Читать книгу Urodziłam się dziewczynką - Джоанн Харрис - Страница 4
Pieśń drogi
JOANNE HARRIS
ОглавлениеJoanne Harris jest autorką powieści Czekolada, którą nominowano do nagrody Whitbread (na jej podstawie powstał głośny film z udziałem Juliette Binoche), oraz książek: Jeżynowe wino, Pięć ćwiartek pomarańczy, Błękitnooki chłopiec, Duch z przeszłości, Rubinowe czółenka, Runy, Śpij, kochanie, śpij, Świat w ziarnku piasku, Coastliners, Holy Fools, Jigs & Reels, Sleep Pale Sister, Gentlemen & Players, The Lollipop Shoes. Wspólnie z Fran Warde napisała: The French Kitchen: A Cookbook oraz The French Market: More Recipes from a French Kitchen. Mieszka w Huddersfield, w Yorkshire, wraz z mężem i córką.
Jest wielu bogów. Bogów deszczu, śmierci, rzek, bogów wiatru, kukurydzy, medycyny, starych bogów, nowych bogów, przybyłych tu z innych stron, którzy się na dobre zadomowili i zapuścili korzenie. Od nich pochodzą znaki, opowieści i pieśni, które rozwiewa wiatr.
Takim bogiem jest droga Great North. Prowadzi z Lomé przy Zatoce Benińskiej aż do odległych prowincji Dapaong. Biegnie niczym zakurzona rzeka. Jej źródłem jest miasto Lomé z gorącymi i wilgotnymi uliczkami, bazarami, urokliwymi bulwarami i plażą oraz nieczystościami walającymi się po esplanadzie. Lomé to też chmary motorowerów i rowerów. W przeciwieństwie do rzeki, nawet podczas suszy droga Great North nigdy nie wysycha. Nie wysycha też strumień legend i pieśni podróżników.
Moja opowieść zaczyna się tutaj, na obrzeżach miasta Sokodé. Jest to spora i ruchliwa miejscowość, otoczona mniejszymi wioskami, znajdująca się pięć godzin jazdy samochodem na północ od Lomé. Życie wszystkich ludzi uzależnione jest od miasta, choć wielu mieszkańców wsi nie dotarło dalej niż kilkadziesiąt mil na północ bądź na południe. Często wędrują poboczem, siadają na skraju drogi, obserwują i czekają na to, co ona przyniesie: na handlarzy na rowerach i na motorynkach, na ciężarówki lub na kobiety idące w pole po kukurydzę albo po drewno.
Jedną z obserwatorek jest Adjo, dziewczynka z pobliskiej Kasseny. Ma szesnaście lat, jest najstarsza z pięciorga rodzeństwa, lubi siedzieć w cieniu drzew, tam gdzie ma dobry widok na długi odcinek drogi. Jej młodszy brat Marcellin kiedyś wypatrywał na niebie smug pozostawionych przez samoloty, podczas gdy Jean-Baptiste wolał ciężarówki i machał do nich jak szalony, kiedy go mijały. Jednak Adjo spogląda wyłącznie na drogę, czekając na każdą oznakę życia. Przez ostatnie lata uwierzyła, że droga jest czymś więcej niż tylko brudną ziemią i kamieniami. Droga ma siłę, ma tożsamość. Adjo wierzy też, że droga ma głos – czasami jest to tylko odległy syk, czasami wiele tonów tak donośnych i fascynujących jak chór kościelny.
O piątej rano, kiedy Adjo wstaje i zabiera się do pracy, droga już na nią czeka. Ledwie szemrze, cała spowita w mgłę, jakby jeszcze spała. Jednak Adjo wie swoje. Droga jest jak krokodyl, jedno oko ma otwarte, nawet kiedy śpi, i może kłapnąć zębami na każdego, kto jest na tyle głupi, by na chwilę stracić czujność. Adjo nigdy nie traci czujności. Zakłada sarong; wiąże mocny węzeł na biodrze, piersi przewiązuje bandeau[1], przemyka boso przez podwórze. Czerpie wodę z wiejskiej studni, wlecze ją do chaty, która służy za łazienkę, rąbie drwa na opał, związuje, kładzie na głowie i zanosi do chaty. A potem słucha pieśni drogi, obejmuje wzrokiem jej zdradliwą długość, patrzy na pył, który unosi się wraz ze słońcem, anonsując przybycie gości.
Tego ranka droga prawie milczy. Stadko nietoperzy krąży wokół kramu pod figowcami. Kobieta z wiązką patyków przechodzi na drugą stronę, coś małego, może szczur, szeleści w zaroślach. Gdyby bracia dzisiaj tu byli – myśli Adjo – to poszliby na polowanie. Podłożyliby ogień pod wysuszone krzaki, tam gdzie wieje wiatr, i poczekali, aż szczury uciekną z płonącej trawy. Szczur ma dużo mięsa, jest twardszy od kury, ale smaczny. Potem sprzedaliby go przy drodze ludziom idącym na targ, wybebeszonego i rozciągniętego na patykach.
Ale bracia Adjo od dawna tu nie mieszkają, tak jak wiele innych dzieci. Nikt dzisiaj nie zapoluje na szczury, nie stanie przy drodze w Sokodé i nie pomacha nadjeżdżającym pojazdom. Nikt nie pobawi się z nią w ampe[2] na podwórzu, ani nie poleży na plecach pod drzewami, wypatrując na niebie smug pozostawionych przez samoloty.
Adjo zrzuca drewno na ziemię przed otwartymi drzwiami do kuchni. Mieszka w jednym z domów w samym środku wsi, zbudowanym z cegieł z mułu, z blachą falistą na dachu. W środku jest kurnik, magazyn na kukurydzę, rząd niskich ław do siedzenia i wielki gar do gotowania. W tym garze matka Adjo przyrządza na sprzedaż tchoukoutou, piwo z prosa, a także robi ser z soi lub zupę z kukurydzy, które co tydzień wozi na targ w Sokodé.
Adjo lubi być na targu. Tyle tam można zobaczyć. Młodych mężczyzn na motorowerach i kobiety siedzące za nimi na siodełkach. Handlujących maniokiem i smażonymi dużymi bananami. Ciężarówki z drewnem. Mężczyzn Vaudou uzdrawiających zaklęciami i czarami. Stragany z kulkami surowego ciasta. Naleśniki i foufou[3]; słodkie ziemniaki i banany, góry prosa, papryki i ryżu. Materiały we wszystkich kolorach tęczy, sarongi, chusty i dupattas[4]. Naszyjniki z koralików, kolczyki z brązu, puszki z harissą, bransolety, naczynia z ceramiki, dynie butelkowe i tykwy, przyprawy i sól, girlandy papryczek chilli, garnki, miotły i kosze, plastikowe kubły, noże, butelki coca-coli, olej silnikowy i sandały wyplatane z trawy.
Adjo i jej rodzina nie mogą sobie pozwolić na większość tych rzeczy. Jednak dziewczyna lubi się rozglądać, gdy wraz z mamą przygotowują na straganie zupę kukurydzianą na sprzedaż. Rozgniatają kukurydzę dwoma kamieniami, a następnie gotują w głębokim garnku. A pieśń drogi rozbrzmiewa jeszcze potężniejszym głosem – to pieśń handlarzy i podróżników, plotek i wieści, pieśń odległych miejsc, których nazwy Adjo zna jedynie z map rysowanych kredą na tablicy.
Droga obserwuje Adjo idącą na targ i z powrotem; dzień w dzień obserwuje dziewczynę, odkąd nauczyła się chodzić. Czasami Adjo idzie sama, ale najczęściej wędruje z matką. Na głowie ma wyplatany koszyk z kukurydzą, który przechyla się na wszystkie strony. Jeszcze dwa lata temu maszerowała do szkoły i droga obserwowała ją, kiedy szła w przeciwną stronę – w białej bluzeczce i spódniczce w kolorze khaki, z książkami w ręku. W tamtych czasach nuciła inną pieśń: o matematyce i o angielskim, o geografii, o słownikach i meczach piłki nożnej, o muzyce i nadziei. Lecz kiedy jej bracia opuścili dom, Adjo przestała chodzić do szkoły i ubierać się w białą bluzkę i spódniczkę w kolorze khaki. I pieśń drogi znowu brzmiała inaczej. Teraz Adjo nuci o małżeństwie i o domu, o dzieciach biegających po podwórku, o długich dniach spędzonych na polu kukurydzy. Nuci pieśń o dziecięcych marzeniach, które zasnęły kamiennym snem.
Wcale nie chciała rzucić szkoły. Była pilną uczennicą. Prawie tak samo zdolna jak chłopcy i prawie tak samo dobrze kopała piłkę – nawet Wódz to przyznał, choć niechętnie (nie podoba mu się, że dziewczynki grają w piłkę nożną). Ale kiedy ojca nie ma w domu przez cały rok i kiedy trzeba się opiekować młodszymi dziećmi – a cała trójka choruje na malarię, w tym jedno nie ma nawet dwóch lat – matka Adjo potrzebuje pomocy. I chociaż szkoda jej córki, to wie, że czytanie książek jeszcze nigdy nikogo nie wykarmiło i nie zaorało nawet centymetra pola.
Poza tym, myśli sobie matka, kiedy już chłopcy wrócą do domu, to wystarczy pieniędzy na wszystko: na ubranie, na lekarstwa, na jedzenie – podobno w Nigerii ludzie codziennie jedzą kurczaka, wszyscy mają odbiornik radiowy, moskitierę i maszynę do szycia.
Tę właśnie pieśń słyszy matka. Kołysankę marzeń, które się spełniają. Pieśń rozbrzmiewa głosem Adjale – Adjale o złotym uśmiechu – i choć matka tęskni za synami, to wie, że pewnego dnia obaj powrócą z majątkiem, który jej obiecano. Ciężko jest wysłać dzieci z domu do miasta za granicę – dwóch małych, ledwie nastoletnich chłopców. Lecz ofiary są konieczne, tak jej powiedział Adjale. Będą w dobrych rękach. Obaj dostaną rower. Obaj dostaną komórkę. Tu, w Togo, takie skarby są nieosiągalne, ale w Nigerii jest inaczej. Tam mają w domach kafelki, łazienki, wodę, elektryczność. Pracodawcy są życzliwi, pełni szacunku dla robotników. Dbają o cudze dzieci jak o własne. Nawet dziewczynki dostają nowe ubranie, biżuterię i kosmetyki. Wie o tym od Adjale – Adjale o złotym głosie – powiedział jej to, kiedy pojawili się handlarze żywym towarem.
Handlarze żywym towarem. Jak to okrutnie brzmi. Mama Adjo woli ich nazywać rybakami, tak jak Jezusa i jego apostołów. Ich rzeka to droga Great North. Co roku udają się jak rybacy na północne tarliska. Co roku wracają do siebie z obfitym połowem – chłopcami i dziewczętami, z których większość ma nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat, tak jak Marcellin i Jean-Baptiste. Przemycają ich nocą przez granicę, omijając policyjne patrole, ponieważ żadne z nich nie ma paszportu. Czasami przekraczają rzekę na tratwach zbudowanych z drewna i plastikowych bębnów, przewiązanych liśćmi bananowca.
Matka Adjo zastanawia się, czy rozpozna synów. Kiedy powrócą, będą mężczyznami. Na samą myśl o tym pęka jej serce. Myśli też o córce, o Adjo – zdolnej i młodej, o anielskim głosie, z czerwoną nicią we włosach – która wciąż czeka, choć minęło tyle czasu. I kiedy matka skończy codzienne prace i kiedy rubinowa kula słońca przechyla się na zachodnią stronę, i kiedy młodsze dzieci już śpią na swym posłaniu w chacie – patrzy na Adjo stojącą nieruchomo przy drodze Great North, stojącą jak posąg, cicho nucącą pieśń-modlitwę o powrót braci.
Adjo wie, że droga jest bogiem, niebezpiecznym bogiem, którego należy przebłagać. Droga czasami zabiera zabłąkane dziecko albo, jeśli mają szczęście, psa, który wpada pod koła ciężarówki. Ale handlarze zabierają jeszcze więcej. Czworo dzieci zniknęło w zeszłym roku, troje dwa lata temu. Więc Adjo nuci: Proszę nie pozwól, żeby tu przybyli, trzymaj ich od nas z daleka, i nie jest całkiem pewna, czy się modli do Boga, czy do Allaha, czy do samej drogi Great North, do tego chytrego i zakurzonego boga-węża, który rzuca zaklęcie na dzieci i je zabiera.
Nocą droga jeszcze bardziej się ożywia, aż kipi od plotek. Wszystkie stare i znajome głosy z wioski – śpiewy, bicie w bębny, odgłosy zabaw dzieci, wibrujący dźwięk radia bądź telefonu komórkowego dochodzący sprzed domu Wodza, gdzie mężczyźni piją tchouk i rozmawiają o pracy – teraz te wszystkie odgłosy wydają się bardzo dalekie, tak odległe jak samoloty, które czasami żłobią nad ich głowami ścieżki, jakby drapały paznokciami niebo, pozostawiając smugi. Tylko droga jest prawdziwa, myśli Adjo, droga ze swoją pieśnią o uwodzeniu, droga, której składamy w ofierze dzieci, a w zamian dostajemy piękne kłamstwa, marzenia o lepszym jutrze.
Adjo wie, że większość już nie powróci. Nie potrzebuje pieśni, które by jej to powiedziały. Rybacy są drapieżnikami, uwodzą i kuszą nadzieją na wybawienie. W rzeczywistości zjawiają się tu niczym harmattan, gryzący wiatr z pustyni, który wieje każdego roku i który pozbawia ziemię wilgoci, i wypełnia usta kwaśnym, czerwonym pyłem. Nic tu nie kiełkuje, kiedy wieje harmattan, z wyjątkiem marzeń niemądrych chłopców i ich jeszcze bardziej niemądrych matek, które oddają ich w ręce handlarzy. Ubierają synów w odświętne stroje na wypadek, gdyby wpadli na policyjny patrol, który wyczułby przerażenie, i wyposażają chłopców w zimną papkę kukurydzianą, troskliwie zawiniętą w liść bananowca i związaną czerwonym sznurkiem na szczęście.
Pieniądze przechodzą z rąk do rąk – niewiele ich, nie wystarczy nawet na worek ziarna. Ale najmłodszy musi mieć moskitierę, a starszy potrzebuje lekarstw, a ona przecież nie sprzedaje swoich dzieci, tak sobie powtarza matka Adjo, tylko wysyła je do Ziemi Obiecanej. Adjale zadba o nich. Adjale, który przywozi co roku wieści o jej synach i mówi: Może w przyszłym roku wyślą kartkę, list, a może nawet zdjęcie.
Jednak matka Adjo wciąż nie może się z tym wszystkim pogodzić i zadaje sobie pytanie, czy słusznie postąpiła. Adjale uśmiecha się i mówi: Wierz mi, wiem, co robię. I choć ciężko spotykać go tylko raz w roku, matka Adjo wie, że on dobrze sobie radzi, i pomaga dzieciom przy drodze. Obiecał jej, że pojedzie do synów. Pewnego dnia, już wkrótce – mówi. – Jak tylko chłopcy podrosną. Za cztery, może za pięć lat.
I mama Adjo mu wierzy. Bo przecież był dla niej bardzo dobry. Jednak Adjo mu nie ufa. Nigdy mu nie ufała. Ale co może zrobić? Nie może ich powstrzymać, tak jak nie powstrzyma harmattanu i corocznych żniw, jakie zbiera czerwony pył. Co mam robić? – pyta się drogi. – Jak mam z nimi walczyć?
Odpowiedź przychodzi tej nocy, kiedy Adjo samotnie stoi przy drodze. Księżyc zawisł wysoko na niebie, a droga jest wciąż ciepła jak zwierzę. Pachnie kurzem i benzyną, i potem setek bosych stóp, które codziennie po niej chodzą. Może to droga odpowiada na jej modlitwę, a może słucha jej inny bóg? Ale dziś w nocy – tylko dla Adjo – droga opowiada inną historię. Nuci pieśń o samotności, smutku i o zdradzie. Śpiewa o chorych dzieciach pozostawionych na pewną śmierć wzdłuż drogi do Nigerii, o dziewczętach sprzedanych do domów publicznych, o daremnych nadziejach, o przemocy, o chorobie, i głodzie, i o AIDS. Śpiewa o rozczarowaniu i o dwóch chłopcach z Kasseny z bliznami na twarzach, o ich ciałach pokrytych kwaśnym czerwonym pyłem, o chłopcach wracających do domu drogą Great North. Sprzedani za równowartość roweru nie mają teraz grosza przy duszy, umierają z głodu i chorują po dwóch długich latach spędzonych w Nigerii, gdzie harowali na polach czternaście godzin na dobę. Jednak wciąż żyją, myśli Adjo, ciągle jeszcze żyją i wracają do domu. Ten dudniący rytm nowej pieśni łączy się z biciem jej serca, kiedy dziewczyna staje przy drodze w Kassenie, jej stopy zaczynają poruszać się w pyle, a ciało się kołysze. I w tej chwili słyszy ich wszystkich: wszystkie zaginione dzieci; wszystkie przyłączają się do głosu drogi, śpiewając jednym chórem pieśń, której nie można zignorować.
I już wie, co ma robić, jak walczyć z rybakami. To niedużo, ale wystarczy na początek. To przecież nasienie, z którego wyrasta drzewo, a z jednego drzewa wyrośnie las. Las osłoni przed wiatrem, nawet przed harmattanem.
Może nie dzisiaj. Nie w tym roku. Ale może za jej życia.
Dlatego warto spróbować.
Wraca tej nocy do domu, mijając po drodze ogniska, chatę Wodza, pole kukurydzy, rzędy pękatych kurników. Kiedy myje twarz pod pompą, kiedy pije wodę z wydrążonej tykwy i zjada trochę papki kukurydzianej, którą matka zostawiła dla niej na stole, kiedy rozkłada swój stary szkolny mundurek – białą bluzkę, spódniczkę w kolorze khaki i stare zniszczone sportowe buty, z których jeszcze nie wyrosła – kiedy kładzie się na materacu i wsłuchuje w dźwięki nocy, myśli o innych drogach, o ścieżkach, które musimy budować dla samych siebie.
Jutro – myśli – będzie inaczej. Jutro, zamiast patrzeć na drogę, zamiast iść na targ, pójdzie do szkoły w swoim mundurku, trzymając buty za sznurówki i wymachując nimi w rytm pieśni, którą słyszy tylko ona. Matka będzie chciała ją powstrzymać, może, ale bez wielkiego przekonania. I kiedy jej bracia wreszcie powrócą, zapyta ich: Dlaczego wyjechaliście? Ziemia Obiecana zawsze była tutaj. We mnie. W was. I może, za jakiś czas, dzięki niej i oni usłyszą tę pieśń, którą Adjo słyszy tak wyraźnie, i może ich dzieci też ją usłyszą, i zrozumieją, co ma na myśli, kiedy mówi: Jeśli droga nie prowadzi cię tam, dokąd ty chcesz, musisz znaleźć własną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Bandeau – opaska na biust, stanik bez ramiączek (wszystkie przypisy pochodzą od red.).
[2] Ampe – prosta gra afrykańskich dzieci w wieku szkolnym polegająca na skakaniu według „klucza”.
[3] Foufou – jeden z podstawowych artykułów spożywczych w Afryce; gęsta, papkowata pasta z manioku, kaszy manny itp.
[4] Dupattas – rodzaj długiego szala (ok. 2 m) np. z bawełny, przykrywającego głowę, ramiona i piersi.