóż...

– Tę Cymbidum koran znaleziono w paszy dla kóz. Pan mi się tu jąka, a ona marnieje.

– Pan Vorstenbosch zasugerował, by upuścił mi pan nieco krwi...

– Średniowieczne znachorstwo! Flebotomię – i teorię humorów, z której się wywodzi – Hunter starł na proch dwadzieścia lat temu!

Przecież upuszczanie krwi to źródło zarobku każdego chirurga, myśli ze zdziwieniem Jacob.

– Ale...

– Ale ale? Ale ale ale? Ale?

– Mnóstwo ludzi na świecie jest przekonanych o słuszności tych praktyk.

– Co tylko dowodzi, że świat jest pełen bęcwałów. Ma pan spuchnięty nos.

Jacob gładzi się po obolałej twarzy.

– Były naczelnik Snitker przyłożył mi i...

– Nie ma pan odpowiedniej budowy ciała do bijatyk. – Marinus wstaje, wspiera się na masywnej lasce i, utykając, rusza w stronę klapy. – Proszę płukać nos w chłodnej wodzie, dwa razy dziennie. A do bójki z Gerritszoonem wystawić stronę wypukłą, żeby mógł ją wklepać. Do widzenia, chłopcze z Domburga. – Dobrze wymierzonym uderzeniem laski doktor Marinus wytrąca podpórkę spod klapy.

* * *

Gdy de Zoet wychodzi z powrotem na zalaną oślepiającym słońcem ulicę, oburzonego sekretarza otaczają tłumacz Ogawa, jego służący oraz para inspektorów. Wszyscy czterej są spoceni i wyglądają groźnie.

– Panie de Zoet... – zaczyna Ogawa. – Muszę z panem porozmawiać o pewnej książce, którą pan wwozi. To ważna sprawa...

Następną część zdania Ogawy zagłuszają Jacobowi uderzenia mdłości i atak przerażenia.

Vorstenbosch nie zdoła mnie ocalić, myśli Jacob. Zresztą, dlaczego miałby mnie ratować?

– ...a odkrycie takiej księgi niepomiernie mnie zdumiewa... Panie de Zoet?

Moja kariera legła w gruzach, moja wolność przepadła i właśnie utraciłem Annę...

Jest tylko w stanie wychrypieć:

– Gdzie mam odbyć karę?

Ulica Długa raz po raz unosi się i opada. Kancelista zamyka oczy.

– „Odbyć karę?” – Ogawa wyraźnie go przedrzeźnia. – Mój holenderski nie jest najlepszy.

Serce pisarza wali jak młotem.

– To nieludzkie tak ze mną igrać.

– Igrać? – Zdumienie Ogawy rośnie. – Tak się u was mówi? W pana skrzyni znalazłem książka, którą napisał pan... Adamu Sumissu.

Jacob otwiera oczy: ulica Długa już się nie przechyla.

– Adam Smith?

– „Adam Smith”, proszę, wybaczy. Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów. Zna pan?

Znam to, tak, ale jeszcze nie śmiem robić sobie nadziei, myśli Jacob i mówi:

– Angielski oryginał jest trochę zbyt trudny, więc w Batawii kupiłem wydanie holenderskie.

Ogawa ma zdumioną minę.

– Adam Smith nie jest Holender, tylko Anglik?

– Myślę, że mocno by się obruszył, panie Ogawa! Smith był Szkotem, mieszkał w Edynburgu. Ale to o Przyczynach bogactwa narodów pan mówi?

– A o czym innym? Jestem rangakusha – uczeń nauk holenderskich. Cztery lata temu pożyczam Przyczyny bogactwa narodów od naczelnika Hemmija. Zacząłem tłumaczyć, żeby Japonia poznaje – usta Ogawy układają się do słów – „teorię ekonomii politycznej”. Ale pan lenn Satsuma dawał naczelniku Hemmiju za książkę dużo pieniędzy, więc ją zwracam wtedy. Została sprzedana, nie zdążyłem kończyć przekładu.

Rozjarzone drzewo wawrzynu więzi w swoich gałęziach prażące słońce.

„A widząc Pan, iż szedł patrzeć”, myśli Jacob, „zawołał go spośród krzaka”4...

Szponiaste mewy i wychudzone kanie przecinają błękitne niebo.

„...i rzekł: »Mojżeszu, Mojżeszu!«. A on odpowiedział: »Oto jestem!«”.

– Próbywałem zdobyć inny egzemplarz, ale... – Ogawa z rezygnacją wzrusza ramionami – ...trudność jest dużo.

Jacob powstrzymuje się, by nie wybuchnąć śmiechem jak dziecko.

– Rozumiem.

– Aż dziś rano w pańskim kufrze z książkami, Adam Smith, jest! Bardzo niespodzianka i jeśli mam być szczery, chciałbym kupić albo odnająć...

W ogrodzie po drugiej stronie ulicy cykady cykają w coraz głośniejszych cyklach.

– Adam Smith nie jest na sprzedaż ani do wynajęcia – odpowiada Holender. – Ale gorąco zapraszam, będzie mi miło, panie Ogawa, jeśli pożyczy go pan na tak długo, jak tylko pan chce.

3 W rzeczywistości jest to kieł narwala, który może mieć nawet trzy metry długości (przyp. tłum.).

4 Księga Wyjścia 3:4, Biblia w przekładzie ks. Jakuba Wujka.

Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

Подняться наверх