Читать книгу Wyspa Camino - Джон Гришэм - Страница 7

Rozdział 2
KSIĘGARZ

Оглавление

1

Kiedy Bruce Cable miał dwadzieścia trzy lata i był studentem trzeciego roku na uniwersytecie w Auburn, nagle zmarł jego ojciec. Zarówno ojciec, jak i wykładowcy narzekali, że Bruce nie robi postępów w nauce i sprawy zaszły tak daleko, że ojciec kilkukrotnie zagroził wydziedziczeniem syna. Ich przodkowie dorobili się fortuny na piasku i żwirze, którą – idąc za złą poradą prawną – zainwestowali w szereg nieprzemyślanych i skomplikowanych trustów, skutkiem czego następne pokolenia niezasługujących na to krewnych mogły czerpać z coraz bardziej topniejących zysków. Rodzina Bruce’a od lat żyła za fasadą dobrobytu, podczas gdy tak naprawdę ich majątek z każdym rokiem malał. Groźba zmiany testamentu i pozbawienia udziałów należała do ulubionych forteli wymierzonych w młodych członków rodziny, choć nigdy nie skutkowała.

Starszy pan Cable zmarł, zanim zdążył dotrzeć do kancelarii adwokackiej, dlatego Bruce obudził się pewnego dnia z perspektywą szybkiego odziedziczenia trzystu tysięcy dolarów, co było sporym przypływem gotówki, pięknym i zupełnie nieoczekiwanym, jednak niewystarczającym do tego, żeby nie myśleć o emeryturze. Zastanawiał się, czyby tych pieniędzy nie zainwestować, co przy ostrożnych posunięciach dałoby mu pięć, dziesięć procent rocznego zysku, ale to nie wystarczyłoby jednak na sfinansowanie stylu życia, jakiego nagle zapragnął. Inwestowanie bardziej agresywne łączyło się z dużym ryzykiem, a on nie chciał nagle zbiednieć. Pieniądze miały na niego dziwny wpływ. Ale chyba najdziwniejsze było to, że po pięciu latach rzucił studia i nie oglądając się za siebie, wyjechał z Auburn.

Pewna dziewczyna zwabiła go na Camino, długą na szesnaście kilometrów wyspę leżącą na rafie koralowej na północ od Jacksonville. W ładnym apartamencie, za który płaciła, spędził miesiąc, śpiąc, pijąc piwo, spacerując po zalewanej falami plaży, gapiąc się godzinami na Atlantyk i czytając Wojnę i pokój; studiował literaturę angielską i zawsze dręczyło go, że nie przeczytał tylu wspaniałych książek.

Spacerując po plaży, głowił się, co zrobić, żeby ustrzec pieniądze i kiedyś być może je pomnożyć. Mądrym posunięciem było to, że wiadomość o szczęściu, jakie na niego spadło, zachował tylko dla siebie – o ukrywanej od dziesięcioleci fortunie Cable’ów mało kto słyszał – dlatego nie napastowali go znajomi z dobrymi radami czy prośbami o pożyczkę. Dziewczyna na pewno niczego się nie domyślała, zresztą już po tygodniu wiedział, że wkrótce przejdzie do historii. Bez szczególnej kolejności czy porządku zastanawiał się, czy nie zainwestować w jakąś franczyzę, na przykład restaurację z kanapkami z kurczakiem, we florydzkie ugory, apartament w pobliskim wysokościowcu, kilka start-upów internetowych w Dolinie Krzemowej, centrum handlowe w Nashville i tak dalej. Nałogowo czytał czasopisma finansowe, a im więcej czytał, tym częściej dochodził do wniosku, że nie miałby cierpliwości do inwestowania. Dla niego był to tylko beznadziejny labirynt strategii i liczb. Nie bez powodu wybrał anglistykę zamiast ekonomii.

Co drugi dzień chodzili na spacer do urokliwego miasteczka Santa Rosa, na lunch albo na drinka w którymś z barów przy ulicy Głównej. Była tam całkiem porządna księgarnia z małą kawiarenką i z czasem zaczęli w niej regularnie przesiadywać przy popołudniowej kawie i „New York Timesie”. Właścicielem, który sam stał za barem, był starszy mężczyzna imieniem Tim, gaduła nad gadułami. Kiedyś wypsnęło mu się, że chciałby sprzedać księgarnię i przenieść się na Key West. Następnego dnia Bruce’owi udało się zgubić dziewczynę i pójść na kawę samemu. Usiadł przy barze i zaczął wypytywać Tima o szczegóły.

Okazało się, że sprzedawanie książek to ciężki kawałek chleba. Duże księgarnie sieciowe mocno zbijały ceny bestsellerów, niektóre nawet o pięćdziesiąt procent, w dodatku teraz, w epoce internetu i Amazona, klienci woleli robić zakupy z domu. W ciągu ostatnich pięciu lat splajtowało ponad siedemset niezależnych księgarni i tylko nieliczne wychodziły na swoje. Im dłużej Tim mówił, tym bardziej posępniał.

– Sprzedaż detaliczna to brutalna walka o przetrwanie – powtórzył co najmniej trzy razy. – Bez względu na to, co zrobisz dzisiaj, jutro musisz zaczynać od nowa.

Bruce podziwiał go za szczerość, lecz wątpił w jego spryt. No, jeśli w ten sposób Tim próbował skusić kupca, to dużo szczęścia życzę…

W każdym razie wyciągał z księgarni całkiem przyzwoite pieniądze. Na wyspie mieszkała mocno zakorzeniona społeczność literacka, w tym kilku aktywnych zawodowo pisarzy. Odbywał się tu festiwal książki, było kilka dobrych bibliotek, a emeryci wciąż lubili czytać i wydawali na swoją pasję sporo pieniędzy. Wyspa miała około czterdziestu tysięcy stałych mieszkańców i co roku odwiedzało ją milion turystów, więc ruch był duży. „Za ile by ją pan sprzedał?” – spytał w końcu Bruce. Tim odparł, że za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, żadnych rat, no i kupiec musi wynająć cały budynek, w którym mieściła się księgarnia. Bruce spytał nieśmiało, czy mógłby zobaczyć księgi rachunkowe, tylko podstawowe zestawienie zysków i strat. Lecz Timowi nie podobał się ten pomysł. Nie znał go i myślał, że Bruce jest tylko kolejnym dwudziestokilkulatkiem włóczącym się po plaży i szastającym pieniędzmi tatusia. W końcu rzucił:

– Dobra. Pan pokaże mi swój bilans, a ja pokażę panu mój.

– W porządku – zgodził się Bruce.

Wyszedł, obiecując wrócić, lecz właśnie wtedy pochłonęła go myśl o podróży po kraju. Trzy dni później pożegnał się z dziewczyną i pojechał do Jacksonville kupić samochód. Marzył o nowiutkim, błyszczącym porsche 911 carrera, a to, że mógłby po prostu wypisać czek, sprawiało, że pokusa była aż bolesna. Oparł się jej jednak i po długich, ciężkich targach zamienił swojego zajeżdżonego jeepa cherokee na fabrycznie nowego. Potrzebował dużej paki, na wypadek gdyby musiał coś przewieźć. Porsche mogło zaczekać do czasu, aż na nie zarobi.

W nowej bryczce i z pieniędzmi w banku wyjechał z Florydy w poszukiwaniu przygody literackiej, która z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej go nęciła. Nie miał żadnego planu i na razie zmierzał na zachód. Na wybrzeżu Pacyfiku chciał skręcić na północ, potem na wschód, jeszcze potem na południe. Czas nie istniał, nie ograniczały go żadne terminy. Szukał niezależnych księgarni, a kiedy jakąś znalazł, robił parodniową przerwę w podróży, żeby poszperać na półkach, wypić kawę, trochę poczytać czy nawet zjeść w księgarni lunch, jeśli go tam serwowano. Zwykle udawało mu się pogawędzić z właścicielami i delikatnie ich wypytać. Mówił im, że zastanawia się nad kupnem księgarni i szczerze powiedziawszy, potrzebuje rady. Odpowiadali różnie. Większość lubiła swoją pracę, nawet ci, którzy martwili się o przyszłość. Ze względu na rozrost sieciówek i pełen niewiadomych internet interes był bardzo niepewny. Krążyły przerażające opowieści o renomowanych księgarniach wypartych z rynku przez duże dyskonty, które wyrastały nagle po drugiej stronie ulicy. Niektóre, zwłaszcza te w miasteczkach uniwersyteckich zbyt małych dla sieciówek, prosperowały znakomicie. Inne, nawet te w dużych aglomeracjach, świeciły pustką. Ale wciąż powstawały nowe, dzielnie walcząc z powszechnym trendem. Tak więc rady były niespójne i krańcowo różne, zaczynając od klasycznej: „Detal to brutalna walka o przetrwanie”, po: „Śmiało, masz dopiero dwadzieścia trzy lata”. Jednak wszystkie łączyło jedno: doradzający lubili to, co robili. Kochali książki, literaturę, pisarzy i cały świat wydawniczy. Chętnie przesiadywali do późnej nocy i rozmawiali z klientami, ponieważ uważali, że ich zawód jest szlachetnym powołaniem.

Przez dwa miesiące Bruce jeździł po kraju, zygzakując bez celu w poszukiwaniu kolejnej niezależnej księgarni. Właściciel jednej znał zwykle trzech innych na drugim końcu stanu, a tamci znali kolejnych. Pochłaniał litry mocnej kawy, chodził na spotkania z autorami, kupował dziesiątki podpisanych przez nich książek, spał w tanich motelach, czasem z innym molem książkowym, którego właśnie poznał, godzinami rozmawiał z księgarzami, którzy chcieli podzielić się z nim wiedzą i radą, sączył podłe wino na spotkaniach z pisarzami, których przyszła posłuchać ledwie garstka ludzi, zrobił setki zdjęć w środku i z zewnątrz, zapełniał zeszyt notatkami i prowadził dziennik. Zanim zmęczyło go ciągłe jeżdżenie i przygoda dobiegła końca, w siedemdziesiąt cztery dni pokonał prawie trzynaście tysięcy kilometrów i odwiedził sześćdziesiąt jeden niezależnych księgarni, z których żadna nie była w najmniejszym stopniu podobna do poprzedniej. W końcu uznał, że ma plan.

Wrócił na Camino. Tim był tam gdzie zawsze, w swojej kawiarence. Pił espresso, czytał gazetę i robił wrażenie jeszcze bardziej wymizerowanego niż przedtem. Nie pamiętał Bruce’a, lecz on mu się przypomniał.

– Parę miesięcy temu chodziło mi po głowie kupno księgarni – powiedział. – Chciał pan sto pięćdziesiąt tysięcy.

– A, tak. – Tim lekko się ożywił. – Znalazł pan pieniądze?

– Nie wszystkie. Wypiszę panu czek na sto tysięcy, a za rok dorzucę dwadzieścia pięć.

– Pięknie, ale jeśli dobrze liczę, to i tak dwadzieścia pięć tysięcy za mało.

– Więcej nie mam. Pana decyzja. Mam jeszcze jedną ofertę.

Tim zastanawiał się tylko sekundę. Powoli wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie. Wezwał adwokata i kazał mu szybko przygotować papiery. Trzy dni później podpisali umowę i pieniądze zmieniły właściciela. Bruce zamknął księgarnię na miesiąc, żeby przeprowadzić remont, i wykorzystał ten czas na intensywny kurs sprzedaży książek. Tim chętnie dzielił się z nim wiedzą o tajnikach branży, plotkami o klientach i innych księgarniach na wyspie. Miał własne zdanie niemal na każdy temat i po miesiącu Bruce mu podziękował.

Pierwszego sierpnia 1996 roku księgarnia ponownie otworzyła swe podwoje z największą pompą, na jaką było go stać. Tłumnie zgromadzeni goście pili szampana i piwo, słuchali reggae i jazzu, a on delektował się chwilą. Rozpoczynał swoją wielką przygodę: księgarnia Bay Books, Książki Nowe i Stare, weszła na rynek.

2

Rzadkimi książkami zainteresował się przypadkowo. Usłyszawszy straszną wiadomość, że ojciec zmarł na atak serca, pojechał do Atlanty, do domu. Właściwie nie był to jego dom – rzadko kiedy tam bywał – tylko aktualny i ostatni dom jego ojca, który często się przeprowadzał, zwykle ciągnąc za sobą kolejne straszydło. Starszy pan Cable był dwukrotnie żonaty, lecz choć obie żony okazały się fatalne i poprzysiągł sobie, że trzeciej i następnych już nie będzie, po prostu nie mógł istnieć bez ubranego w spódnicę koszmaru, który komplikował mu życie. Kobiety lgnęły do niego z powodu jego domniemanego bogactwa, z czasem jednak każda odkrywała, że dwa rozwody potwornie go okaleczyły. Na szczęście dla Bruce’a ostatnia właśnie się wyprowadziła i w domu nie było wścibskich oczu i rąk, które…

…pojawiły się dopiero wraz z jego przyjazdem. Na trzecim poziomie domu, zbijającego z tropu awangardowego budynku ze stali i szkła w modnej części miasta, było duże atelier, gdzie ojciec lubił malować w chwilach wolnych od inwestowania. Nigdy nie miał żadnego zawodu i żyjąc z odziedziczonego po przodkach majątku, zawsze określał się mianem „inwestora”. Pod koniec zajął się malarstwem, lecz jego obrazy były tak straszne, że nie chciała ich żadna galeria w Atlancie. Jedną ścianę atelier pokrywały książki, setki tomów, ale Bruce początkowo nie zwrócił na nie uwagi. Założył, że są to tylko ozdoby, kolejna dekoracja, trywialna próba podszycia się pod kogoś głębokiego, skomplikowanego i oczytanego. Po bliższym zbadaniu okazało się jednak, że na dwóch półkach stoją stare książki o znajomych tytułach. Jedną po drugiej zaczął je zdejmować i oglądać i zwykła ciekawość szybko przerodziła się w coś innego.

Były to same pierwsze wydania, niektóre podpisane przez autorów. Paragraf 22 Josepha Hellera z 1961 roku, Nadzy i martwi Normana Mailera (1948), Uciekaj, Króliku Johna Updike’a (1960), Niewidzialny człowiek Ralpha Ellisona (1952), Kinoman Walkera Percy’ego (1961), Goodbye, Columbus Philipa Rotha (1959), Wyznania Nata Turnera Williama Styrona (1967), Sokół maltański Dashiella Hammetta (1929), Z zimną krwią Trumana Capote’a (1965) i Buszujący w zbożu J.D. Salingera (1951).

Po pierwszych kilkunastu Bruce, zamiast wstawiać z powrotem na półkę, zaczął je układać na stole. Początkowa ciekawość ustąpiła miejsca uderzającemu do głowy podnieceniu, a potem chciwości. Na niższej półce natknął się na powieści i pisarzy, o których nigdy nie słyszał, lecz zaraz potem dokonał jeszcze bardziej zdumiewającego odkrycia. Za grubą trzytomową biografią Churchilla stały cztery książki: Wściekłość i wrzask Williama Faulknera (1929), Złota czara Steinbecka (1929), Po tej stronie raju F. Scotta Fitzgeralda (1920) i Pożegnanie z bronią Ernesta Hemingwaya (1929). Podpisane przez autorów cztery pierwsze wydania w znakomitym stanie.

Bruce pomyszkował jeszcze trochę i nie znalazłszy nic ciekawego, opadł na stary fotel ojca i wbił wzrok w ścianę książek. I kiedy tak siedział w domu, którego w sumie nie znał, patrząc na szkaradztwa namalowane przez pozbawionego talentu artystę, zastanawiając się, skąd ów artysta wytrzasnął te wszystkie książki i co będzie, kiedy przyjedzie jego siostra Molly, żeby wraz z nim zaplanować pogrzeb, uderzyło go to, jak mało wiedział o zmarłym. Ale niby skąd miałby wiedzieć więcej? Ojciec w ogóle nie poświęcał mu czasu. Kiedy Bruce skończył czternaście lat, umieścił go w szkole z internatem. Latem wysyłał go na półtora miesiąca na obóz żeglarski, a potem, na drugie półtora miesiąca, na ranczo jakiegoś znajomego, słowem robił wszystko, żeby syn nie wrócił do domu. Bruce nie miał pojęcia, że ojciec coś kolekcjonował, nie licząc łańcuszka koszmarnych kobiet. Grał w golfa, w tenisa i lubił podróżować, ale nigdy nie z nim czy jego siostrą, tylko zawsze z najnowszą przyjaciółką.

Więc skąd wziął te wszystkie książki? Od kiedy je zbierał? Czy w domu leżały gdzieś stare rachunki, pisemny dowód ich istnienia? Czy wykonawca testamentu będzie musiał zaliczyć je do spadku i przekazać Uniwersytetowi Emory?

Spadek dla Emory – to też go drażniło. Ojciec czasem o tym wspominał, lecz bez szczegółów. Wzniośle uważał, że jego pieniądze powinny zostać zainwestowane w edukację, zamiast przekazane dzieciom, które by je roztrwoniły. Kilka razy Bruce’a kusiło, by wytknąć mu, że przez całe życie trwonił pieniądze zarobione przez kogoś innego, ale handryczenie się o tego rodzaju sprawy źle by się skończyło.

W tym momencie jednak naprawdę chciał te książki mieć. Postanowił zatrzymać osiemnaście najlepszych, a resztę zostawić. Gdyby ulegając zachłanności, zostawił na półkach dziury, ktoś mógłby je zauważyć. Ułożył książki starannie w kartonach po winie, które znalazł w garażu. Ojciec walczył z butelką od lat i w końcu zawarł z nią rozejm, ograniczając się do kilku wieczornych kieliszków wina dziennie. Przestawianie książek na półkach i maskowanie wolnych miejsc zajęło Bruce’owi wiele godzin. Ale właściwie kto miałby coś zauważyć? O ile się orientował, Molly nic nie czytała i, co ważniejsze, unikała ojca jak ognia, bo nie znosiła jego przyjaciółek. Nie spędziła w tym domu ani jednej nocy i nie wiedziała, co ojciec w nim ma (mimo to dwa miesiące później spytała Bruce’a przez telefon, czy nie słyszał czegoś o „starych książkach tatusia”. Odparł, że nie).

Zaczekał do zmroku i zaniósł kartony do jeepa. Patio, podjazd i garaż obserwowały co najmniej trzy kamery, ale gdyby ktoś go spytał, powiedziałby po prostu, że zabierał swoje stare rzeczy osobiste. Kasety wideo, płyty CD i tak dalej. A gdyby wykonawcę testamentu zainteresowały brakujące pierwsze wydania, odparłby, że nigdy o nich nie słyszał. Idźcie spytać gosposię.

I tak popełnił przestępstwo doskonałe – jeśli rzeczywiście było to przestępstwo. Jego zdaniem, nie. Uważał, że powinien dostać dużo więcej. Dzięki grubemu testamentowi i prawnikom rodziny majątek ojca szybko podzielono, a o bibliotece zapomniano.

Wkraczając do świata rzadkich książek, miał bardzo dobry start. Przestudiowawszy tajniki tej nowej dla niego dziedziny, zdał sobie sprawę, że jego pierwsza kolekcja – osiemnaście tomów wywiezionych z domu ojca – jest warta około dwustu tysięcy dolarów. Ale nie chciał jej sprzedawać, bo obawiał się, że ktoś rozpozna którąś książkę i zacznie zadawać pytania. Ponieważ nie wiedział, jak ojciec wszedł w ich posiadanie, najlepiej było zaczekać, aż minie trochę czasu i zbledną wspomnienia. Miał się szybko nauczyć, że cierpliwość jest w tej branży nakazem.

3

Kamienicę zbudowano na rogu Trzeciej i Głównej, w samym centrum Santa Rosa. Miała sto lat i pierwotnie mieścił się w niej największy na wyspie bank, który splajtował podczas wielkiego kryzysu. Potem była tam apteka, jeszcze potem inny bank, wreszcie księgarnia. Na piętrze stały pudła, kufry i szafki na dokumenty, pokryte kurzem i zupełnie bezwartościowe. Uznawszy, że piętro też należy do niego, Bruce zburzył parę ścian, wstawił łóżko i powstały w ten sposób lokal nazwał swoim mieszkaniem. Mieszkał tam dziesięć lat, od otwarcia księgarni. Kiedy nie sprzedawał na dole książek, pędził na górę, gdzie sprzątał, czyścił, malował i odnawiał, by w końcu zacząć urządzać.

Pierwszym miesiącem jego działalności był sierpień 1996 roku. Po uroczystym otwarciu z winem i serowymi koreczkami przez kilka dni w księgarni panował duży ruch, ale początkowa ciekawość zaczęła słabnąć. Klientów powoli ubywało. Po trzech tygodniach Bruce zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił wielkiego błędu. Ogarnęła go panika, ponieważ sierpniowy zysk netto wyniósł zaledwie dwa tysiące dolarów. A przecież było lato, szczyt sezonu turystycznego. Postanowił zrobić przecenę, coś, przed czym przestrzegała większość niezależnych księgarzy, i całkiem niedawno wydane książki, a nawet bestsellery poleciały w dół o dwadzieścia pięć procent. Przesunął godzinę zamknięcia z siódmej na dziewiątą i harował piętnaście godzin na dobę. Na dole zachowywał się jak rasowy polityk, zapamiętując nazwiska stałych klientów i zwracając uwagę na to, co kupują. Wkrótce stał się również wytrawnym baristą i potrafił zrobić espresso, zajmując się jednocześnie gośćmi. Usunął kilka półek ze starymi książkami, głównie niezbyt chodliwymi klasykami, i urządził tam małą kafejkę. Znów przesunął godzinę zamknięcia, z dziewiątej na dziesiątą. Pisał dziesiątki listów do klientów, autorów i księgarzy, których poznał podczas wyprawy od wybrzeża do wybrzeża. O północy często siadał do komputera, żeby uaktualnić firmowy biuletyn w internecie. Korciło go, aby wzorem większości niezależnych księgarzy otwierać księgarnię w niedziele, ale po pierwsze, nie chciał, bo musiał kiedyś odpocząć, a po drugie, bał się reakcji mieszkańców. Wyspa Camino leżała w „pasie biblijnym” i w pobliżu księgarni znajdowało się kilkanaście kościołów. Ale była też popularnym wczasowiskiem, a turyści raczej nie chodzili na poranne msze. Dlatego we wrześniu pomyślał: do diabła z tym, i w niedzielę o dziewiątej rano otworzył swój przybytek z „New York Timesem”, „Washington Post”, „Boston Globe” i „Chicago Tribune” prosto z drukarni, które okrasił świeżutkimi nuggetsami z kurczaka z restauracji trzy domy dalej. W trzecią niedzielę września księgarnia pękała w szwach.

We wrześniu i październiku zarobił na czysto cztery tysiące dolarów, po pół roku podwoił zysk i przestał się martwić. Rok później Bay Books była już najpopularniejszym miejscem w śródmieściu i najruchliwszym sklepem. Wydawcy i ich specjaliści od sprzedaży, którym wiercił dziurę w brzuchu, w końcu ulegli i wyspa znalazła się na obsługiwanych przez nich trasach promocyjnych. Bruce wstąpił do ABA, Amerykańskiego Towarzystwa Sprzedawców Książek, i bez reszty pochłonęły go jego sprawy, problemy i komisje. Zimą 1997 roku na zjeździe ABA poznał Stephena Kinga i zaprosił go do księgarni. Mistrz Horroru podpisywał książki dziewięć godzin, a jego fani czekali w kolejce, która owijała cały kwartał miasta. Bruce sprzedał wtedy dwa tysiące dwieście książek, różnych tytułów, i miał siedemdziesiąt tysięcy obrotu. Ten wspaniały dzień umieścił Bay Books na mapie Ameryki. Trzy lata później uznano ją za najlepszą niezależną księgarnię na Florydzie, a w 2004 roku „Publishers Weekly” ogłosił ją księgarnią roku. W 2005, po dziewięciu latach ciężkiej walki w okopach, Bruce Cable został wybrany do zarządu ABA.

4

Był już wtedy znaną postacią. Miał dwanaście garniturów z marszczonej bawełny, każdy w innym kolorze i odcieniu, i nosił je codziennie z wykrochmaloną białą koszulą i krzykliwą muszką, zwykle czerwoną lub żółtą. Uzupełniał ten strój beżowymi zamszowymi butami, do których nie nosił skarpetek; nie wkładał ich nawet w styczniu, gdy temperatura spadała do kilku stopni powyżej zera. Miał długie prawie do ramion włosy, gęste i falujące. Golił się raz na tydzień, w niedzielę rano. Kiedy skończył trzydzieści lat, pojawiły się początki siwizny. Z lekko siwiejącymi baczkami i kilkoma pasemkami siwych włosów na głowie było mu całkiem do twarzy.

Codziennie, kiedy tylko ruch trochę zelżał, robił sobie wolne. Szedł na pocztę i flirtował z urzędniczkami. Szedł do banku i flirtował z kasjerkami. Gdy w centrum otwierano nowy sklep, szedł na uroczyste otwarcie, a zaraz potem wracał, żeby poflirtować ze sprzedawczyniami. Lunch był dla niego dużym wydarzeniem, a jadał na mieście sześć razy w tygodniu, zawsze z kimś innym, żeby dopisać rachunek do wydatków firmowych. Kiedy otwierano nową restaurację czy kawiarnię, jako pierwszy w kolejce próbował wszystkich potraw i flirtował z kelnerkami. Podczas lunchu wypijał zwykle butelkę wina, a potem wracał na małą sjestę do mieszkania nad księgarnią.

Granica między flirtem i nachalnością bywała często bardzo cienka. Lubił kobiety, a ponieważ one lubiły jego, rozgrywał tę grę z dużym wdziękiem. Ale na prawdziwą żyłę złota trafił dopiero wtedy, kiedy Bay Books stała się popularnym przystankiem dla autorów promujących swoje książki. Połowę z nich stanowiły kobiety. W większości poniżej czterdziestki, podróżowały samotnie i szukały dobrej zabawy, więc kiedy wkraczały do księgarni, trafiając do jego świata, stawały się łatwym łupem. Po obowiązkowym czytaniu, podpisywaniu i długiej kolacji zabierał je często na górę, „na głębsze poszukiwanie ludzkich emocji”. Miał swoje ulubienice, zwłaszcza dwie młode panie, popularne autorki erotycznych powieści kryminalnych. A każda wydawała co najmniej jedną książkę rocznie!

Choć bardzo się starał, żeby postrzegano go jako oczytanego playboya, w głębi duszy był ambitnym biznesmenem. Księgarnia zapewniała mu pokaźny dochód, jednak nie działo się tak bez przyczyny. Bez względu na to, jak późno szedł spać, codziennie przed siódmą rano w szortach i podkoszulku rozpakowywał już książki, ustawiał je na półkach, spisywał tytuły, a nawet zamiatał podłogę. Uwielbiał zapach i dotyk nowych książek prosto z kartonu. Dla każdej znajdował stosowne miejsce. Dotykał każdej, która przychodziła, i – co smutne – każdej, którą musiał odesłać do wydawcy. Nie znosił ich zwracać, więc traktował to jak porażkę, straconą szansę. Zrobił czystkę wśród tych, które się nie sprzedawały, i po kilku latach ograniczył się do około dwunastu tysięcy tytułów. Wszystkie działy księgarni były wypełnione uginającymi się starymi półkami i stosami tomów na podłodze, ale doskonale wiedział, gdzie czego szukać. Ostatecznie własnoręcznie je tam układał. Za kwadrans ósma pędził na górę, brał prysznic i wkładał garnitur dnia, aby punktualnie o dziewiątej otworzyć drzwi i powitać klientów.

Rzadko kiedy brał wolny dzień. Modelowym urlopem był dla niego wyjazd do Nowej Anglii na spotkanie z innym księgarzem czy antykwariuszem w starym zakurzonym sklepiku i rozmowa o sytuacji na rynku. Kochał rzadkie książki, zwłaszcza dwudziestowiecznych amerykańskich pisarzy, i z pasją je kolekcjonował. Jego zbiór rósł, głównie dlatego, że tak bardzo lubił kupować, ale i dlatego, że perspektywa rozstania się z tą czy inną pozycją napełniała go bólem. Tak, był handlarzem, lecz handlarzem, który kupował, nic nie sprzedając. Osiemnaście „książek tatusia” stanowiło cudowny fundament i skończywszy czterdzieści lat, oszacował, że jego kolekcja białych kruków jest warta dwa miliony dolarów.

5

Kiedy został członkiem zarządu ABA, zmarł właściciel kamienicy. Bruce kupił dom od spadkobierców i zaczął rozbudowywać księgarnię. Przeniósł na piętro bar i kafejkę, zmniejszając swoje mieszkanie. Zburzył ścianę i podwoił wielkość działu dziecięcego. W sobotnie poranki w księgarni roiło się od dzieciaków kupujących książki i słuchających bajek, podczas gdy ich mamy piły na górze kawę pod czujnym okiem przyjaznego właściciela. Szczególną atencją darzył dział książek rzadkich. Zburzył kolejną ścianę na parterze i dobudował salę „pierwszych wydań” z pięknymi dębowymi półkami, boazerią i kosztownymi dywanami. W piwnicy urządził skarbiec na najcenniejsze białe kruki.

Po dziesięciu latach życia w mieszkaniu był gotowy na coś okazalszego. Wpadło mu w oko kilka starych wiktoriańskich domów w historycznej części Santa Rosa i na dwa złożył nawet ofertę, ale ponieważ zaproponował za mało, obydwa zostały szybko sprzedane komuś innemu. Wspaniałe rezydencje, zbudowane na przełomie wieków przez magnatów kolejowych, spedytorów, lekarzy i polityków, były pięknie zachowane i stały przy ponadczasowych uliczkach ocienionych starymi dębami z mchem hiszpańskim. Kiedy w wieku stu trzech lat zmarła pani Marchbanks, Bruce skontaktował się z jej osiemdziesięciojednoletnią córką mieszkającą w Teksasie. Przepłacił, ale nie chciał przegrać po raz trzeci.

Rezydencję zbudował w 1890 roku pewien lekarz w prezencie dla swojej pięknej nowo poślubionej żony i od tamtej pory dom wraz z działką należał do rodziny. Stał dwie ulice na północ i trzy ulice na wschód od księgarni i był olbrzymi: miał cztery poziomy, siedemset pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, strzelistą wieżę na południowej ścianie, wieżyczkę na północnej, szeroką werandę i okna wykuszowe, w tym wiele witrażowych. Miał także taras pomiędzy spadzistymi częściami dachu krytego gontem ułożonym w rybią łuskę. Zajmował róg małej działki ogrodzonej białym płotem i ocienionej trzema starymi dębami z mchem hiszpańskim.

Ciemne drewniane podłogi, pomalowane na jeszcze ciemniejszy kolor ściany, wytarte dywany, zakurzone obwisłe kotary, mnóstwo kominków z brązowej cegły – Bruce uznał, że w środku jest przygnębiająco. Większość mebli kupił wraz z domem i natychmiast zaczął je sprzedawać. Dywany, te w lepszym stanie, przeniósł do księgarni, przez co sprawiała wrażenie o dziesiątki lat starszej. Kotary i draperie były nic niewarte, więc je wyrzucił. Kiedy w domu zrobiło się pusto, wynajął ekipę malarzy, która przez dwa miesiące rozjaśniała wewnętrzne ściany. Następnie zatrudnił miejscowego rzemieślnika i ten przez kolejne dwa miesiące odnawiał każdy centymetr kwadratowy dębowych i sosnowych podłóg.

Bruce kupił ten dom, ponieważ wszystko w nim działało: kanalizacja, elektryczność, woda, ogrzewanie i wentylacja. Nie miał ani cierpliwości, ani ochoty na remont, po którym pewnie by splajtował. Nie miał też drygu do majsterkowania, poza tym znał lepsze sposoby spędzania wolnego czasu. Następny rok przemieszkał nad księgarnią, zastanawiając się, jak umeblować i ozdobić nabyty dom. A dom stał pusty, jasny i piękny, ponieważ zadanie przekształcenia go w coś nadającego się do zamieszkania coraz bardziej go przerażało. Ten majestatyczny przykład architektury wiktoriańskiej zupełnie nie odpowiadał jego nowoczesnym, minimalistycznym gustom. Bruce uważał, że domy z epoki, przeładowane falbankami i ozdóbkami, nie są po prostu w jego stylu.

Bo właściwie dlaczego nie mógłby mieć wielkiego, starego domu wiernego oryginałowi z zewnątrz, a wewnątrz „podrasowanego” i pełnego nowoczesnych mebli oraz dzieł sztuki? Jednak tego rodzaju melanż nie zdałby chyba egzaminu, więc Bruce wciąż był rozdarty.

Chodził tam codziennie i przystawał w każdym pokoju, niepewny i skonsternowany. Czyżby ten pusty moloch, zbyt duży i skomplikowany jak na jego nie do końca sprecyzowane gusta, stawał się jego szaleństwem, kosztownym kaprysem?

6

Uratowała go niejaka Noelle Bonnet, nowoorleańska antykwariuszka, która przyjechała na wyspę, by promować swoje najnowsze dzieło, album w wielkim formacie za pięćdziesiąt dolarów sztuka. Wiele miesięcy wcześniej widział katalog wydawniczy i urzekły go jej zdjęcia. Jak zwykle odrobił pracę domową i dowiedział się, że Noelle ma trzydzieści siedem lat, od urodzenia mieszka w Nowym Orleanie – choć jej matka była Francuzką – jest bezdzietną rozwódką i uznaną ekspertką od prowansalskich antyków. Miała antykwariat przy Royal Street w Dzielnicy Francuskiej i według jej biografii pół roku spędzała w południowej i południowo-zachodniej Francji, szukając starych mebli. Wydała dwie książki na ten temat i Bruce przeczytał obie.

Zrobił to z nawyku, jeśli nie z powołania. Co tydzień organizował dwa, czasem nawet trzy spotkania autorskie i przed przyjazdem pisarza czy pisarki zawsze czytał wszystkie jej lub jego dzieła. Czytał zachłannie i choć wolał powieści żyjących autorów, ludzi, których mógł poznać, wypromować, z którymi mógłby się zaprzyjaźnić i których losy mógłby śledzić, pochłaniał także biografie, poradniki, książki kucharskie i historyczne, czyli dosłownie wszystko. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Podziwiał pisarzy i jeśli któryś zechciał poświęcić mu czas, wpaść do księgarni, zjeść z nim lunch i wypić drinka, chętnie rozmawiał z nim o jego twórczości.

Czytał do późnej nocy i często zasypiał z otwartą książką w łóżku. Jeśli czegoś nie pakował lub nie rozpakowywał, czytał także wczesnym rankiem, samotnie w księgarni, przy mocnej kawie, na długo przed otwarciem. Czytał nieustannie cały dzień i z czasem nabrał ciekawego nawyku stawania w tym samym miejscu przy oknie, tuż przy biografiach, i opierania się o naturalnej wielkości drewnianą rzeźbę wodza Indian Timucua, przy której sączył espresso, jednym okiem śledząc tekst, drugim obserwując frontowe drzwi. Witał klientów, szukał dla nich książek, gawędził z każdym, kto miał ochotę pogawędzić; kiedy ludzi było dużo, czasem pomagał w barze albo przy kasie, ale zawsze wracał do indiańskiego wodza, brał książkę i czytał dalej. Twierdził, że pochłania średnio cztery tygodniowo, i nikt w to nie wątpił. Jeśli starający się o pracę sprzedawca nie czytał co najmniej dwóch, nie miał najmniejszych szans.

Tak czy inaczej, wizyta Noelle Bonnet okazała się wielkim sukcesem, jeśli nawet nie finansowym, to ze względu na trwały wpływ, jaki wywarła na Bruce’a i Bay Books. Zauroczenie było wzajemne, intensywne i błyskawiczne. Po szybkiej, a nawet skróconej kolacji poszli do jego mieszkania na fantastyczny seks. Udając chorą, Noelle odwołała pozostałą część trasy promocyjnej i została w mieście cały tydzień. Trzeciego dnia Bruce zaprowadził ją do nowego domu i z dumą pokazał swoje trofeum. Noelle była zachwycona. Światowej klasy antykwariuszce, dekoratorce wnętrz i marszandce widok siedmiuset pięćdziesięciu metrów kwadratowych pustej powierzchni i ścian za fasadą wspaniałego wiktoriańskiego domu zaparł dech w piersi. Wędrując od pokoju do pokoju, natychmiast zaczęła snuć wizje tego, jak każdy z nich powinien być pomalowany, wytapetowany i umeblowany.

Bruce rzucił kilka skromnych propozycji – tu duży telewizor, tam stół bilardowy – lecz nie zostały przyjęte przychylnie. Artystka, której podarowano nagle bezkresne płótno, pracowała pełną parą. Następny dzień spędziła tam samotnie, mierząc, robiąc zdjęcia albo po prostu siedząc na wielkiej pustej podłodze. Natomiast on doglądał księgarni do cna zadurzony, choć odczuwał także pierwsze wstrząsy nadchodzącego koszmaru finansowego.

Nakłoniła go, żeby zrobił sobie wolny weekend, i polecieli do Nowego Orleanu. Tam oprowadziła go po swoim stylowym, choć zagraconym sklepie, gdzie wszystkie stoły, lampy, łoża z baldachimami, szezlongi, skrzynie, kufry, dywany, komody i szafy nie tylko miały bogatą historię i pochodziły z Prowansji, ale wprost doskonale pasowały do wnętrza jego nowego domu. Spacerowali po Dzielnicy Francuskiej, jadali w ulubionych bistrach Noelle, spotykali się z jej znajomymi, mnóstwo czasu spędzali w łóżku i po trzech dniach Bruce wrócił do domu sam, wyczerpany, lecz po raz pierwszy w życiu zakochany. Do diabła z pieniędzmi! Noelle Bonnet była kobietą, bez której nie mógł żyć.

7

Tydzień później przed wiktoriańską rezydencją Bruce’a zaparkowała wielka ciężarówka i już następnego dnia Noelle zaczęła dyrygować ekipą specjalistów od przeprowadzek. Bruce krążył między księgarnią i domem, obserwując ich z wielkim zainteresowaniem i odrobiną przerażenia. Zagubiona w swoim świecie artystka ganiała z pokoju do pokoju, co najmniej trzy razy przestawiając każdy mebel i za każdym razem dochodząc do wniosku, że potrzeba ich więcej. Niedługo po odjeździe pierwszej ciężarówki przed domem stanęła druga. Wracając do księgarni, Bruce wymamrotał do siebie, że w sklepie przy Royal Street w Nowym Orleanie pewnie mało co zostało. Noelle potwierdziła jego domysły przy kolacji i poprosiła, żeby poleciał z nią do Francji, tylko na kilka dni, na kolejną przygodę z zakupami. Bruce odmówił, ponieważ miał spotkanie z ważnymi autorami i musiał doglądać interesu. Tej nocy po raz pierwszy spali w nowym domu, na olbrzymim łożu z kutego żelaza, które kupiła pod Awinionem, gdzie miała małe mieszkanie. Każdy mebel, każdy dodatek, każdy dywanik, garnek i obraz miał swoją historię, a miłość Noelle do staroci była zaraźliwa.

Wczesnym rankiem następnego dnia, pijąc kawę na werandzie, rozmawiali o chwilowo niepewnej przyszłości. Noelle mieszkała w Nowym Orleanie, Bruce na Camino i wyglądało na to, że ani ona, ani on nie palą się do stałego związku, który wymagałby przeprowadzki. Sytuacja stała się niezręczna, więc szybko zmienili temat. Bruce przyznał, że nigdy nie był we Francji, i zaczęli planować wakacje.

Wkrótce potem Noelle wyjechała i przyszedł pierwszy rachunek – wraz z napisanym pięknym charakterem pisma liścikiem, w którym nadmieniała, że rezygnuje z marży i sprzedaje mu wszystko po kosztach własnych. „Dzięki Ci, Boże, za małe cuda”, wymamrotał. A ona już wkrótce leciała do Francji po nowy towar!

Wróciła do Nowego Orleanu trzy dni przed uderzeniem huraganu Katrina. Podczas kataklizmu nie ucierpiał ani jej sklep w Dzielnicy Francuskiej, ani mieszkanie w Garden District, jednak miasto odniosło śmiertelne rany. Noelle zamknęła drzwi na klucz i uciekła na Camino, gdzie czekał Bruce, żeby ukoić ją i uspokoić. Oglądali ten horror wiele dni, w telewizji: zalane ulice, unoszące się na wodzie ciała, plamy ropy, paniczną ucieczkę połowy mieszkańców, ogarniętych paniką ratowników i nieudolnych polityków.

Noelle wątpiła, czy kiedykolwiek wróci do rodzinnego miasta. Nie była pewna, czy chce.

Zaczęli nieśmiało rozmawiać o przeprowadzce. Ponieważ połowa jej klientów pochodziła z Nowego Orleanu, a ona przebywała teraz na wygnaniu, martwiła się o interesy. Na szczęście druga połowa była rozsiana po całym kraju; Noelle miała ugruntowaną reputację i wysyłała antyki w różne miejsca. Jej stronę internetową odwiedzało mnóstwo zainteresowanych, jej książki cieszyły się dużą popularnością, a większość jej wielbicieli była poważnymi kolekcjonerami. Dzięki łagodnym perswazjom Bruce’a w końcu uznała, że mogłaby przenieść firmę na wyspę i nie tylko ją odbudować, ale także świetnie dawać sobie radę.

Półtora miesiąca po huraganie wynajęła niewielki lokal przy Głównej, trzy domy od księgarni. Zamknęła antykwariat przy nowoorleańskiej Royal Street, a jego pozostałości przewiozła na Camino. Kiedy nadszedł transport świeżego towaru z Francji, nowy sklep, Prowansja Noelle, otworzył podwoje i wydano huczne przyjęcie – z szampanem i kawiorem – podczas którego Bruce pomagał zabawiać gości.

Przy okazji przyszedł jej do głowy pomysł na kolejną książkę: transformacja jego nowego domu stopniowo wypełnianego prowansalskimi antykami. Zrobiła mnóstwo zdjęć, kiedy był zupełnie pusty, a teraz chciała udokumentować jego triumfalną metamorfozę. Bruce wątpił, czy sprzedaż książki pokryje koszty jej wydania, ale co tam! Noelle chciała, Noelle miała.

Po pewnym czasie rachunki przestały przychodzić. Kiedy nieśmiało poruszył ten temat, z teatralnym dramatyzmem wyjaśniła, że daje mu rabat rabatów, największy z możliwych: siebie! Dom należał do niego, ale wszystko, co w środku, będzie wspólne.

8

W kwietniu 2006 roku spędzili dwa tygodnie w południowej Francji. Wykorzystując mieszkanie Noelle w Awinionie jako bazę wypadową, jeździli od wioski do wioski i od targu do targu, jedli rzeczy, jakie widywał jedynie na zdjęciach, pili mnóstwo niedostępnych w Stanach lokalnych win, zatrzymywali się w urokliwych hotelikach, podziwiali widoki, przesiadywali z jej znajomymi, no i oczywiście kupowali antyki. Bruce, wieczny badacz, zanurzył się w świat rustykalnych prowansalskich mebli i artefaktów i już wkrótce potrafił samodzielnie wypatrzyć dobrą okazję.

W Nicei postanowili się pobrać. Natychmiast, tu i teraz.

Wyspa Camino

Подняться наверх