Читать книгу Diabelska korona. Cykl Sigma Force - Джеймс Роллинс - Страница 14
ОглавлениеWaszyngton, USA
3 listopada 1944 roku
godzina 20.34 czasu miejscowego
– Uważaj na szczury – przestrzegł James Reardon, stojąc przy wejściu do tunelu. – W ciemności grasują prawdziwe bydlaki. W zeszłym miesiącu jeden odgryzł robotnikowi czubek kciuka.
Archibald MacLeish zdusił drżenie odrazy, gdy powiesił marynarkę na haczyku obok drzwi. Miał niezupełnie odpowiedni strój na wyprawę w podziemia, bo wieczorne zebranie w Bibliotece Kongresu przeciągnęło się i nie miał czasu się przebrać.
Patrzył w dół schodów, które prowadziły do starego tunelu łączącego Smithsonian Castle z jego sąsiadem po drugiej stronie, National Mall. Nowszy gmach, Muzeum Historii Naturalnej, został udostępniony zwiedzającym w 1910 roku po tym, jak konne wozy przewiozły dziesięć milionów eksponatów z Castle do ich obecnego domu. Dwa budynki przez dziesięć lat korzystały z tego długiego na ponad dwieście metrów tunelu, ale po późniejszych modernizacjach przejście zostało zamknięte i tylko od czasu do czasu zaglądała tam brygada konserwatorów.
No i przerośnięte gryzonie.
Mimo wszystko Archibald wierzył, że można ponownie wykorzystać ten opuszczony tunel. Jako dyrektor Biblioteki Kongresu i szef Komisji do spraw Ochrony Dóbr Kultury, na początku drugiej wojny światowej został wyznaczony do zabezpieczenia narodowych skarbów. Obawiając się nalotów bombowych, jakich ofiarą padł Londyn podczas bitwy o Anglię, osobiście nadzorował transport bezcennych dokumentów – Deklaracji Niepodległości, Konstytucji, nawet kopii Biblii Gutenberga – do bezpiecznego Fort Knox. Narodowa Galeria Sztuki też przeniosła swoje najcenniejsze arcydzieła do Biltmore House w Karolinie Północnej, a Gwiaździsty Sztandar zakopano głęboko w Parku Narodowym Shenandoah.
Archibaldowi nie podobała się taka prowizorka. W 1940 roku próbował przeforsować bardziej trwałe rozwiązanie, mianowicie budowę schronu przeciwlotniczego pod National Mall. Niestety, Kongres odrzucił jego pomysł z powodu kosztów.
Pomimo niepowodzenia Archibald nie zrezygnował ze swojego pomysłu – i dlatego teraz znajdował się w piwnicach Smithsonian Castle, gdzie urządzono tymczasowe schrony przeciwlotnicze dla personelu muzeum. Trzy tygodnie wcześniej wynajął dwóch inżynierów, żeby ocenili realne szanse potajemnej budowy skarbca przy tunelu. Przedwczoraj podczas inspekcji inżynierowie znaleźli w nim boczne drzwi, w połowie National Mall. Były ukryte za rurami i zamurowane.
Archibald natychmiast powiadomił Jamesa Reardona, obecnego podsekretarza Smithsonian. James, stary przyjaciel, popierał jego pomysł budowy schronu przeciwlotniczego. Obaj mieli nadzieję, że odkrycie tajnego pomieszczenia może odnowić zainteresowanie budową schronu, zwłaszcza w obliczu tego, za czyją sprawą się tutaj znajdowało. Nazwisko tego człowieka widniało na tabliczce przymocowanej do stalowych drzwi za warstwą usuniętych cegieł.
Alexander Graham Bell.
Informacji towarzyszyło ostrzeżenie.
Były to niezwykłe słowa, ale podparte podpisami pięciu członków zarządu Smithsonian. James zweryfikował nazwiska. Wszyscy już nie żyli i nie znaleziono innych dokumentów dotyczących okoliczności, jakie doprowadziły Bella i tych pięciu do ukrycia czegoś pod National Mall, nie wspominając o utajnieniu tych zabiegów przed innymi ówczesnymi regentami.
Archibald uszanował podjęte przez nich środki ostrożności i podzielił się odkryciem tylko ze swoim przyjacielem Jamesem. Dwóch zaprzysiężonych do zachowania tajemnicy inżynierów czekało teraz na dole, gotowych wyłamać zamek i zobaczyć, co prawie cztery dziesiątki lat temu wymagało tyle zachodu.
– Powinniśmy się pośpieszyć – rzucił James, spoglądając na zegarek kieszonkowy.
Archibald zrozumiał. Już mieli godzinę spóźnienia z powodu przedłużonego zebrania.
– Prowadź – powiedział.
James zwinnie zbiegł na dół. W przeciwieństwie do niego Archibald szedł powoli, ostrożnie manewrując na stromych, wąskich schodach. Ale przecież James był piętnaście lat młodszy i więcej czasu spędzał na nogach, pracując w terenie jako geolog. Archibald był pięćdziesięcioczteroletnim poetą, którego Franklin Delano Roosevelt posadził za biurkiem albo, jak w owym czasie on sam to ujął, „prezydent zadecydował, że chcę zostać dyrektorem Biblioteki Kongresu”.
Wszedł do wilgotnego tunelu. Drogę przed nimi oświetlał rząd osłoniętych drucianą siatką żarówek pod niskim stropem. Kilka było zbitych, wielu brakowało i pomiędzy plamami blasku zalegały długie plamy ciemności.
James zapalił grubą latarkę i ruszył w głąb tunelu.
Archibald podążył za nim. Przejście było na tyle wysokie, że mógł iść wyprostowany, mimo to garbił się i pochylał głowę. Starał się trzymać jak najdalej od ciemnych rur pod sufitem, zwłaszcza że od czasu do czasu słyszał chrobot pazurów i szmer przemykających tam szczurów.
Po kilku minutach James nagle się zatrzymał.
Archibald niemal na niego wpadł.
– Co się…
Z korytarza przed nimi dobiegły ostre trzaski.
Zaniepokojony James obejrzał się, marszcząc czoło.
– Wystrzały. – Zgasił latarkę i z kabury pod roboczą bluzą wyjął pistolet Smith & Wesson.
Archibald nie miał pojęcia, że przyjaciel jest uzbrojony, ale biorąc pod uwagę wielkość grasujących tu gryzoni, miało to sens.
– Wracaj. – James przekazał mu latarkę, po czym oburącz chwycił pistolet. – Sprowadź pomoc.
– Skąd? O tej porze w Castle jest pusto. Zanim podniosę alarm, będzie za późno. – Archibald uniósł długą latarkę jak pałkę. – Idziemy razem.
Stłumiony wybuch rozstrzygnął sprawę.
James skrzywił się i ruszył blisko ściany; w miarę możliwości trzymał się cienia. Archibald wziął z niego przykład.
Po kilku krokach runęła na nich napędzana przez wybuch chmura pyłu. Archibald dostał ataku kaszlu, ale powietrze szybko się przeczyściło. Czego nie można było powiedzieć o samym korytarzu. Po podłodze i rurach płynęły potoki ciemnych sylwetek.
Szczury… setki szczurów.
Archibald zdusił krzyk, przyciskając się plecami do ściany. Coś spadło mu na ramię i odskoczyło z ostrym piskiem. Inne małe cienie przebiegały po jego butach. Kilka wspięło się na nogawki, jakby był drzewem zalewanym przez powódź.
James niewzruszenie szedł dalej, nie zwracając uwagi na gryzonie piszczące pod nogami.
Gdy dotarli do ciemnego odcinka pod zbitymi żarówkami, dostrzegli w dali blask wskazujący, że na podłodze leżą dwie latarki. W kałuży światła spoczywało ciało.
Jednego z inżynierów.
Nagle w polu widzenia pojawiły się czarne sylwetki.
Trzech zamaskowanych mężczyzn.
James opadł na kolano i natychmiast strzelił. Głośny huk sprawił, że Archibald podskoczył, na wpół ogłuszony.
Jeden z intruzów okręcił się na pięcie i uderzył w ścianę. James wstał i biegnąc przed siebie, oddał drugi strzał. Archibald zamarł na sekundę, po czym ruszył za nim. W panującym chaosie rozświetlanym przez fleszowe błyski z lufy zobaczył, że jeden z zamaskowanych mężczyzn próbuje podnieść rannego towarzysza, ale James nie ustępował – w biegu pociągał za spust. Pociski krzesały iskry, uderzając w rury i betonowe ściany.
Trzeci intruz uciekał tunelem z dużą torbą w ręce, na oślep strzelając przez ramię. Strzały padały dziko, bo mężczyźnie najwyraźniej zależało przede wszystkim na ucieczce. Jego towarzysz w końcu pobiegł za nim, zmuszony przez ostrzał do porzucenia ciała bezwładnie leżącego na ziemi.
Jamesowi i Archibaldowi udało się zmniejszyć dystans do ściganych, lecz z nóg zbiła ich kolejna eksplozja. Z otwartych drzwi po lewej stronie wybuchły płomienie i rozprzestrzeniły się po wnętrzu tunelu.
Archibald osłonił twarz ramieniem.
Gdy ogień przygasł, James znów ruszył naprzód.
Jego przyjaciel dokonał szybkiej oceny strat, gdy dotarli do drzwi. Inżynier, który leżał skulony na progu, został zabity strzałem w tył głowy. Drugi – też martwy, w ubraniu zapalonym przez wybuch – leżał w pomieszczeniu. Płomienie szalały w głębi małej betonowej komory, przemieniając ją w piec, trawiąc regał i spoczywające na nim książki. Płonące kartki wirowały w pełnym dymu powietrzu.
James przykucnął obok leżącego na ziemi napastnika. Zgasił tlące się ubranie, po czym go przeszukał.
Archibald skupił uwagę na komorze. Pośrodku stał wysoki do pasa marmurowy postument. U jego stóp leżała przewrócona i otwarta metalowa skrzynka, prawdopodobnie strącona przez wybuch. Była pusta, pomijając piasek, który się z niej wysypał, gdy spadła na podłogę.
Wyobraził sobie ciężki worek w rękach uciekającego złodzieja. Ze ściśniętym sercem zrozumiał, że to, co ukrył tu Bell ze swoją grupą, właśnie przepadło. Mimo to, przyciągnięty widokiem czegoś, co wystawało z piasku, zasłonił ręką usta i nos i skoczył w ścianę gorąca.
Przestąpił nad martwym inżynierem, żeby dosięgnąć do skrzynki. Przykucnął, chwycił róg czegoś, co wyglądało na stary notes albo dziennik, i szarpnął. Skórzana okładka była poczerniała od ognia znacznie starszego niż ten, który szalał tu teraz. Szybko przewertował znalezisko – wielu kartek brakowało, część była nadpalona.
Pomyślał, że złodzieje musieli przeoczyć szczątki starego dziennika ukryte w piasku na dnie skrzynki. Czując, że to znaczące odkrycie, zabrał je ze sobą i wyszedł z komory.
– Spójrz na to – powiedział James, który kucał przy zwłokach. Już zdarł wełnianą maskę z twarzy napastnika.
Archibald spojrzał i zamarł, zszokowany tym, co zobaczył.
– Boże… to kobieta.
Ale nie była to jedyna niespodzianka. Złodziejka miała czarne włosy i szerokie kości policzkowe, a skośne martwe oczy zostawiały niewiele wątpliwości co do jej pochodzenia.
– Japonka – mruknął Archibald.
James pokiwał głową.
– Prawdopodobnie japoński szpieg – rzucił. – Ale chciałem, żebyś zobaczył to. – Podniósł bezwładną rękę i pokazał znak wytatuowany po wewnętrznej stronie nadgarstka. – Mówi ci to coś?
Jego przyjaciel pochylił się i przyjrzał tatuażowi.
– Masz jakiś pomysł, co to oznacza? – zapytał James.
Archibald spojrzał na płonącą komorę. Drzwi leżały przekrzywione, wyrwane z zawiasów. Wygrawerowana tabliczka jarzyła się w blasku ognia, jakby podkreślając ostrzeżenie związane z tym, co niegdyś zostało tu ukryte.
…zagrożenie jedyne w swoim rodzaju.
– Nie – odparł. – Ale dla dobra narodu, a może i świata, musimy się tego dowiedzieć.