Читать книгу Randka w ciemno - Diana Palmer - Страница 3
ROZDZIAŁ DRUGI
ОглавлениеNastępnego dnia pani Pibbs czekała w swoim gabinecie na umówione spotkanie z Daną, wcześniej wysłuchawszy raportu pielęgniarki dyżurnej.
– Właśnie rozmawiałam z Lorraine – oznajmiła z uśmiechem, gdy tylko Dana weszła do środka. – Jest uszczęśliwiona, że przyjedziesz.
– Cieszę się. Powiedziała o mnie panu van der Vere?
– Tylko tyle, że ma zjawić się pielęgniarka. Lepiej nie podawać wrogowi zbyt wielu informacji o ruchach wojsk.
Pani Pibbs często nawiązywała do swojej wojskowej przeszłości i w takich sytuacjach Dana z trudem wstrzymywała śmiech. Była to dość osobliwa uwaga w odniesieniu do nowego pacjenta i nie mniej dziwny sposób opisania jej rychłego przybycia do jego domu.
– Ruchy wojsk? – spytała.
– To tylko takie powiedzenie – odrzekła lekko zmieszana pani Pibbs. – Wracaj do swoich obowiązków, siostro.
Dana nie miała czasu zastanowić się nad znaczeniem tego nietypowego opisu, ponieważ właśnie wypadła pora zwyczajowego obchodu, w którym brali udział nie tylko lekarze, ale i pielęgniarki. Po obchodzie pochłonęły ją codzienne obowiązki. Wkrótce po tym wyjęto jej szwy z zabliźnionej rany na twarzy.
Tydzień minął bardzo szybko. Zanim się zorientowała, siedziała w autobusie zmierzającym do Savannah w stanie Georgia. Lubiła ten sposób podróżowania, pozwalający na obserwowanie okolicy; wolała jazdę niż lot samolotem, w czasie którego mogła podziwiać jedynie chmury.
Był początek wiosny i krajobraz już zaczynał się zazieleniać. Zajęła miejsce przy oknie i z zainteresowaniem oglądała zabudowę każdego mijanego miasteczka, szczególnie zwracając uwagę na styl. Był to rodzaj hobby, którego nigdy nie miała dość.
Panowała tu duża różnorodność – jedne domy zdobiły kolumny nawiązujące do greckich, inne odnosiły się do stylu wiktoriańskiego bądź neogotyckiego czy kolonialnego. Widziała domy wielopiętrowe, rozłożyste budynki typowe dla rancz, nowoczesne, supernowoczesne i apartamentowce. Zastanawiała się, jacy ludzie w nich mieszkają i jaki tryb życia prowadzą.
Kiedy przejechali połowę stanu, wreszcie zmogła ją senność. Obudziła się w chwili, gdy kierowca ogłaszał przybycie do Savannah.
Do domu państwa van der Vere pojechała taksówką. Kierowca jechał zgodnie ze wskazówkami, których udzieliła Danie pani Pibbs. Dopiero gdy skręcili w boczną drogę, znaleźli się wśród palm, rzucających cień drzew i krzewów, które właśnie zaczynały kwitnąć.
Budynek z szarego kamienia, usytuowany na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na Atlantyk, był dość okazały. Otoczony bujną zielenią i różnorodnymi kwiatami, sprawiał bardzo korzystne wrażenie.
Dana zapłaciła taksówkarzowi i poszła w górę brukowaną ścieżką. Stanęła przy drzwiach wejściowych i nie od razu zadzwoniła. Po chwili powiedziała sobie: teraz albo nigdy. Zasłoniła pasmem rozpuszczonych włosów policzek, żeby ukryć bliznę. Równo obcięta grzywka przykrywała drugą – na czole. Te najboleśniejsze blizny po tragicznych wydarzeniach były niewidoczne dla oka, tkwiły w jej wnętrzu, naznaczyły jej psychikę. Nacisnęła dzwonek i wkrótce drzwi się otworzyły i w progu stanęła niewysoka ciemnowłosa kobieta o zielonych oczach
– Panna Steele? – spytała z uśmiechem. – Proszę wejść. Jestem Lorraine van der Vere. Miło mi panią poznać. Miała pani dobrą podróż? – Usunęła się na bok, żeby wpuścić nowo przybyłą do środka.
Dana natychmiast zauważyła kosztowny i modny garnitur o szmaragdowej barwie, który miała na sobie pani van der Vere. W swoim zwyczajnym szarym kostiumie poczuła się jak uboga krewna. To był jej najlepszy strój, ale ze sklepu z gotową odzieżą, a nie od dobrego projektanta. Jeśli ubiór pani van der Vere miał świadczyć o jej statusie majątkowym, to niewątpliwie jest ona osobą zamożną.
– Przywiozłam strój pielęgniarski – powiedziała. – Nie chcę, żeby pani myślała…
– Proszę dać spokój – odparła z uśmiechem pani van der Vere. – Zechce pani pójść na górę i się odświeżyć, zanim… hm… przedstawię panią synowi?
Dana właśnie miała odpowiedzieć, kiedy rozległ się łomot, a po nim zabrzmiał niski gniewny głos. Prawdopodobnie służący coś upuścił w kuchni, pomyślała.
– Tędy, pokażę pani pokój. – Pani van der Vere wyraźnie się zmieszała i wskazała na schody z ozdobnymi drewnianymi poręczami. – Proszę ze mną, moja droga.
Jak gdybym miała wybór, pomyślała Dana z niejakim rozbawieniem. Pani van der Vere zachowywała się tak, jakby uciekała przed watahą wilków.
Pokój, który miała Dana zająć, był utrzymany w odcieniach beżu i brązu, w oknach wisiały kremowe zasłony, łóżko było przykryte miękką pikowaną narzutą w harmonizujący z wystrojem pokoju deseń. Na podłodze leżał gruby dywan i od razu nabrała ochoty, żeby ściągnąć buty i pochodzić po nim boso. Najpierw jednak przebrała się w nieskazitelny wykrochmalony strój pielęgniarski. Chciała też upiąć włosy, ale uznała, że nie potrafiłaby znieść litości w oczach pani van der Vere, gdyby zobaczyła jej blizny. Darowała sobie makijaż – w końcu biedny pacjent i tak nie może jej zobaczyć – poprawiła czepek i zeszła na dół.
Pani van der Vere wyszła z salonu, wyciągając do niej ręce.
– No, no, wygląda pani bardzo profesjonalnie – powiedziała. – Spędzimy nieco czasu razem, moja droga, żeby wdrożyła się pani do swoich obowiązków i przyzwyczaiła do Gannona. – Zakłopotana umilkła na krótką chwilę, po czym podjęła: – Dano, jeśli mogę się tak do pani zwracać, jesteś… to znaczy… miałaś już do czynienia z trudnymi pacjentami, prawda?
Dana się uśmiechnęła.
– Tak, pani van der Vere.
– Mów mi Lorraine, moja droga. Przecież będziemy współpracować.
– Dobrze. W Ashton General zajmowałam się leżącymi pacjentami, wykonywałam przy nich różne czynności. Myślę, że z panem van der Vere też sobie poradzę.
– Wiele osób tak sądzi, dopóki go nie poznają. Cóż, miejmy to już za sobą.
Zaintrygowana Dana poszła za Lorraine, myśląc, że niski wąsaty Holender nie może być potworem. Zastanawiała się, czy mówi z akcentem, skoro jego matka posługiwała się angielskim bez żadnych naleciałości.
Pani van der Vere zapukała do drzwi pokoju sąsiadującego z salonem.
– Gannon? – zagadnęła ostrożnie.
– Wejdź albo odejdź! Potrzebujesz pisemnego zaproszenia? – Zza potężnych mahoniowych drzwi odezwał się niski głos z lekkim cudzoziemskim akcentem.
Lorraine wpuściła Danę pierwszą.
– To twoja nowa pielęgniarka, kochanie – powiedziała. – Panna Dana Steele. Dano, to mój pasierb Gannon.
Dana ledwo ją słyszała. Usiłowała otrząsnąć się z szoku, gdy okazało się, że pacjent nie jest niskim wąsatym Holendrem, tylko zupełnie kimś innym.
– No i co? – spytał szorstko jasnowłosy mężczyzna siedzący przy biurku. – Czy ona jest niemową? A może przygotowuje się do zawodów w milczeniu?
Dana postąpiła naprzód. Na odgłos zbliżających się kroków mężczyzna podniósł się z krzesła. Okazał się wysoki i dobrze zbudowany, zmierzwione włosy opadały mu na szerokie czoło.
– Jak się pan ma, panie van der Vere? – zagadnęła z pozorną pewnością siebie.
– A jak pani myśli, panno Steele? Jestem ślepy! – rzucił ostrym tonem. – Potykam się o meble, przewracam szklanki i nienawidzę, jak się mnie prowadzi niczym dziecko! Czy macocha powiedziała pani, że jest pani piąta? – Skrzywił usta w szyderczym grymasie.
– Piąta co? – spytała Dana, trzymając nerwy na wodzy.
– Pielęgniarka oczywiście – odrzekł niecierpliwie. – I to zaledwie w ciągu miesiąca. A jak długo pani spodziewa się wytrzymać?
– Ile będzie trzeba, panie van der Vere – odparła ze spokojem Dana.
Przechylił głowę, jakby chciał lepiej ją słyszeć.
– Nie boi się mnie pani? – spytał prowokująco.
– Prawdę mówiąc, bardzo lubię dzikie zwierzęta – powiedziała z poważną miną.
Lorraine nie spuszczała z niej oka.
– Ośmiela się pani nazywać mnie dzikim zwierzęciem?
– Och nie. Nie pochlebiałabym panu po tak krótkiej znajomości.
Gannon van der Vere głośno się roześmiał.
– Bezczelna, co? Będzie pani potrzebowała tupetu, jeśli dłużej tu zostanie. – Odwrócił się, wymacał ręką kant biurka, po czym usiadł w fotelu.
– Cóż, zostawię was teraz, żebyście się mogli poznać – wtrąciła Lorraine, korzystając z okazji. Podeszła do drzwi, po drodze rzucając Danie przepraszający uśmiech.
– Chce pani zawrzeć ze mną znajomość, siostro? – spytał aroganckim tonem Gannon van der Vere.
– Ależ tak. Uważam, że dobrze jest poznać wroga.
– Tak mnie pani postrzega? – zapytał ze śmiechem Gannon.
– Pan chce być tak postrzegany. Nie lubi pan, kiedy się panem opiekują, prawda? Woli pan siedzieć za tym wielkim biurkiem i dumać o swojej ślepocie.
– Nie bardzo rozumiem.
– Czy od czasu wypadku wychodził pan na zewnątrz? – spytała Dana. – Czy zadał pan sobie trud nauczenia się brajla albo pospacerowania z laską? Czy dowiadywał się pan o psa przewodnika?
– Nie potrzebuję żadnych przyborów pomocniczych! Jestem mężczyzną, nie dzieckiem i nikt nie będzie koło mnie skakał!
– Musi pan zrozumieć, że jeśli nie podejmie pan najmniejszego wysiłku, aby sobie pomóc, pańska macocha nie będzie miała innego wyjścia, jak szukać dla pana pomocy osoby trzeciej. – Dana próbowała przemówić podopiecznemu do rozsądku.
Gannon zadarł podbródek, w czym Dana natychmiast rozpoznała wstęp do wybuchu złości.
– Może bym się wysilił, gdybym mógł zostać sam wystarczająco długo – wycedził lodowatym tonem. – Pomagano mi aż do znudzenia. Ostatnia pielęgniarka, którą sprowadziła moja macocha, miała czelność zasugerować, żebym skorzystał z usług psychiatry. Opuściła ten dom w środku nocy.
– Wyobrażam sobie, jak ją pan zrzuca z frontowych schodów w nocnej koszuli – zauważyła Dana.
– Impertynentka z pani, prawda?
– Jeśli w ten sposób traktuje pan swoich pracowników, panie van der Vere, to dziwię się, że jeszcze jakiś się ostał. A teraz, co chciałby pan na obiad? Pokażę panu, jak zacząć samemu jeść. Domyślam się, że nie lubi pan być karmiony?
Gannon zaklął pod nosem i uderzył pięścią w blat biurka.
– Nie jestem głodny! – wrzasnął.
– W takim razie przekażę kucharce, żeby nie zadawała sobie trudu przygotowania czegoś dla pana. Proszę zawołać, gdyby mnie pan potrzebował.
Ruszyła do drzwi, starając się nie słyszeć tego, co mówił do jej pleców.
– Kije i kamienie kości mi połamią, ale pana słowa nigdy mnie nie zranią, panie van der Vere – rzuciła na odchodnym.
Gannon mruczał coś jeszcze pod nosem w innym języku, a potem cisnął czymś w blat biurka. Dana uśmiechnęła się pod nosem, zamykając za sobą drzwi. Wyzwanie – czy nie tak pani Pibbs określiła tę pracę? Z całą pewnością będzie wyzwaniem, i to nie byle jakim, przyznała w duchu.