Читать книгу Wyspa Camino - Джон Гришэм - Страница 6
Rozdział 1
SKOK
Оглавление1
Oszust przywłaszczył sobie tożsamość Neville’a Manchina, autentycznego wykładowcy literatury amerykańskiej z Uniwersytetu Portland i przyszłego doktoranta na Uniwersytecie Stanforda. W liście, napisanym na doskonale podrobionym papierze firmowym, „Magister Manchin” podał się za początkującego badacza twórczości F. Scotta Fitzgeralda, wybierającego się wkrótce w podróż na Wschodnie Wybrzeże i bardzo chciałby zobaczyć „rękopisy oraz dokumenty” tego wielkiego pisarza. List zaadresowany do doktora Jeffreya Browna, dyrektora sekcji rękopisów Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych w Bibliotece Firestone’a na Uniwersytecie Princeton, przyszedł wraz z kilkoma innymi. Został skrzętnie zarejestrowany, przekazany dalej i w końcu trafił na biurko Eda Folka, młodszego bibliotekarza, którego obowiązkiem – wśród wielu innych monotonnych zadań – było sprawdzanie kompetencji piszących do nich osób.
Ed otrzymywał kilka takich listów tygodniowo. Pod wieloma względami wszystkie były identyczne, choć pisali je zarówno wielbiciele i samozwańczy specjaliści od twórczości Fitzgeralda, jak i – od czasu do czasu – prawdziwi naukowcy. W poprzednim roku kalendarzowym Ed sprawdził i wpuścił do biblioteki sto dziewięćdziesiąt osób. Ludzie ci przyjeżdżali z całego świata i pełni pokory wchodzili do biblioteki z szeroko otwartymi oczami, jak pielgrzymi do świątyni. Pracował na tym stanowisku od trzydziestu czterech lat i przez ten czas widział chyba wszystkie kategorie badaczy i ciekawskich. I wcale ich nie ubywało. F. Scott Fitzgerald nie przestawał fascynować. Ruch w bibliotece był taki sam jak przed trzydziestu laty. Ostatnio jednak Ed zastanawiał się coraz częściej, czy w życiu pisarza zostało coś, nad czym by jeszcze nie ślęczano, czego by dokładnie nie przestudiowano i o czym by nie napisano. Pewien uczony powiedział mu niedawno, że do tej pory wydano co najmniej sto książek i opublikowano ponad dziesięć tysięcy artykułów naukowych o Fitzgeraldzie jako człowieku i pisarzu, o jego twórczości i szalonej żonie.
Facet zapił się na śmierć w wieku czterdziestu czterech lat! A co by było, gdyby wciąż pisząc, dożył późnej starości? Ed potrzebowałby asystenta, jednego albo dwóch, a może nawet całego zespołu. Z drugiej strony wiedział jednak, że przedwczesna śmierć jest często kluczem do późniejszego uznania (nie wspominając już o wyższych tantiemach).
Po kilku dniach zajął się w końcu listem od magistra Manchina. Przejrzawszy szybko biblioteczny rejestr, zorientował się, że jest to nowa postać i nowa prośba. Kilku weteranów było w Princeton tyle razy, że po prostu dzwonili do niego i mówili: „Cześć, będę w przyszły wtorek”, przeciwko czemu Ed nie protestował. Co innego z Manchinem. Wszedł na stronę internetową Uniwersytetu Portland i tam go znalazł. Licencjat z literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Stanu Oregon, magisterium na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, od trzech lat wykładowca kontraktowy. Początki brody, prawdopodobnie tymczasowej, wąskie okulary bez oprawek – na zdjęciu wyglądał jak zwyczajny młody, mniej więcej trzydziestopięcioletni, mężczyzna.
W swoim liście prosił o odpowiedź na prywatny adres mailowy, bo – jak twierdził – na służbowy rzadko zagląda. Pewnie dlatego, że jesteś tylko mało ważnym wykładowcą na kontrakcie i nie masz własnego gabinetu, pomyślał Ed. Takie myśli nachodziły go często, choć oczywiście był zbyt doświadczonym profesjonalistą, żeby się nimi dzielić. Następnego dnia z czystej ostrożności wysłał odpowiedź na służbowy adres Manchina, dziękując za list i zapraszając go do Princeton. Spytał także o przybliżoną datę jego wizyty i wyłożył kilka podstawowych zasad obowiązujących gości pragnących obejrzeć zbiór rękopisów i dokumentów F. Scotta Fitzgeralda. Było ich tyle, że zasugerował, aby pan magister zapoznał się z nimi na stronie internetowej biblioteki.
Otrzymał automatyczną odpowiedź z informacją, że przez kilka dni Manchin będzie nieosiągalny. Jeden ze wspólników fałszywego wykładowcy spenetrował uniwersytecką sieć komputerową na tyle głęboko, że udało mu się pomajstrować w serwerze wydziału anglistyki; dla wytrawnego hakera to nic trudnego. On i podszywający się pod Manchina oszust natychmiast dowiedzieli się, że biblioteka odpowiedziała.
Trudno, pomyślał Ed i nazajutrz wysłał ten sam list na prywatny adres mailowy pana magistra. Manchin odpowiedział już niecałą godzinę później, dziękując mu entuzjastycznie, zapewniając, że nie może się już doczekać, że dokładnie przestudiował biblioteczną stronę internetową, spędził wiele godzin w cyfrowym archiwum twórczości Fitzgeralda, oraz informując, że od lat jest posiadaczem wielotomowej serii wiernych reprodukcji rękopisów tego autora i że szczególnie interesują go recenzje jego pierwszej powieści, Po tej stronie raju.
Świetnie, pomyślał Ed. Skąd ja to znam? Facet próbował mu zaimponować, zanim się jeszcze zobaczyli, w czym nie było nic niezwykłego.
2
F. Scott Fitzgerald wstąpił na Uniwersytet Princeton jesienią 1913 roku. Miał wtedy szesnaście lat, marzył o napisaniu wielkiej amerykańskiej powieści, a nawet zaczął już pisać pierwszą wersję Po tej stronie raju. Cztery lata później rzucił studia, aby zaciągnąć się do wojska i pójść na wojnę, lecz nie zdążył, ponieważ wojna się skończyła. Jego arcydzieło, Wielki Gatsby, ukazało się w 1925 roku, lecz zyskało popularność dopiero po śmierci autora. Niemal przez całe życie zawodowe Fitzgerald zmagał się z kłopotami finansowymi, a w 1937 roku wyjechał do Hollywood, gdzie pisał kiepskie scenariusze, podupadając na zdrowiu i zaniedbując pracę twórczą. Dwudziestego pierwszego grudnia 1940 roku zmarł na atak serca spowodowany wieloletnim nadużywaniem alkoholu.
W 1950 roku Scottie, córka i jedyne dziecko Fitzgeralda, podarowała jego rękopisy, notatki oraz listy – tak zwane „papiery” – Bibliotece Firestone’a należącej do Uniwersytetu Princeton. Ponieważ pięć pierwszych powieści napisał ręcznie na szybko niszczejącym tanim papierze, biblioteka stwierdziła, że udostępnianie ich badaczom byłoby niezbyt mądre. Dlatego sporządzono wysokiej jakości faksymile, a oryginały zamknięto w podziemnym skarbcu o starannie kontrolowanym oświetleniu, temperaturze i wilgotności. Po 1950 roku wyjmowano je stamtąd tylko kilka razy.
3
Mężczyzna podający się za magistra Neville’a Manchina przyjechał do Princeton pięknego jesiennego dnia na początku października. Skierowano go do Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych, gdzie poznał Eda Folka i gdzie ten przekazał go swojemu pomocnikowi, żeby sprawdził i skopiował jego oregońskie prawo jazdy. Prawo jazdy było oczywiście fałszywką, lecz fałszywką doskonałą. Fałszerz i jednocześnie haker, ten sam, który majstrował przy serwerze wydziału anglistyki, miał za sobą przeszkolenie w CIA i długą karierę w mrocznym świecie prywatnego szpiegostwa. Złamanie zabezpieczeń uniwersyteckiej sieci internetowej nie stanowiło dla niego większego problemu.
Magister Manchin został następnie sfotografowany, po czym wydano mu identyfikator, który miał stale nosić na widoku. Pomocnik bibliotekarza zaprowadził go na pierwsze piętro gmachu, do dużej sali, gdzie stały dwa długie stoły, a pod ścianami rzędy stalowych szafek z zamkniętymi szufladami. Manchin wypatrzył co najmniej cztery kamery w kątach pod sufitem – cztery, które miały być widoczne. Podejrzewał, że są tam i inne, dobrze ukryte. Próbował wdać się w pogawędkę z towarzyszącym mu opiekunem, lecz ten nie należał do zbyt rozmownych. Kiedy Manchin zapytał żartem, czy mógłby obejrzeć oryginalny rękopis Po tej stronie raju, pomocnik bibliotekarza uśmiechnął się z wyższością i odparł, że to niemożliwe.
– A pan? – spytał Manchin. – Widział pan oryginały?
– Tylko raz.
Czekał chwilę na ciąg dalszy, lecz go nie było.
– Przy jakiej okazji?
– Pewien słynny naukowiec chciał je zobaczyć – wyjaśnił tamten. – Zeszliśmy z nim do skarbca, ale ich nie dotykał. Może to robić tylko główny bibliotekarz i tylko w specjalnych rękawiczkach.
– Naturalnie. Cóż, zatem bierzmy się do roboty.
Pomocnik otworzył dwie wielkie szuflady opatrzone napisem Po tej stronie raju, w których leżały duże, grube notesy.
– W tych są pierwsze recenzje – powiedział. – Mamy też wiele późniejszych.
– Świetnie.
Manchin uśmiechnął się i gotów rzucić się na wszystko, co położą mu na stole, otworzył teczkę i wyjął notatnik. Był tak pochłonięty pracą, że pół godziny później pracownik biblioteki zostawił go samego i zniknął. Ze względu na obecność kamer oszust ani razu nie podniósł wzroku. W końcu musiał wyjść do toalety i zabłądził. Źle skręcił raz, źle skręcił po raz drugi i unikając kontaktu z osobami przebywającymi w tym samym dziale, ostrożnie zwiedził okolicę. Wszędzie były kamery. Wątpił, czy ktoś obserwuje go na żywo, jednak w razie potrzeby ochrona zawsze mogła sięgnąć po taśmy. Znalazł windę, minął ją i pobliskimi schodami zszedł do sutereny, gdzie było jak na parterze. Schody prowadziły jeszcze niżej i kończyły się na poziomie S2 (Suterena 2) wielkimi, grubymi drzwiami z napisem Otwierać tylko w nagłych wypadkach, namalowanym dużymi, grubymi literami. Obok był panel z klawiaturą i kolejny napis, który ostrzegał, że w razie próby nieautoryzowanego otwarcia drzwi włączy się alarm. Manchina obserwowały dwie kamery.
Wycofał się i wrócił na górę. Kiedy wszedł do sali ze stołami, czekał już na niego pomocnik bibliotekarza.
– Wszystko w porządku, panie magistrze?
– Tak, tak – odparł oszust. – Tylko chyba coś mi zaszkodziło. Mam nadzieję, że to nie jakiś wirus.
Bibliotekarz natychmiast wyszedł, a Manchin spędził cały dzień na przekopywaniu się przez materiały ze stalowych szuflad i czytaniu starych recenzji, które zupełnie go nie interesowały. Kilka razy wychodził z sali, żeby pomyszkować, rozejrzeć się, pomierzyć i zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
4
Wrócił do Princeton trzy tygodnie później i nie udawał już wykładowcy. Ogolony i przefarbowany na piaskowy blond, był w sztucznych okularach w czerwonych oprawkach i miał fałszywą legitymację studencką ze zdjęciem. Gdyby ktoś go spytał – czego raczej nie przewidywał – odpowiedziałby, że robi studia magisterskie w Iowa. Tak naprawdę miał na imię Mark i – jeśli można tak powiedzieć – był zawodowym złodziejem, ekspertem od skoków szybkich i misternie zaplanowanych, specjalistą od kradzieży kosztownych dzieł sztuki i rzadkich artefaktów, które odsprzedawał pogrążonym w rozpaczy właścicielom. Należał do pięcioosobowego gangu Denny’ego, byłego komandosa, który po tym, jak wyrzucono go z wojska, zszedł na drogę przestępstwa. Ani on, ani Denny nie byli jak dotąd notowani, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych członków gangu. Trey miał na koncie dwa wyroki i dwie ucieczki, ostatnią przed rokiem, z więzienia federalnego w Ohio. To właśnie tam poznał Jerry’ego, drobnego złodziejaszka dzieł sztuki, przebywającego obecnie na zwolnieniu warunkowym. O rękopisach Fitzgeralda wspomniał Jerry’emu inny złodziej, odsiadujący długi wyrok kumpel spod celi.
Układ był doskonały. Tylko pięć rękopisów, wszystkie w jednym miejscu. I wszystkie bezcenne dla Princeton.
Piąty członek gangu wolał pracować w domu. Ahmed był hakerem, fałszerzem i twórcą wszelkich iluzji, lecz nie miał odwagi nosić broni. Pracował w suterenie domu w Buffalo i jak dotąd nigdy go nie przyłapano ani nie aresztowano. Nie zostawiał żadnych śladów. Brał pięć procent z góry. Pozostała czwórka miała podzielić się równo resztą.
We wtorek o dziewiątej wieczorem Denny, Mark i Jerry, którzy podali się za studentów, byli już w Bibliotece Firestone’a i czujnie obserwowali zegar. Fałszywe legitymacje zadziałały idealnie, nikt nie uniósł nawet brwi. Denny ukrył się w damskiej toalecie na drugim piętrze. Odsunął panel w suficie, wrzucił tam plecak i nastawił się na kilkugodzinne czekanie w ciasnocie i duchocie. Mark otworzył wytrychem zamek w drzwiach do pomieszczenia obsługi mechaniczno-elektrycznej na pierwszym poziomie sutereny i znieruchomiał, nadsłuchując syren alarmowych. Nie usłyszał żadnych, podobnie jak Ahmed, który bez trudu zhakował uniwersytecki system bezpieczeństwa. Mark wszedł do środka i zaczął rozmontowywać wtryskiwacze paliwa w zapasowym generatorze elektrycznym biblioteki. Jerry zaszył się w odległym miejscu do pracy, kąciku ukrytym między rzędami półek z nietkniętymi od dziesięcioleci książkami.
Trey, przebrany za studenta z plecakiem, snuł się po kampusie, szukając miejsca dla bomb.
Bibliotekę zamykano o północy. Czterej członkowie gangu i czuwający w Buffalo Ahmed byli w kontakcie radiowym. Kwadrans po północy Denny, ich przywódca, oznajmił, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Pięć minut później Trey, nadal przebrany za studenta, wszedł do akademika college’u McCarrena w samym środku kampusu. Zobaczył tam te same kamery monitoringu, które widział tydzień wcześniej. Nieobserwowanymi przez nie schodami wbiegł na pierwsze piętro, wszedł do toalety i zamknął się w kabinie. O dwunastej czterdzieści wyjął z plecaka puszkę wielkości półlitrowej coli. Nastawił zapalnik i ukrył ją za muszlą. Wyszedł z toalety, wbiegł na drugie piętro i w pustej kabinie prysznicowej ukrył drugą bombę. Punktualnie za kwadrans pierwsza w mrocznym korytarzu na drugiej kondygnacji gmachu nonszalanckim ruchem rzucił przed siebie sznur petard Black Cat i popędził na parter. Zadudniło echo dziesięciu eksplozji, a kilka sekund później wybuchły obie bomby, zasnuwając korytarze chmurami gęstego, śmierdzącego dymu. Gdy Trey wychodził z akademika, dotarła do niego pierwsza fala spanikowanych głosów. Ukrywszy się za pobliskimi krzakami, wyjął z kieszeni telefon na kartę i zadzwonił do uniwersyteckiej centrali zgłoszeń alarmowych z przerażającą wiadomością:
– Na pierwszym piętrze akademika college’u McCarrena jest jakiś facet z pistoletem! Strzela do ludzi!
Z okien sączył się dym. Jerry, który wciąż siedział ukryty między rzędami półek z nietkniętymi od dziesięcioleci książkami, wykonał podobny telefon, też z komórki na kartę. Wkrótce cały kampus ogarnęła panika i w centrali urywały się telefony.
Każdy amerykański college ma dokładne plany postępowania w sytuacji, gdy na jego terenie zaczyna działać „aktywny strzelec”, jednak żaden nie chce wcielać ich w życie. Dlatego dyżurująca w centrali funkcjonariuszka nacisnęła guzik dopiero po kilku sekundach, a kiedy już to zrobiła, zawyły syreny. Studenci, wykładowcy, urzędnicy i inni pracownicy uniwersytetu otrzymali alarmowego SMS-a i maila. Polecono im zamknąć na klucz wszystkie drzwi. I zabezpieczyć wszystkie budynki.
Jerry zadzwonił pod 911 i zameldował, że zastrzelono dwóch studentów. Z akademika buchały już kłęby dymu. Trey wrzucił do koszy na śmieci kolejne trzy bomby. Od budynku do budynku biegali studenci, nie wiedząc, gdzie można bezpiecznie się schronić. Przyjechała ochrona uniwersytecka i miejscowa policja, a zaraz potem sześć wozów straży pożarnej. Jeszcze potem zjawiły się karetki pogotowia. I pierwsze radiowozy policji stanowej New Jersey.
Trey zostawił plecak pod drzwiami budynku administracyjnego, po czym zadzwonił pod 911 i zameldował, że leży tam coś podejrzanego. Ostatnia bomba dymna miała wybuchnąć za dziesięć minut, dokładnie wtedy, kiedy na miejsce zdarzenia przyjadą saperzy i z bezpiecznej odległości zaczną przyglądać się plecakowi.
Pięć po pierwszej Trey połączył się przez radio ze swoimi wspólnikami.
– Panika doskonała – zakomunikował. – Wszędzie dym. Dziesiątki gliniarzy. Zaczynajcie.
– Zgasić światło – rozkazał Denny.
Czuwający przy komputerze Ahmed odstawił szklankę mocnej herbaty, w schemacie uniwersyteckiej sieci bezpieczeństwa znalazł podsieć elektryczną i odciął prąd nie tylko w Bibliotece Firestone’a, ale i w kilku okolicznych budynkach. W tym samym momencie Mark, który zdążył już włożyć gogle z noktowizorem, wyłączył na dokładkę główny włącznik prądu w pomieszczeniu obsługi mechaniczno-elektrycznej. Wstrzymał oddech i gdy zapasowy generator elektryczny nie odpalił, z ulgą wypuścił powietrze.
Awaria prądu uruchomiła alarm w centrali bezpieczeństwa na kampusie, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Na terenie college’u grasował zabójca, nie było czasu na błahostki.
Jerry, który w ciągu ostatniego tygodnia spędził dwie noce w Bibliotece Firestone’a, wiedział, że po zamknięciu nie ma tam żadnych strażników. Umundurowany ochroniarz parę razy obchodził gmach z zewnątrz, świecił latarką na drzwi i szedł dalej. Pojawiał się tam również patrol w oznakowanym radiowozie, lecz policjantów interesowali głównie pijani studenci. Między pierwszą w nocy i ósmą rano kampus był na ogół jak każdy inny, czyli zupełnie wymarły.
Jednak tej nocy w Princeton panowało gorączkowe poruszenie, ponieważ ktoś strzelał do kwiatu Ameryki. Trey zameldował kumplom, że wszędzie panuje kompletny chaos, że policjanci ze SWAT-u wkraczają do akcji, wyją syreny, popiskują radionadajniki i miga milion kogutów. Dym wisi na drzewach jak mgła. Słychać warkot krążącego w pobliżu helikoptera. Totalny chaos.
Denny, Jerry i Mark przemknęli ukradkiem przez mrok i zbiegli schodami do sutereny pod Działem Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych. Wszyscy trzej mieli gogle z noktowizorem i lampy górnicze na czole. Wszyscy dźwigali ciężkie plecaki, a Jerry taszczył jeszcze mały worek marynarski, który ukrył w bibliotece dwa dni wcześniej. Dotarli do trzeciego – ostatniego – poziomu sutereny, stanęli przed grubymi metalowymi drzwiami, oślepili kamery i zaczekali, aż Ahmed odprawi swoje czary. Ten spokojnie przedarł się przez biblioteczny system alarmowy i wyłączył cztery czujniki przy drzwiach. Rozległo się głośne kliknięcie. Denny nacisnął klamkę, otworzył drzwi i zobaczyli wąskie, kiszkowate pomieszczenie z dwojgiem kolejnych drzwi, też metalowych. Mark poświecił latarką na sufit i wypatrzył kamerę.
– Tam – rzucił. – Tylko jedna.
Najwyższy z nich, Jerry, który miał metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, wyjął małą puszkę farby w spreju i psiknął w obiektyw.
Denny spojrzał na drzwi.
– Rzucamy monetą?
– Co widzicie? – spytał z Buffalo Ahmed.
– Dwoje identycznych metalowych drzwi – odparł Denny.
– Nic tu nie mam. W systemie są tylko te pierwsze. Musicie ciąć.
Jerry wyjął z worka dwie czterdziestopięciocentymetrowe butle, jedną z tlenem, drugą z acetylenem. Denny stanął przed drzwiami po lewej, pstryknął zapalarką i zaczął rozgrzewać palnikiem miejsce piętnaście centymetrów nad dziurką od klucza i zasuwką. Posypały się iskry.
Tymczasem Trey zostawił za sobą panujący wokół akademika chaos i ukrył się w ciemności naprzeciwko biblioteki. Wciąż wyły syreny, przyjeżdżało coraz więcej karetek i radiowozów. Nad kampusem głośno dudniły helikoptery, choć Trey ich nie widział. Pogasły nawet latarnie uliczne. Wokół biblioteki nie było żywego ducha. Wszyscy pobiegli do akademika.
– Przed biblioteką cisza i spokój – zameldował. – Jakieś postępy?
– Już tniemy – rzucił Mark.
Cała piątka wiedziała, że muszą ograniczyć rozmowy do niezbędnego minimum. Denny wprawnie i powoli ciął metal palnikiem, którego płomień miał na czubku ponad trzy tysiące stopni Celsjusza. Na podłogę kapała płynna stal, pryskały żółte iskry.
– Mają dwa i pół centymetra grubości – powiedział Denny.
Skończył górny brzeg kwadratu i zaczął ciąć w dół. Praca była powolna, minuty ciągnęły się w nieskończoność i wzrastało napięcie, mimo to wszyscy zachowywali spokój. Jerry i Mark przykucnęli za nim i obserwowali każdy jego ruch. Denny skończył dolną krawędź kwadratu i szarpnął za klamkę, lecz drzwi nie puściły; coś je trzymało.
– Zasuwa – rzucił. – Trzeba ją przeciąć.
Pięć minut później drzwi stanęły otworem. Ahmed, nadzorujący z Buffalo biblioteczny system bezpieczeństwa, nie dopatrzył się niczego podejrzanego.
– Czysto – zameldował.
Denny, Mark i Jerry weszli do pomieszczenia i natychmiast zabrakło w nim miejsca, ponieważ niemal całkowicie wypełniał je wąski stół najwyżej sześćdziesięciocentymetrowej szerokości i trzymetrowej długości. Po jednej stronie były cztery duże drewniane szuflady, po drugiej cztery identyczne. Mark, specjalista od wytrychów, przesunął na czoło gogle, poprawił lampę na czole, obejrzał jeden z zamków i pokręcił głową.
– Tak jak myślałem, komputerowy zamek kombinacyjny. Pewnie codziennie zmieniają kod. Nie da rady, trzeba wiercić.
– Dobra, zaczynaj – rozkazał Denny. – Wy wierćcie, a ja przetnę drugie drzwi.
Jerry wyjął z worka wiertarkę akumulatorową zaopatrzoną w koronkę do wiercenia w stali. Przytknął ją do zamka i wraz z Markiem ze wszystkich sił naparli na sterczące z boków trzymaki. Koronka wyła, jęczała i ześlizgiwała się z mosiądzu, który początkowo wydawał się nie do przewiercenia. Lecz już po chwili na podłogę spadła jedna strużyna, potem druga, i wiertło zaczęło wgryzać się coraz głębiej. W końcu zamek puścił, mimo to szuflada się nie otworzyła. Mark wcisnął w szparę końcówkę cienkiego łomu i gwałtownie szarpnął w dół. Pękło drewno i szuflada odskoczyła. W środku leżało pudełko do przechowywania zbiorów archiwalnych. Zabezpieczone czarnymi metalowymi okuciami, miało pięćdziesiąt pięć centymetrów długości, czterdzieści dwa centymetry szerokości i siedem i pół centymetra grubości.
– Ostrożnie – szepnął Jerry, kiedy Mark otworzył je i wyjął cienką książkę w twardej oprawie.
– Wiersze zebrane Dolpha McKenziego – przeczytał powoli Mark. – Zawsze chciałem to mieć.
– Kto to, kurwa, jest?
– Nie mam pojęcia, ale nie szukamy wierszy.
Do pomieszczenia wszedł Denny.
– Dobra, otwierajcie następne – rzucił. – Zostało jeszcze siedem. Będę obok, prawie się przebiłem.
Podczas gdy oni pracowali, Trey siedział na ławce naprzeciwko biblioteki, od niechcenia paląc papierosa i nieustannie spoglądając na zegarek. Chaos na kampusie nie ustawał, lecz kiedyś musiał się skończyć.
Druga i trzecia szuflada też zawierały książki, których członkowie gangu nie znali. Denny sforsował w końcu drzwi do kolejnego pomieszczenia i kazał kumplom przynieść wiertarkę. Tu też było osiem dużych szuflad, identycznych jak w tamtym. Kwadrans po drugiej Trey zameldował, że kampus jest wciąż zamknięty, ale na trawniku przed akademikiem zaczynają się zbierać ciekawscy studenci. Wyposażeni w megafony policjanci kazali im wrócić do pokoi, lecz gapiów przybywało i władze nie mogły nad nimi zapanować. Na domiar złego nad kampusem krążyły co najmniej dwa helikoptery telewizyjne. Trey oglądał CNN na smartfonie i „strzelanina w Princeton” była sensacją dnia. Przebywający „na miejscu wydarzeń” rozgorączkowany reporter ciągle wspominał o „niepotwierdzonych ofiarach”, sugerując, że „co najmniej jeden strzelec” zabił wielu studentów.
– Co najmniej jeden? – wymamrotał Trey. A słyszałeś o strzelaninie bez żadnego?
Denny, Mark i Jerry zastanawiali się, czy nie otworzyć szuflad palnikiem, ale uznali, że lepiej nie, przynajmniej na razie. Zaistniałoby duże ryzyko pożaru, a co by im przyszło ze spalonych rękopisów? Dlatego Denny wyjął z worka mniejszą koronkę i zaczął wiercić. Mark i Jerry wciąż korzystali z większej. W pierwszej szufladzie w drugim pomieszczeniu leżały pliki delikatnych kartek, ręcznie zapisanych przez kolejnego dawno zapomnianego poetę, o którym nigdy nie słyszeli, lecz którego szczerze nienawidzili.
O wpół do trzeciej rano CNN poinformowało, że dwóch studentów nie żyje i co najmniej dwóch jest rannych. Po raz pierwszy padło słowo „masakra”.
5
Zabezpieczywszy pierwsze piętro akademika, policja odkryła resztki czegoś, co wyglądało na petardy. W toalecie i kabinie prysznicowej znaleziono wypalone bomby dymne. Saperzy otworzyli porzucony plecak i wyjęli z niego kolejną, też wypaloną. Dziesięć po trzeciej dowódca oddziału po raz pierwszy wspomniał o „głupim żarcie”, jednak adrenalina wciąż buzowała do tego stopnia, że nikomu nie przyszło do głowy słowo „dywersja”.
Szybko zabezpieczono pozostałą część akademika i policzono studentów. Nikogo nie brakowało, mimo to kampus miał pozostać zamknięty jeszcze przez wiele godzin, do czasu aż policja przeszuka sąsiednie budynki.
6
O wpół do czwartej Trey zameldował:
– Uspokaja się. To już trzecia godzina akcji, panowie. Jak idzie wiercenie?
– Powoli – odparł krótko Denny.
I rzeczywiście, pracowali powoli, lecz z determinacją. W pierwszych czterech otwartych szufladach leżały stare manuskrypty, rękopisy i maszynopisy, wszystkie autorstwa ważnych pisarzy, którzy w tej chwili zupełnie się nie liczyli. Kiedy Denny wyjął z piątej pudełko identyczne jak te w pozostałych szufladach, nareszcie trafili na żyłę złota. Przywódca grupy otworzył je ostrożnie. Na załączonej przez bibliotekę karcie informacyjnej widniał napis: Oryginalny rękopis Pięknych i przeklętych F. Scotta Fitzgeralda.
– Bingo! – skwitował spokojnie Denny. Z piątej szuflady wyjął jeszcze dwa identyczne pudełka, położył je delikatnie na wąskim stole i otworzył. W środku były oryginalne rękopisy powieści Czuła jest noc i Ostatni z wielkich.
Ahmed, który wciąż przyklejony do laptopa pił teraz napój energetyczny z wysoką zawartością kofeiny, usłyszał te piękne słowa i powiedział:
– Dobra, chłopcy, mamy trzy z pięciu. Został Gatsby i Raj.
– Długo jeszcze? – spytał Trey.
– Dwadzieścia minut – odparł Denny. – Podstaw wóz.
Trey przeszedł swobodnym krokiem przez kampus, wmieszał się w tłum gapiów i obserwował przez chwilę armię kręcących się w pobliżu policjantów. Już się nie pochylali, nie kryli się, nie biegali ani nie przemykali za radiowozami z nabitą bronią w ręku. Niebezpieczeństwo najwyraźniej minęło, choć okolica wciąż tonęła w blasku migających kogutów. Trey wycofał się, przeszedł kilkaset metrów, opuścił kampus i skręcił w John Street, gdzie wsiadł do białej furgonetki dostawczej z napisem Drukarnia Uniwersytetu Princeton na przednich drzwiach, lewych i prawych. Oznaczona numerem 12 – cokolwiek to znaczyło – była bardzo podobna do tej, którą sfotografował tydzień wcześniej. Wrócił nią na kampus i ominąwszy zamieszanie wokół akademika, zaparkował przy rampie załadunkowej na tyłach biblioteki.
– Wóz na miejscu – zameldował.
– Otwieramy szóstą szufladę – oznajmił Denny.
Kiedy Jerry i Mark podnieśli noktowizory na czoła i podeszli ze światłem do stołu, Denny delikatnie otworzył pudełko. Na karcie informacyjnej widniał napis: Oryginalny rękopis powieści Wielki Gatsby F. Scotta Fitzgeralda.
– Bingo! – powtórzył spokojnie szef gangu. – Mamy tego sukinsyna Gatsby’ego.
– Hurra! – wykrzyknął Mark mimo skrzętnie tłumionego podniecenia.
Jerry wyjął z szuflady ostatnie pudełko. Leżał w nim rękopis Po tej stronie raju, pierwszej powieści Fitzgeralda wydanej w 1920 roku.
– Mamy wszystkie pięć – podsumował beznamiętnie Denny. – Wynośmy się stąd.
Jerry spakował wiertarki, łomy, palnik i butle z acetylenem i tlenem. Kiedy schylał się po worek, stercząca z trzeciej szuflady drzazga drasnęła go tuż nad lewym nadgarstkiem. W podnieceniu prawie tego nie zauważył i tylko potarł skaleczenie, zdejmując plecak. Denny i Mark ostrożnie włożyli pięć bezcennych rękopisów do trzech studenckich plecaków. Potem, obładowani łupami i sprzętem, wyszli ze skarbca, wbiegli schodami na parter i opuścili bibliotekę wejściem serwisowym w pobliżu rampy załadunkowej, ukrytym za długim, gęstym żywopłotem. Wskoczyli do furgonetki tylnymi drzwiami i Trey ruszył. Chwilę później minęli dwóch ochroniarzy w radiowozie. Trey pomachał im od niechcenia ręką, lecz nie zareagowali.
Była trzecia czterdzieści dwie.
– Czysto – zameldował. – Wyjeżdżamy z kampusu z panem Gatsbym i spółką.
7
Awaria prądu uruchomiła szereg alarmów w budynkach, których dotknęła. O czwartej nad ranem specjalista elektryk przebił się przez uniwersytecką sieć energetyczną i znalazł problem. Przywrócono elektryczność wszędzie oprócz biblioteki. Szef ochrony wysłał tam trzech podwładnych. Wykrycie przyczyny alarmu zajęło im dziesięć minut.
Tymczasem złodzieje byli już w tanim motelu niedaleko autostrady międzystanowej 295 pod Filadelfią. Trey stanął obok osiemnastokołowej ciężarówki, z dala od samotnej kamery monitorującej parking. Mark wyjął puszkę białej farby w spreju i zamalował napisy na furgonetce. W pokoju, w którym on i Trey spędzili ostatnią noc, wszyscy przebrali się szybko w ubrania myśliwskie i do innego worka marynarskiego spakowali to, co mieli na sobie podczas skoku: dżinsy, adidasy, podkoszulki i czarne rękawiczki. Jerry zauważył w łazience małe skaleczenie nad lewym nadgarstkiem. W furgonetce uciskał je palcem, bo krwawiło bardziej, niż myślał. Wytarł je myjką, zastanawiając się, czy wspomnieć o tym kumplom. Nie teraz, może później.
Spakowali się po cichu, zgasili światło i wyszli. Mark i Jerry wsiedli do eleganckiego pick-upa wypożyczonego i prowadzonego przez Denny’ego – dwoje drzwi i kabina z dwoma siedziskami na sześć osób – wyjechali za Treyem na ulicę, wrócili na autostradę, ominęli północne przedmieścia Filadelfii i jadąc stanowymi szosami, zniknęli w Pensylwanii. Pod Quakertown skręcili w wybraną uprzednio wiejską drogę, która niecałe dwa kilometry dalej przechodziła w żwirówkę. W pobliżu nie było ani jednego domu. Trey wjechał do płytkiego parowu, zdjął skradzione tablice rejestracyjne i polał benzyną worki z narzędziami, telefonami komórkowymi, sprzętem radiowym i ubraniami, po czym podpalił je. Furgonetkę momentalnie pochłonęła kula ognia, więc odjechali przekonani, że zniszczyli wszystkie możliwe dowody rzeczowe. Rękopisy leżały bezpiecznie na tylnym siedzisku pick-upa, między Treyem i Markiem.
Nad wzgórzami powoli wstawał świt, a oni jechali w milczeniu, obserwując to, co ich otaczało, choć było tego niewiele. Ot, nadjeżdżający z naprzeciwka pojazd, idący do stodoły farmer, który nie patrzył nawet na szosę, czy staruszka z kotem na ganku. Pod Bethlehem wjechali na międzystanówkę 78 i skręcili na zachód. Denny prowadził, trzymając się dużo poniżej dopuszczalnej prędkości. Od wyjazdu z kampusu nie widzieli ani jednego radiowozu. Zatrzymali się w restauracji z okienkiem dla zmotoryzowanych, kupili stripsy z kurczaka i kawę, a potem międzystanową autostradą 81 pojechali w kierunku Scranton.
8
Pierwszych dwóch agentów FBI przybyło do Biblioteki Firestone’a o siódmej rano. Z sytuacją zapoznała ich uniwersytecka ochrona i policja miejska. Agenci obejrzeli miejsce przestępstwa i opowiedzieli się stanowczo za tym, żeby zamknąć bibliotekę do odwołania. Do Princeton jechali już śledczy i technicy z Trenton.
Rektor wrócił właśnie na kampus. Już wiedział, że coś zginęło, i miał za sobą bardzo ciężką noc. Natychmiast pobiegł do biblioteki, gdzie czekali na niego główny bibliotekarz, agenci FBI i miejscowa policja. Razem podjęli decyzję, żeby jak najdłużej utrzymać sprawę w tajemnicy. Szef WOCA, wydziału FBI specjalizującego się w odzyskiwaniu cennych aktywów, był już w drodze z Waszyngtonu. Uważał, że złodzieje skontaktują się wkrótce z uniwersytetem, żeby dobić targu. Rozgłos, a nie ulegało wątpliwości, że byłby wielki, tylko skomplikowałby sytuację.
9
Świętowanie rozpoczęło się dopiero wtedy, kiedy członkowie gangu dotarli do małego drewnianego domku myśliwskiego w górach Pocono w północno-wschodniej Pensylwanii. Denny wynajął go na sezon myśliwski za pieniądze, które miał zwrócić po sprzedaży rękopisów, i mieszkał tam od dwóch miesięcy. Z nich czterech tylko Jerry miał stały adres; wraz ze swoją dziewczyną wynajmował małą klitkę w Rochester w stanie Nowy Jork. Uciekinier Trey ukrywał się niemal całe dorosłe życie. Natomiast Mark pomieszkiwał ze swoją byłą żoną pod Baltimore, lecz robił to nieoficjalnie i bez śladów.
Wszyscy mieli po kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym paszporty, dzięki którym mogliby przejść przez każdą kontrolę celną.
W lodówce czekały trzy butelki taniego szampana. Denny otworzył jedną, rozlał trunek do czterech różnych kubków do kawy i wzniósł jowialny toast.
– Na zdrowie, chłopcy, i gratulacje. Udało się!
Pół godziny później szampana już nie było i znużeni myśliwi zapadli w długą drzemkę. Rękopisy, wciąż w identycznych pudełkach do przechowywania zbiorów archiwalnych, leżały w pakamerze niczym sztaby złota w sejfie na broń. Przez kilka następnych dni mieli ich strzec Denny i Trey, natomiast Jerry i Mark, wyczerpani po tygodniowym polowaniu na jelenie, myśleli już o powrocie do domu.
10
Jerry spał nieświadomy wściekłości, siły i gwałtowności ataku, jaki szykowały na niego władze federalne. Techniczka FBI zauważyła malutką plamę na pierwszym stopniu schodów prowadzących do skarbca biblioteki. Założyła – jak się okazało, słusznie – że to kropla krwi, która spadła tam tak niedawno, że nie zdążyła jeszcze sczernieć czy nawet zbrązowieć. Zebrała ją, powiadomiła przełożonego i próbkę wysłano do laboratorium FBI w Filadelfii. Natychmiast przeprowadzono badanie DNA, a jego rezultaty wprowadzono do krajowej bazy danych. Niecałą godzinę później w Massachusetts znaleziono podejrzanego, niejakiego Geralda A. Steengardena, zwolnionego warunkowo złodzieja skazanego na siedem lat za kradzież obrazów z galerii sztuki w Bostonie. Zespół analityków zaczął gorączkowo szukać jego śladów. W Stanach Zjednoczonych mieszkało co najmniej pięciu Steengardenów. Czterech szybko wyeliminowano. Na piątego wystawiono nakaz przeszukania domu i wydania billingów komórkowych, uzyskano również historię transakcji kart płatniczych. Kiedy Jerry obudził się z długiego snu w górach Pocono, FBI miało już na oku jego mieszkanie w Rochester. Zdecydowano, że zamiast od razu wejść tam z nakazem, lepiej będzie zaczekać i poobserwować.
Może, choć tylko może, pan Steengarden doprowadzi ich do pozostałych.
Tymczasem w Princeton sporządzano listy studentów, którzy korzystali z Biblioteki Firestone’a w ostatnim tygodniu. Każde odwiedziny w uniwersyteckich bibliotekach były rejestrowane przez komputer, który zapisywał numery legitymacji. Fałszywe legitymacje rzucały się w oczy, ponieważ nieletni studenci używali ich głównie do kupowania alkoholu, a nie po to, żeby zakradać się do tej czy innej czytelni. Ustalono dokładne godziny wejść i wyjść, po czym porównano je z taśmami z bibliotecznego monitoringu. W południe FBI dysponowało już zdjęciami Denny’ego, Jerry’ego i Marka, wyraźnymi, choć na razie bezwartościowymi. Cała trójka była dobrze przebrana.
Po raz pierwszy od dziesięcioleci Ed Folk z Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych włączył wyższy bieg i wraz z agentami FBI błyskawicznie przeglądał rejestr odwiedzających i zdjęcia ostatnich gości. Każde nazwisko weryfikowano i kiedy przyszła kolej na magistra Neville’a Manchina, wykładowcy literatury amerykańskiej z Uniwersytetu Portland, ten zapewnił ich przez telefon, że nigdy nie był na kampusie Uniwersytetu Princeton. FBI miało wyraźne zdjęcie Marka, choć nie znało jego prawdziwego nazwiska.
Niecałe dwanaście godzin po udanym skoku na biblioteczny skarbiec nad taśmami z monitoringu ślęczało czterdziestu agentów mozolnie analizujących dane.
11
Późnym popołudniem czterech myśliwych usiadło przy stoliku karcianym i otworzyło piwa. Denny znów mówił i mówił o tym samym, co przerabiali już dziesiątki razy. Skok, owszem, się udał, lecz przestępca zawsze pozostawia ślady. Zawsze popełnia błędy i jeśli wie o połowie z nich, jest geniuszem. Fałszywe dokumenty zostaną szybko namierzone i wzięte pod lupę. Policja odkryje, że od wielu dni obserwowali i rozpracowywali bibliotekę. Bo czy wiadomo, ile kamer ich nagrało? Z ubrań mogły wypaść drobniutkie włókna, adidasy mogły zostawić ślady i tak dalej, i tak dalej. Odcisków palców na pewno nie zostawili, jednak zawsze istniała możliwość, że mogli. Wszyscy byli doświadczonymi złodziejami i dobrze o tym wiedzieli.
Małego plastra nad lewym nadgarstkiem Jerry’ego nikt nie zauważył, a on postanowił go zignorować. Wmówił sobie, że skaleczenie jest bez znaczenia.
Mark położył na stoliku cztery urządzenia podobne do iPhone’a 5. Choć opatrzone logo firmy Apple, nie były telefonami. Były to tak zwane sat-traki, namierniki lokacyjne z natychmiastowym dostępem do systemu satelitarnego z każdego miejsca na świecie. Ponieważ nie współdziałały z sieciami komórkowymi, policja nie mogła ich w żaden sposób namierzyć ani tym bardziej podsłuchać. Mark ponownie podkreślił, że przez następnych kilka tygodni cała piątka, łącznie z Ahmedem, musi pozostawać w stałym kontakcie. Urządzenia te zdobył właśnie on, Ahmed, z jednego ze swoich licznych źródeł. Zamiast zwykłym przyciskiem włączało się je trzycyfrowym kodem. Potem wprowadzało się indywidualny kod pięciocyfrowy i dopiero wtedy urządzenie zaczynało działać. Dwa razy dziennie, punktualnie o ósmej rano i ósmej wieczorem, każdy z nich musiał połączyć się z satelitą i wysłać krótką wiadomość: Czysto. Opóźnienia były niewybaczalne, ponieważ mogły doprowadzić do katastrofy. Każde znaczyło, że dany sat-trak, a zwłaszcza jego użytkownik, został w jakiś sposób zdekonspirowany. Piętnastominutowe uruchamiało plan awaryjny, zgodnie z którym Denny i Trey mieli zabrać rękopisy i przewieźć je do drugiej kryjówki. Gdyby natomiast z meldunkiem spóźnili się oni, całą operację, a raczej to, co z niej zostało, należało natychmiast przerwać. W tym przypadku Jerry, Mark i Ahmed mieli natychmiast wyjechać z kraju.
Złe nowiny przekazywano jednowyrazowym komunikatem: Czerwony. Gdyby pojawił się na ekranie urządzenia, znaczyło to, że (1) coś poszło nie tak, (2) jeśli to możliwe, należy przewieźć rękopisy do trzeciej kryjówki i (3) jak najszybciej wyjechać z kraju, bez żadnych pytań i najmniejszej zwłoki.
Jeśliby któryś z nich wpadł, reszta oczekiwała od niego milczenia. Dla zapewnienia całkowitej wierności sprawie i lojalności wobec wspólników, każdy z nich nauczył się na pamięć nazwisk i adresów członków rodzin pozostałych. Zemsta była gwarantowana. Żeby nikt nie zaczął śpiewać. Nigdy.
Mimo tych złowieszczych przygotowań w domku myśliwskim panował wesoły, a nawet świąteczny nastrój. Dokonali błyskotliwego skoku i zorganizowali perfekcyjną ucieczkę.
Seryjny uciekinier Trey uwielbiał opowiadać o swoich wyczynach. Udawało mu się, ponieważ zawsze opracowywał plan poucieczkowy, podczas gdy inni myśleli tylko o tym, jak zwiać z więzienia czy aresztu. Podobnie z przestępstwem. Planujesz skok dniami i tygodniami, a kiedy jest już po wszystkim, nie wiesz co dalej. Dlatego musieli mieć plan.
Sęk w tym, że nie mogli żadnego uzgodnić. Denny i Mark stawiali na szybkość i chcieli skontaktować się z Princeton w ciągu tygodnia, żeby zażądać okupu. Dzięki temu pozbyliby się rękopisów, nie musieliby się już o nie martwić i mieliby pieniądze.
Natomiast Jerry i Trey, obaj z większym doświadczeniem, woleli podejście bardziej cierpliwe. Niech osiądzie kurz, niech wieści dotrą na czarny rynek i ludzie uświadomią sobie, że naprawdę doszło do kradzieży. Niech upłynie trochę czasu, bo dopiero wtedy będą wiedzieli na pewno, że policja ich nie podejrzewa. Princeton nie jest jedynym potencjalnym kupcem, będą inni.
Dyskutowali długo i zaciekle, choć nie brakowało też żartów, śmiechu i piwa. W końcu przystali na plan tymczasowy. Jerry i Mark wyjadą nazajutrz rano, Jerry do Rochester, a Mark – przez Rochester – do Baltimore. Tam przywarują, przez tydzień będą pilnie oglądali wiadomości i oczywiście dwa razy dziennie kontaktowali się z resztą. Natomiast Denny i Trey zostaną i za tydzień przewiozą rękopisy do drugiej kryjówki, taniego mieszkania w zapuszczonej części Allentown w Pensylwanii. Za dziesięć dni spotkają się tam z Jerrym i Markiem i we czterech opracują ostateczny plan działania. Tymczasem Mark skontaktuje się z potencjalnym pośrednikiem, którego znał od wielu lat, grubą rybą w mrocznym świecie nielegalnego handlu dziełami sztuki, i napomknie, że wie coś o skradzionych rękopisach Fitzgeralda. Ale do czasu następnego spotkania nic więcej nikomu nie powiedzą.
12
Carole, kobieta mieszkająca u Jerry’ego, wyszła z domu o wpół do piątej. Sama. Śledzono ją do sklepu spożywczego kilka ulic dalej i podjęto szybką decyzję, żeby nie wchodzić do mieszkania, przynajmniej na razie. W pobliżu kręciło się zbyt wielu sąsiadów. Wystarczyło, że któryś powiedziałby jedno słowo, i całą operację trafiłby szlag. Carole nie miała pojęcia, jak uważnie ją obserwowano. Kiedy robiła zakupy, agenci umieścili dwa lokalizatory pod zderzakami jej samochodu. Dwaj inni – kobiety w dresach biegaczek – patrzyli jej na ręce, sprawdzając, co kupuje (okazało się, że nic godnego zainteresowania). Kiedy wysłała SMS-a do matki, przechwycono go i zapisano. Kiedy zadzwoniła do przyjaciółki, podsłuchano każde słowo ich rozmowy. Kiedy wstąpiła do baru, agent w dżinsach zaproponował jej drinka. Do powrotu do domu obserwowano, filmowano i rejestrowano każdy jej krok.
13
Tymczasem jej chłopak sączył piwo i czytał Wielkiego Gatsby’ego w hamaku na tylnej werandzie domku myśliwskiego z widokiem na piękny staw zaledwie kilka metrów dalej. Po stawie pływali łódką Mark i Trey. Oni łowili leszcze, a Denny smażył steki na grillu. O zachodzie słońca zerwał się zimny wiatr, więc weszli do domku, gdzie wesoło trzaskał ogień. Punktualnie o ósmej wieczorem wszyscy – łącznie z Ahmedem w Buffalo – wyjęli nowe sat-traki, wprowadzili kody i wysłali w kosmos słowo Czysto. Było bezpiecznie.
Bezpiecznie i fajnie. Przed niespełna dwudziestoma czterema godzinami ukrywali się na ciemnym kampusie, zdenerwowani jak jasna cholera, ale i podekscytowani akcją. Plan wypalił co do joty, zdobyli bezcenne rękopisy, a wkrótce zdobędą gotówkę. Transfer pieniędzy nie będzie łatwy, ale tym zajmą się później.
14
Alkohol trochę pomógł, mimo to źle spali, wszyscy czterej. Wczesnym rankiem, podczas gdy Denny jadł jajka na bekonie i żłopał czarną kawę, Mark usiadł przy kuchennym blacie i włączył laptop, żeby sprawdzić wiadomości ze Wschodniego Wybrzeża.
– Nic – skwitował. – Mnóstwo informacji o zamieszaniu na kampusie, głupim żarcie, jak piszą, ale ani słowa o rękopisach.
– Próbują to ukryć – wymlaskał Denny.
– Tak, ale jak długo będzie im się udawało?
– Niedługo. Prasa nie odpuści sobie takiego newsa. Dzisiaj, najdalej jutro, będzie jakiś przeciek.
– Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
– Ani dobrze, ani źle.
Do kuchni wszedł Trey ze świeżo ogoloną głową. Potarł ją dumnie i spytał:
– No i jak?
– Wspaniale – odparł Mark.
– To nic nie pomoże – mruknął Denny.
Żaden z nich nie wyglądał już jak przed dwudziestoma czterema godzinami. Trey i Mark zgolili dosłownie wszystko: brody, włosy i brwi. Denny i Jerry zgolili tylko brody, lecz przefarbowali włosy. Denny, poprzednio piaskowy blondyn, miał teraz ciemnobrązowe, a Jerry jasnorude. Wszyscy czterej mieli nosić czapki i okulary, codziennie inne. Wiedzieli, że uchwyciły ich kamery, znali możliwości systemu rozpoznawania twarzy, jakim dysponowało FBI. Popełnili kilka błędów, ale coraz szybciej o nich zapominali. Nadeszła pora na drugą fazę planu.
Pojawiła się także brawura, naturalne następstwo perfekcyjnie dokonanej kradzieży. Pierwszy raz spotkali się przed rokiem, kiedy Treya i Jerry’ego, doświadczonych przestępców z wyrokami, przedstawiono Denny’emu, znajomemu Marka, który znał z kolei Ahmeda. Spędzili wiele godzin, knując, planując i kłócąc się o to, kto co będzie robił, kiedy najlepiej tam wejść i dokąd potem pojechać. Sto szczegółów, wielkich i małych, choć równie ważnych. Teraz, kiedy mieli już wszystko za sobą, plany, szczegóły i kłótnie odeszły do historii. Jedynym zadaniem, jakie ich czekało, był odbiór pieniędzy.
W czwartek o ósmej rano odbyli codzienny rytuał z sat-trakami. Ahmed żył i miał się dobrze. Wszyscy byli obecni, stan liczbowy się zgadzał. Jerry i Mark pożegnali się, odjechali i cztery godziny później byli już na przedmieściach Rochester. Nie wiedzieli, jak wielu agentów FBI cierpliwie czeka, wypatrując ich pick-upa, wyleasingowanej przed trzema miesiącami toyoty rocznik 2010. Kiedy Jerry zaparkował przed domem i wysiadł razem z Markiem, by nonszalancko przeciąć parking i zewnętrznymi schodami wejść na drugie piętro, skupiły się na nich obiektywy ukrytych kamer.
Cyfrowe zdjęcia natychmiast przesłano do laboratorium FBI w Trenton i zanim Jerry zdążył pocałować Carole na powitanie, porównano je już ze zdjęciami z Princeton. Dzięki najnowocześniejszej technologii rejestrowania obrazów błyskawicznie ustalono, że Jerry to Gerald A. Steengarden, ten od kropli krwi z bibliotecznych schodów, a Mark to oszust, który podał się za magistra Neville’a Manchina. Ponieważ ten drugi nie był jak dotąd notowany, jego nazwisko nie figurowało w krajowym rejestrze przestępców. FBI wiedziało, że był w bibliotece, nie znało tylko jego prawdziwego nazwiska.
Ale ten stan rzeczy miał się wkrótce zmienić.
Podjęto decyzję, żeby obserwować i czekać. Jerry przyprowadził im już jednego, więc może przyprowadzi następnego. Po lunchu podejrzani wyszli z mieszkania i wsiedli do toyoty. Mark niósł tanią torbę gimnastyczną z brązowego nylonu, Jerry nie niósł nic. Pojechali powoli do centrum, ściśle przestrzegając przepisów drogowych i trzymając się z dala od policjantów.
15
Obserwowali dosłownie wszystko. Każdy samochód, każdą twarz, każdego starca ukrywającego się za gazetą na ławce w parku. Byli pewni, że nikt ich nie śledzi, ale w tej branży ostrożności nigdy nie za wiele. Nie słyszeli ani nie widzieli helikoptera, który mrucząc niewinnie w oddali, leciał za nimi na wysokości dziewięciuset metrów.
Przed dworcem Amtraka Mark wysiadł bez słowa z szoferki, wziął z paki torbę, ruszył chodnikiem do wejścia i kupił w kasie bilet drugiej klasy na pociąg do Nowego Jorku. Miał trochę czasu – pociąg odjeżdżał trzynaście po drugiej – więc czekając, czytał Ostatniego z wielkich. Nie był pożeraczem książek, lecz nagle dostał obsesji na punkcie Fitzgeralda. Pomyślał o oryginalnym rękopisie Ostatniego, o tym, gdzie jest teraz ukryty, i stłumił uśmiech.
Jerry wstąpił do sklepu monopolowego po butelkę wódki. Kiedy wyszedł, wyrosło przed nim trzech rosłych mężczyzn w ciemnych garniturach, którzy przywitali się, mignęli mu przed nosem odznakami i powiedzieli, że chcą porozmawiać. Jerry odparł: „Nie, dziękuję, mam coś do zrobienia”. Sęk w tym, że oni też mieli. Jeden wyjął kajdanki, drugi zabrał mu wódkę, a trzeci go obszukał, wyjmując z kieszeni portfel, klucze i sat-traka. Zaprowadzili go do długiego, czarnego SUV-a i pojechali do aresztu miejskiego niecałe cztery ulice dalej. Podczas jazdy milczeli. W areszcie umieścili go w pustej celi, też bez słowa. Jerry o nic nie spytał, oni nic nie powiedzieli. Potem zajrzał do niego strażnik; chciał się przywitać.
– Hej, wie pan może, o co tu chodzi? – spytał Jerry.
Strażnik rozejrzał się, nachylił do kraty i odparł:
– Nie mam pojęcia, stary, ale wkurzyłeś ich aż miło.
Jerry wyciągnął się na pryczy w ciemnej celi i wbił wzrok w brudny sufit, nie dowierzając, że wszystko to dzieje się naprawdę. Bo jakim cudem? Co poszło nie tak?
Wokół niego wirowały ściany celi, a Carole, która właśnie otworzyła drzwi, ujrzała w progu sześciu agentów. Jeden okazał nakaz rewizji. Drugi polecił jej wyjść z mieszkania i zaczekać w samochodzie, nie włączając silnika.
Mark wsiadł do pociągu o drugiej. Drzwi zamknęły się o drugiej trzynaście, jednak pociąg nie ruszył. O wpół do trzeciej do przedziału weszło dwóch mężczyzn w identycznych granatowych trenczach i przeszyło go surowymi spojrzeniami. To była straszna chwila. Mark od razu zrozumiał, że wszystko zaczyna się walić.
Mężczyźni przedstawili się dyskretnie i poprosili, żeby wysiadł. Jeden chwycił go za łokieć, drugi zdjął z półki torbę. W drodze do aresztu milczeli.
– Co się dzieje, panowie? – spytał znudzony ciszą Mark. – Jestem aresztowany?
– Zwykle nie zakładamy kajdanek przypadkowo spotkanym osobom – odparł kierowca, nie odwracając głowy.
– Jasne. A więc za co mnie aresztowaliście?
– Dowiesz się w pace.
– Myślałem, że odczytując mi moje prawa, musicie też przedstawić zarzuty.
– Trochę zielony jesteś, co? Nie musimy odczytywać praw, chyba że zechcemy cię przesłuchać. A na razie próbujemy nacieszyć się ciszą i spokojem.
Mark zamilkł i wbił wzrok w okno. Przypuszczał, że dopadli Jerry’ego, w przeciwnym razie skąd by wiedzieli, gdzie go szukać? Czy to możliwe, że go zgarnęli i Jerry zaczął już sypać i dogadywać się z psami? Nie, wykluczone.
Jerry nie powiedział ani słowa, nie dano mu okazji. Kwadrans po piątej przewieziono go do biura FBI kilka przecznic od aresztu, wprowadzono do pokoju przesłuchań, posadzono przy stole, zdjęto mu kajdanki i poczęstowano kawą. Do pokoju wszedł agent McGregor, który zdjął marynarkę, usiadł i wdał się z nim w pogawędkę. Pogawędka była przyjazna i w końcu McGregor nawiązał do przysługujących mu praw.
– Był pan kiedyś aresztowany?
Jerry, owszem, był i z doświadczenia wiedział, że jego nowy kumpel agent ma wyciąg z kartoteki policyjnej.
– Tak – odparł.
– Ile razy?
– Drogi panie agencie, wspomniał pan przed chwilą, że mam prawo milczeć. Dlatego nie powiem ani słowa i żądam adwokata. Jasne?
– Jasne – odrzekł McGregor i wyszedł.
Marka przesłuchiwano za rogiem, w innym pokoju. McGregor wszedł tam i odbył ten sam rytuał, pijąc z nim kawę i zapoznając go z przysługującymi mu prawami. Z nakazem rewizji w ręku agenci przeszukali jego torbę i znaleźli wiele interesujących rzeczy. McGregor otworzył dużą kopertę, wyjął kilka plastikowych kart i zaczął układać je na stole.
– Te są z pańskiego portfela, panie Driscoll – powiedział. – Prawo jazdy z Marylandu. Zdjęcie jest kiepskie, ale ma pan tu włosy, a nawet brwi. Dwie ważne karty płatnicze i tymczasowa licencja myśliwska z Pensylwanii. – Położył na stole więcej kart. – Te były w torbie. Prawo jazdy z Kentucky na nazwisko Arnolda Sawyera, który też ma bujną czuprynę. Fałszywa karta płatnicza… – Powoli wyjmował z koperty kartę za kartą. – Fałszywe prawo jazdy z Florydy. Pan Luther Banahan jest tu w okularach i ma brodę. A to jest wysokiej klasy paszport wydany w Houston panu Clyde’owi D. Mazy’emu wraz z prawem jazdy i trzema fałszywymi kartami płatniczymi.
Stół był zasłany. Markowi zbierało się na wymioty, lecz zacisnął zęby i spróbował wzruszyć ramionami. I co z tego?
– Imponujące – ciągnął McGregor. – Wszystkie sprawdziliśmy i znamy już pańskie prawdziwe nazwisko. Mark Driscoll. Adres nieznany, bo dużo pan jeździ.
– Czy to pytanie? – rzucił Mark.
– Nie, jeszcze nie.
– To dobrze, bo nic nie powiem. Przysługuje mi prawo do adwokata, więc lepiej mi go znajdźcie.
– Ależ oczywiście. Dziwne jest tylko to, że na wszystkich zdjęciach ma pan włosy, brwi, a nawet wąsy. A teraz wszystko to zniknęło. Czyżby się pan przed kimś ukrywał?
– Żądam adwokata – powtórzył Mark.
– Naturalnie. Aha, jeszcze jedno: nie znaleźliśmy dokumentów magistra Neville’a Manchina z Uniwersytetu Portland. Czy to nazwisko coś panu mówi?
Mówi? Mark poczuł się tak, jakby zdzielono go w głowę ciężkim młotem.
Za lustrem weneckim stała wycelowana w niego kamera wysokiej rozdzielczości. Dwóch siedzących w sąsiednim pomieszczeniu ekspertów śledczych, przeszkolonych w wykrywaniu kłamiących podejrzanych i świadków, uważnie obserwowało jego źrenice, górną wargę, mięśnie twarzy i ułożenie głowy. Na dźwięk nazwiska Manchin Driscoll drgnął. A kiedy odparł niepewnie: „Nic nie powiem, żądam adwokata”, eksperci pokiwali głowami i uśmiechnęli się. Już go mieli.
McGregor wyszedł, zamienił kilka słów z kolegami i wszedł do pokoju Jerry’ego. Usiadł, uśmiechnął się, trochę pomilczał i w końcu spytał:
– Więc wciąż nie chce pan mówić, hę?
– Żądam adwokata – powtórzył Jerry.
– Tak, oczywiście, już go szukamy. Nie jest pan zbyt rozmowny, prawda?
– Żądam adwokata.
– Pana kumpel Mark współpracuje dużo chętniej.
Jerry głośno przełknął ślinę. Miał nadzieję, że Mark zdążył wyjechać, ale chyba nie wyjechał. Co się, do diabła, stało? Jakim cudem tak szybko ich złapali? Przecież wczoraj o tej porze całą czwórką siedzieli w domku myśliwskim, grali w karty, pili piwo i delektowali się przestępstwem doskonałym.
Nie, Mark nic im nie powiedział.
McGregor wskazał jego lewą rękę.
– Plaster? Skaleczył się pan?
– Żądam adwokata.
– Może jednak lekarza?
– Adwokata.
– Dobrze, już dobrze. Idę go poszukać. – McGregor trzasnął drzwiami i zostawił go samego.
Jerry spojrzał na nadgarstek. Niemożliwe.
16
Na staw padały coraz dłuższe cienie, więc Denny zakręcił kołowrotkiem i powiosłował w stronę domku; był w lekkiej kurtce, a od wody ciągnęło chłodem. Myślał o Treyu, o tym, że mu nie ufa. Trey miał czterdzieści jeden lat i dwa razy wpadł ze skradzionym towarem. Przed pierwszą ucieczką odsiedział cztery lata, przed drugą dwa i Denny’emu nie dawało spokoju to, że za każdym razem wymiękał, zaczynał śpiewać i w zamian za mniejszy wyrok wydawał kumpli. Dla zawodowca to ciężki grzech.
Nie miał wątpliwości, że z całej piątki to właśnie on jest najsłabszym ogniwem. Jako komandos Denny walczył w wojnach i brał udział w strzelaninach. Stracił wielu przyjaciół i zabił wielu wrogów. Strach mógł jeszcze zrozumieć. Słabości nienawidził.
17
W czwartek wieczorem Denny i Trey grali w remika i pili piwo. Punktualnie o ósmej przerwali grę, wyjęli sat-traki i wprowadzili kody. Kilka sekund później nadszedł komunikat od Ahmeda z Buffalo: Czysto. Ale Mark i Jerry milczeli. O ósmej Jerry miał być w swoim mieszkaniu, a Mark w pociągu, w sześciogodzinnej podróży z Rochester na dworzec Penn Station w Nowym Jorku.
Następne pięć minut minęło bardzo powoli, a może błyskawicznie. Coś było nie tak. Przecież sat-traki działały jak należy, prawda? Skonstruowano je specjalnie dla CIA i kosztowały fortunę. To, że Mark i Jerry jednocześnie zamilkli, znaczyło, że… Właśnie, co właściwie znaczyło? Sześć po ósmej Denny wstał.
– Zaczynamy – rozkazał. – Pakujemy najniezbędniejsze rzeczy i szykujemy się do ewakuacji. Dobra?
– Jasne – odparł wyraźnie zaniepokojony Trey.
Pobiegli do swoich pokoi i zaczęli wrzucać ubrania do zielonych wojskowych worków.
– Jedenaście po ósmej – powiedział Denny kilka minut później. – Dwadzieścia po wychodzimy. Tak?
– Tak – odparł Trey, zerkając na wciąż czarny ekran sat-traka.
Dwadzieścia po ósmej Denny otworzył sejf na broń w pakamerze. Schowali pięć rękopisów do worków z ubraniami, zanieśli je do pick-upa i wrócili do domku, żeby zgasić światło i dokonać ostatniej gorączkowej inspekcji.
– Podpalimy go? – spytał Trey.
– Zwariowałeś? – warknął Denny zirytowany jego głupotą. – Pożar przyciągnąłby uwagę. Najwyżej odkryją, że tu byliśmy. I co z tego? Znikniemy i zanim ktoś tu zajrzy, będziemy daleko stąd.
Zgasili światło, zamknęli oboje drzwi i kiedy schodzili z ganku, Denny zawahał się lekko, tak by Trey go wyprzedził. Wtedy skoczył, mocno zacisnął ręce na jego szyi i wbił kciuki w arterie szyjne. Niczego niepodejrzewający Trey, starszy, drobniejszy i bez formy, nie miał szans z byłym komandosem. Przez kilka sekund wierzgał i szarpał się, w końcu zwiotczał. Denny rzucił go na ziemię i zdjął pas.
18
Pod Scranton wziął benzynę i wypił kawę, a potem pojechał na zachód autostradą międzystanową 80. Na autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do stu dziesięciu kilometrów na godzinę, więc nastawił tempomat na sto pięć. Wypił kilka piw, lecz alkohol zdążył już wyparować. Co kilka kilometrów zerkał na leżącego na desce rozdzielczej sat-traka. Wiedział, że nikt się już nie zamelduje i ekran pozostanie ciemny. Założył, że policja zgarnęła jednocześnie ich obu, Marka i Jerry’ego, i że bardzo mądrzy specjaliści rozbierają teraz na części ich namierniki lokacyjne. Sat-trak Treya leżał na dnie stawu, wraz z jego przemoczonym, rozkładającym się właścicielem.
Denny wiedział także, że jeśli uda mu się przeżyć następne dwadzieścia cztery godziny i wyjechać z kraju, cała fortuna będzie należała do niego i tylko do niego.
Zaparkował przed drzwiami całodobowej naleśnikarni i usiadł przy stoliku z widokiem na pick-upa. Otworzył laptop, zamówił kawę i spytał, czy mają tu Wi-Fi. Kelnerka odparła, że oczywiście, i podała mu hasło. Postanowił tam trochę posiedzieć, więc oprócz kawy zamówił gofry z bekonem. Wszedł do internetu, sprawdził rozkład odlotów z Pittsburgha i zarezerwował miejsce w samolocie do Chicago, a stamtąd non stop do Mexico City. Potem poszukał klimatyzowanych magazynów i zrobił ich listę. Jadł powoli, prosząc o dolewkę kawy i zabijając czas. Wszedł na stronę „New York Timesa” i zaskoczony zobaczył nagłówek opublikowanego przed czterema godzinami artykułu. Princeton potwierdza: skradziono rękopisy Fitzgeralda.
Po całym dniu milczenia i podejrzanych zaprzeczeń władze uniwersytetu wydały w końcu oficjalne oświadczenie potwierdzające krążące ostatnio plotki. We wtorek wieczorem podczas zamieszania, do jakiego doszło na kampusie po licznych meldunkach o grasującym tam zamachowcu, do Biblioteki Firestone’a włamali się złodzieje. Zamieszanie wywołano celowo i skutecznie. Uniwersytet nie chciał wyjawić, ile rękopisów skradziono, przyznawał jednak, że straty są znaczne. FBI natychmiast wszczęło śledztwo i tak dalej, i tak dalej. Szczegółów nie podano.
W artykule nie było ani słowa o Marku i Jerrym, więc Denny’ego ogarnął nagle lęk. Chciał jak najszybciej wyjść i ruszyć w dalszą drogę. Zapłacił i wychodząc z restauracji, wrzucił sat-traka do kosza na śmieci przed drzwiami. Przeszłość odeszła, nic już go z nią nie wiązało. Został sam. Był wolny i podekscytowany rozwojem wydarzeń, jednocześnie zdenerwowany opublikowaną wiadomością o włamaniu. Ucieczka z kraju była teraz nakazem chwili. Nie tak to wszystko zaplanował, jednak w sumie nie mogło być lepiej. Plany… Plany nigdy nie wypalają, a do wygranych należą tylko ci, którzy umieją się błyskawicznie przystosować.
Trey wróżył kłopoty. Szybko stałby się zawadą, potem utrapieniem, w końcu kulą u nogi. Denny myślał o nim tylko przelotnie. Gdy zaczęła ustępować ciemność i wjechał na północne przedmieścia Pittsburgha, zatrzasnął za nim wrota pamięci. Kolejne przestępstwo doskonałe.
O dziewiątej wszedł do biura magazynów East Mills Secured Storage w Oakmont i oświadczył, że chciałby przechować kilkanaście butelek kosztownego wina, więc szuka niewielkiego schowka o kontrolowanej temperaturze i wilgotności. Urzędnik pokazał mu schowek na parterze, rzeczywiście niewielki, niecałe cztery metry na cztery. Cena? Dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, płatne z góry za minimum rok. Denny powiedział: „Nie, dzięki, rok to za długo”. W końcu umówili się na pół roku i trzysta dolarów miesięcznie. Okazał prawo jazdy z New Jersey, podpisał umowę jako Paul Rafferty i zapłacił gotówką. Wziął klucz, wrócił do magazynu, otworzył schowek i ustawił temperaturę na dwanaście i pół stopnia, a wilgotność na czterdzieści procent. Zgasił światło i idąc korytarzem, odnotował w pamięci rozmieszczenie kamer bezpieczeństwa. Udało mu się wyjść niepostrzeżenie.
O dziesiątej otwarto dyskont z winami i był pierwszym tego dnia klientem. Zapłacił gotówką za cztery kartony chardonnay, taniego sikacza, wyprosił od sprzedawcy dwa puste i wyszedł. Pół godziny jeździł po okolicy, szukając dobrej kryjówki, miejsca leżącego z dala od ruchu ulicznego i kamer. W końcu pojechał do taniej myjni samochodowej i zaparkował przy odkurzaczach. Rękopisy Po tej stronie raju i Pięknych i przeklętych zmieściły się doskonale w jednym kartonie. Czuła jest noc i Ostatni z wielkich w drugim. Wielki Gatsby dostał swój własny po tym, jak Denny wyjął z niego dwanaście butelek i ułożył je na tylnym siedzeniu.
O jedenastej zataszczył sześć kartonów do schowka w East Mills. Wychodząc, wpadł na pracownika, z którym podpisał umowę, i zapowiedział, że jutro przywiezie jeszcze więcej wina. „Oczywiście, jak pan chce”, odparł tamten, bo miał to gdzieś. Odjeżdżając, Denny patrzył na ciągnące się bez końca rzędy magazynów i myślał: Ciekawe, jakie łupy się w nich kryją. Na pewno było ich sporo, lecz żaden nie dorównywał wartością jego rękopisom.
Powoli przejechał przez centrum Pittsburgha i znalazł się w niebezpiecznej części miasta. Zaparkował przed apteką z grubymi kratami w oknach. Opuścił szyby i zostawiwszy w stacyjce kluczyki, a na podłodze dwanaście butelek podłego wina, wziął torbę, wysiadł i odszedł. Zbliżało się południe, był jasny, pogodny jesienny dzień i Denny czuł się względnie bezpiecznie. Znalazł automat telefoniczny, wezwał taksówkę i zaczekał przed restauracją z kuchnią soul food. Czterdzieści pięć minut później taksówka wyrzuciła go na międzynarodowym lotnisku w Pittsburghu. Odebrał bilet, bez problemów zaliczył kontrolę bezpieczeństwa i ruszył w stronę kawiarni w pobliżu swojej bramki. Po drodze kupił w kiosku „New York Timesa” i „Washington Post”. Znad zagięcia na pierwszej stronie „Washington Post” krzyczał do niego nagłówek: Dwóch aresztowanych po włamaniu do Biblioteki Firestone’a. Nie zamieszczono żadnych zdjęć ani nie podano nazwisk, więc było oczywiste, że władze Princeton i FBI filtrują fakty. Według krótkiego artykułu, podejrzanych aresztowano poprzedniego dnia w Rochester.
Trwały poszukiwania pozostałych przestępców zamieszanych w to spektakularne włamanie.
19
Podczas gdy Denny czekał na samolot do Chicago, Ahmed poleciał do Toronto, gdzie kupił bilet w jedną stronę na samolot do Amsterdamu. Ponieważ do odlotu miał jeszcze cztery godziny, wstąpił do lotniskowego baru, ukrył twarz za jadłospisem i zaczął pić.
20
Gdy w poniedziałek Mark Driscoll i Gerald Steengarden zrezygnowali z ekstradycji do innego stanu, przewieziono ich do Trenton w New Jersey. Tam stanęli przed sędzią pokoju i złożywszy na piśmie zaprzysiężone oświadczenie, że nie dysponują żadnym majątkiem, dostali adwokata z urzędu. Ze względu na ich zamiłowanie do fałszywych dokumentów uznano, że mogą uciec, i odmówiono im prawa do wyjścia za kaucją.
Minął kolejny tydzień, potem miesiąc i śledztwo zaczęło tracić impet. To, co początkowo wydawało się czymś łatwym i obiecującym, okazało się beznadziejną sprawą. Nie licząc kropli krwi, zdjęć dobrze przebranych złodziei, no i oczywiście zaginionych rękopisów, władze nie miały ani jednego dowodu rzeczowego. Owszem, znaleziono spaloną furgonetkę, którą włamywacze uciekli z miejsca zdarzenia, lecz nikt nie wiedział, skąd ją wzięli. Wynajęty przez Denny’ego pick-up został skradziony, rozebrany na części i zniknął bez śladu w „dziupli”. Natomiast sam Denny poleciał z Mexico City do Panamy, gdzie miał znajomych, którzy umieli się dobrze ukryć.
Było oczywiste, że korzystając z fałszywych legitymacji studenckich, Jerry i Mark odwiedzili bibliotekę kilka razy; Mark podał się nawet za początkującego badacza twórczości F. Scotta Fitzgeralda. Było też oczywiste, że w dniu włamania on i Jerry weszli tam wraz z trzecim wspólnikiem, jednak nie wiedziano, kiedy i jak stamtąd wyszli.
Ponieważ organy ścigania nie odzyskały skradzionych przedmiotów, prokurator wstrzymał się z wniesieniem oskarżenia. Adwokaci Jerry’ego i Marka złożyli wniosek o oddalenie zarzutów, lecz sędzia odmówił i podejrzani pozostali w areszcie. Nie wyszli za kaucją i nie pisnęli ani słowa. Milczenie trwało. Trzy miesiące po kradzieży prokurator zaproponował Markowi układ układów, najlepszy z możliwych: wszystko wyśpiewasz i wyjdziesz. Jako nienotowany i ten, który nie zostawił na miejscu przestępstwa swojego DNA, Mark był lepszym kandydatem niż Jerry. Prosta sprawa: puścisz farbę i będziesz wolnym człowiekiem.
Mark odmówił z dwóch powodów. Po pierwsze, adwokat zapewnił go, że prokuratorowi trudno by było dowieść swego na procesie, dlatego będzie pewnie zwlekał z wniesieniem oskarżenia. Po drugie i ważniejsze, za murami przebywali Denny i Trey, co znaczyło, że rękopisy są dobrze ukryte, a zemsta prawdopodobna. Co więcej, nawet gdyby Mark wyjawił prawdziwe nazwiska wspólników, FBI miałoby duże trudności z ich namierzeniem. Oczywiście nie wiedział, gdzie są teraz rękopisy. Wiedział jedynie, gdzie jest druga i trzecia kryjówka, wyglądało jednak na to, że ich nie wykorzystano.
21
Wszystkie tropy prowadziły w ślepą uliczkę. Wskazówki, początkowo wyraźne, powoli wyblakły. Rozpoczęła się gra na przeczekanie. Obecny właściciel rękopisów zażąda za nie pieniędzy, i to dużych. Tak więc prędzej czy później skradziona spuścizna Fitzgeralda na pewno wypłynie, pytanie tylko, gdzie, kiedy i za ile złodzieje zechcą ją sprzedać.