Читать книгу Tekst - Dmitry Glukhovsky - Страница 4

1

Оглавление

Okno pokazywało zamazane świerki, biały szum listopadowej zamieci; słupy telegraficzne migotały jak rozsynchronizowane ramki kadru w czarno-białym filmie. W oknie wyświetlali Rosję, która od samego Solikamska była właśnie taka: świerki, śnieg, słupy, potem polana z przygarbionymi chatami, potem dworzec z silikatowymi parterowymi domkami z awitaminozą, i znów milion nieprzebytych świerków gęsto poutykanych wzdłuż torów, jakby opleciono je drutem kolczastym, by nie można było się przedrzeć. Ale w tej nieskończoności i jednakowości naturalnej zabudowy Rosji za oknem była właśnie cała jej potęga, majestat i piękno. Śliczności, kurna!

– I co będziesz robić?

– Żyć. A ty co byś zrobił?

– Zabiłbym go.

– No widzisz. A ja mu wybaczyłem. Teraz chcę pożyć. Mogę jeszcze na chwilę telefon? Matka coś nie odbiera.

*

Dworzec Jarosławski walił świeżością i spalinami z lokomotywy. Po kwaśnych oparach plackarty, po przeżartym dymem papierosowym żelazie wagonowych przedsionków osładzanych uryną, tu powietrza było za dużo: nadmiar tlenu od razu uderzał do głowy niczym czajura.

Moskwy też było zbyt wiele, po świerkowych korytarzach otwierała się przed przyjezdnymi jak kosmos. Zakutani ludzie przeskakiwali z wagonów przez rów na peron, wyładowywali ściągnięte taśmą klejącą niebieskie chińskie torby w kratę, chwytali je w obie ręce i rozpędzali się wzdłuż peronów w stronę horyzontu jak szturmowce na pasach startowych lotniska. Horyzont był przydymiony i w tej mgiełce majaczyły przyjezdnym pałace, zamki i wieżowce.

Ilja nie spieszył się bardziej od innych, nie wiosłował w tej ludzkiej rzece, ale dawał się jej nieść. Wdychał moskiewskie niebo, wpatrywał się w dal odwykłymi oczami, dziwił się w milczeniu. Kolory były żywe jak w dzieciństwie. Wyblakła listopadowa Moskwa kłuła po oczach.

I choć do Moskwy przyjechał, to do środka jeszcze nie wszedł. Dworzec był ciągle terytorium otaczającej ją przepoconej i przetłuszczonej Rosji. Tak jak bangladeska ambasada jest w każdym możliwym sensie częścią terytorium państwa Bangladesz.

Na końcu peronu było sito. Ilja rutynowo dojrzał je już z daleka, ponad głowami innych. Szare mundury, dobrze odżywione mordy, myszkujące, lepkie spojrzenia. Wprawne. Raz, raz, raz. I nawet służbowy pies na łańcuchu: pełne podobieństwo. On był tu, rzecz jasna, w innym celu. Pewnie po prostu węszy, szukając narkotyków, materiałów wybuchowych. Ale przecież i strach może wywęszyć.

Ilja zaczął patrzeć w pustkę, żeby ominąć te myszkujące spojrzenia, żeby nie przyciągnęło go do nich. Zaczął myśleć o niczym, żeby czymś nie pachnieć.

– Młody człowieku!

Natychmiast posłusznie znieruchomiał. Jak oni go poznali? Po odcieniu skóry? Po zgarbionych plecach? Po pochylonej głowie? Jak pies rozpoznaje zwierzynę?

– Pan podejdzie. Dokumenty.

Oddał dowód. Przekartkowali do miejsca zameldowania, cmoknęli.

– Skąd pan wraca?

Kłamać, czy mówić prawdę? Nie będą przecież sprawdzać. Był… Był gdziekolwiek. Na urlopie. U babci. W delegacji. Jak oni to sprawdzą?

– Odbywałem karę.

– Zaświadczenie o zwolnieniu.

Od razu innym tonem. Pańskim.

Wyciągnął zaświadczenie. Porucznik odwrócił się z nim, poburczał do radiostacji, posłuchał, co mu odburknęli; Ilja stał w milczeniu, nie dyskutował. Był całkowicie czysty. Siedział od dzwonka do dzwonka: odmówiono mu przedterminowego zwolnienia.

– Zresocjalizowałeś się, Iljo Lwowiczu? – porucznik odwrócił się w końcu do niego, ale nie oddawał zaświadczenia, nie wiedzieć czemu składał je na pół.

Moskwa odjeżdżała w dal za jego plecami, kuliła się, jej niebo zmniejszało się i zwijało; gwar ludzi i ryk samochodów cichły. Porucznik swoim brzuchem, swoją piersią w panterkę, swoją gębą zastępował całą Moskwę. Ilja niby wiedział, że tamten nic mu nie zrobi. Po prostu trzeba dać mu teraz poczuć, że ma władzę. I wtedy da Ilji odejść. On po to tu stoi, po to wstąpił do służby.

– Tak jest, obywatelu naczelniku.

– Udajesz się do miejsca zamieszkania?

– Do Łobni.

– Adres zameldowania?

– Depowska 6.

Porucznik sprawdził w dowodzie, bez potrzeby mnąc wcześniejsze strony. Był pewnie w wieku Ilji, ale pagony go postarzały. Chociaż to Ilji, a nie jemu, przez ostatnie siedem lat każdy rok liczył się za trzy.

– Jedziesz do domu. Masz prawo – mruknął tamten. – Dwieście dwudziesty óóósmy – przeczytał. – Kropka jeden. Co to? Kropka jeden. Przypomnij.

– Produkcja. I handel. U mnie to było tylko przygotowanie do handlu, obywatelu naczelniku.

Ilja patrzył mu nieco poniżej podbródka – pracownicy służb mają taki specjalny punkt, w który należy patrzeć podczas rozmowy. Nie w oczy i nie w ziemię.

Smerf przeciągał czas, podobało mu się, że może go giąć jak kawałek drutu.

Wtedy pies nagle zaszczekał na zagonionego Tadżyka z kraciastą jak u wszystkich torbą.

– Dobra. Nie zapomnij się zarejestrować – porucznik wetknął Ilji jego zaświadczenie. – I nie handluj więcej.

Ilja kiwnął głową, odszedł na bok, schował papiery do ciepłej wewnętrznej kieszeni, w której sam się krył podczas przesłuchania. Porucznik zajął się już Tadżykiem, Tadżyk był bardziej perspektywiczny.

Sito go przesiało.

Świat po wstrząśnieniu mózgu pomału wrócił do przytomności, zaczął rozmawiać.

Ale teraz, kiedy Ilja podszedł do Moskwy bliżej, widział wszędzie tylko to, czego z daleka, z pociągu, nie dało się dojrzeć: mentów. Na placu przed dworcem, przy wejściu do metra, w holach i na stacjach. Całe stada, wszyscy z oczami owczarków. Chociaż może problem był nie w Moskwie, tylko w Ilji.

*

Zabrali go latem, a wypuścili na sam koniec jesieni. Moskwa, w której go wypuścili, nie przypominała tej, z której go zabierali.

Stała teraz jak gołe listopadowe drzewo – wilgotna, ciemna; kiedyś cała była obrośnięta jaskrawymi szyldami, budkami, w których handlowano czym popadło – a teraz spoważniała, strząsnęła z siebie pstrokaciznę, rozebrała się do nagiego granitu.

Ilja uwielbiał ją niegdyś, kiedy udawała, że jest jednym wielkim rozkrzyczanym bazarem – zdawało mu się, że na tym bazarze będzie mógł sobie kupić dowolną przyszłość. Przyjeżdżał wtedy do Moskwy ze swojej Łobni pociągiem podmiejskim – na uniwersytet, do klubów, na koncerty – i za każdym razem wyobrażał sobie siebie jako moskwianina. Trzeba tylko było dokończyć naukę, znaleźć pracę w centrum i wynająć z przyjaciółmi mieszkanie. Ziemia była tu cudowna, użyźniona hormonami wzrostu: wystarczy zasadzić w niej swoje pragnienia, a wyrośnie i dobrze płatna praca, i modni przyjaciele, i najpiękniejsze dziewczyny. Sama sobą pijana wszystkich swoim upojeniem gościła. Moskwa – w niej wszystko było możliwe. I nie ubyłoby jej, gdyby Ilja uszczknął z jej wyrośniętego słodkiego ciasta swój kawałek szczęścia.

A teraz jakby mu się śniła – bo przecież często o niej śnił tam, w zonie. Stała się bardziej surowa i wymuskana, poważniejsza, bardziej oficjalna – i wyglądała przez to, jakby miała poniedziałkowego kaca. Poznawał ją i zarazem nie poznawał; czuł się w niej obcym, turystą. Turystą z Solikamska, ale też z przeszłości.

Postał przez chwilę na placu trzech dworców: wśród innych zagubionych przyjezdnych przybysz z zony nie rzucał się tak w oczy. Można było odetchnąć i porozglądać się.

Porozglądał się i poszedł.

Stąpał po Moskwie ostrożnie, żeby ta od zbyt zamaszystych ruchów i zbyt pewnych kroków w rzeczywistości nie okazała się snem i nie znikła; żeby nie obudzić się pod celą, w pomalowanych szarą olejną farbą ścianach, w zimnej duchocie, wśród koi i ślepych zaułków życia, w smrodzie skarpetek i wiecznym strachu, by nie popełnić błędu.

Ale Moskwa stała pewnie. Była naprawdę i na zawsze.

Wypuścili go. Naprawdę go wypuścili.

Ilja kupił za przedostatnie pieniądze bilet do metra i zjechał pod ziemię. Z przeciwka, jak na taśmociągu, z głębi Moskwy wyjeżdżali ludzie – i tu można było popatrzeć na ich twarze. Przez te siedem lat zaczęli się lepiej ubierać, nawet Tadżycy. Patrzyli przed siebie i w górę zdecydowanym wzrokiem, wielu wchodziło po schodach, nie mogli wytrzymać trzydziestu sekund: na górze czekały sprawy niecierpiące zwłoki. Moskwianie bardzo się spieszą, by żyć, przypomniał sobie Ilja. A kolonia karna uczy bezczasu.

Ze wszystkich mijanych na schodach – a byli wśród nich i obejmujący się czule staruszkowie, i pochłonięty telefonem pop, i nie poddający się upływowi czasu punk – Ilja zatrzymywał wzrok tylko na kobietach. Tak bardzo się przez te lata od nich odzwyczaił. Tak bardzo zapomniał, do jakiego stopnia nie są podobne do ludzi, o ile są od nich piękniejsze!

I jeśli nagle jedna z nich odpowiadała na jego spojrzenie swoim własnym, to dawał się złapać na tę jej błystkę, a ona podrywała wędkę i ciągnęła go w przeciwnym kierunku – za sobą, na powierzchnię.

Potem któraś skrzywiła się, prychnęła niesłyszalnie i Ilja od razu się zgarbił, skulił: przecież one mogą w nim wyczuć niedawnego więźnia. Miał to wypisane na sinym czole, wycięte brzytwą na ziemistej skórze. Kurtka leży na nim jak drelich. Kobiety czują w mężczyźnie niebezpieczeństwo, czują głód i niepewność – to ich bezbłędny, zwierzęcy instynkt.

Potem Ilja podpatrywał je ukradkiem, nieśmiało, żeby już nikt go nie zdemaskował. Podpatrywał i w każdej szukał podobieństwa do Wiery. Samo jakoś tak to wychodziło.

Jeśli chodzi o Wierę, to postanowił za nic do niej nie dzwonić.

Wybaczyć jej wszystko i nie dzwonić do niej. Ta rozmowa nic mu nie da, nawet jeśli się na nią zgodzi. Usłyszeć tylko jej głos? Po co. Sam ze sobą tyle razy już wszystko za nią przegadał, z podziałem na role: i pytania, i odpowiedzi. Namowy, wyrzuty. Wyobrażona Wiera zawsze mu się wymykała.

Wiera prawdziwa wyjaśniła mu wszystko jednym telefonem, już w drugim roku. Przeprosiła, pokajała się jak mogła. Powiedziała, że nie chce kłamać. Że kogoś poznała. Że ma prawo być szczęśliwa. Powtórzyła to, jakby Ilja się z nią kłócił. A on nie mógł się z nią kłócić przy ludziach.

Nie odwiedziła go ani razu.

Dlatego kłócił się z Wierą wyobrażoną, jeszcze przez pięć lat. Ale i tej wyobrażonej nie mógł przekonać.

W wagonie metra mógł przyglądać się ludziom bez lęku, nawet tym siedzącym dokładnie naprzeciwko. W wagonie nikogo nie obchodził: wszyscy byli zatopieni w swoich telefonach. Farbowane baby pomalowanymi paznokciami, skośnoocy gastarbeiterzy dłońmi pełnymi odcisków, uczniowie paluszkami jak zapałki, wszyscy rozgrzebują coś w ekranach, wszyscy mają za tymi szybkami jakieś drugie prawdziwsze i ciekawsze życie. Kiedyś smartfony mieli tylko młodzi, ci, co awansowali. A kiedy Ilja siedział, zrobili i muslimski internet, i coś dla staruszków, i dla smarkaczy.

U nich pod celą był tylko jeden telefon. Oczywiście nie należał do Ilji. On musiał wytargowywać sobie sekundy rozmów i minuty na WKontaktie za papierosy z paczek od mamy. Pieniądze zaraz by mu zabrali, zaś papierosy dzielili tylko na pół: cło. A łączność była droga. Więc i głosu mamy, i minut na profilu Wiery zostawało tyle, co kot napłakał. Chociaż Wiera prawie nie wrzucała tam zdjęć, tylko same linki do jakichś teledysków, testów osobowości, bezsensownych śmieci. Może zdawała sobie sprawę, że Ilja patrzy na nią z więzienia, i nie chciała, żeby widział.

A jednak Ilja wykrawał sobie trochę czasu, żeby popatrzeć na Sukę. Co tam u niego słychać. Jak mu życie płynie. Jak awansuje. Jak wypoczywa w Tajlandii. A jak w Europie. Jakie infiniti sobie kupił. Jakie dziewczyny obejmuje na zdjęciach.

Życie płynęło Suce koncertowo. Oglądając jego zdjęcia, Ilja czuł się, jakby ktoś rozszarpywał mu gardło; jakby nożem odkrawał mu serce kawałek po kawałku. Nie mógł na to patrzeć, ale nie patrzeć też nie mógł – jak tamten żyje zamiast niego.

A na pozostałą część świata Ilji transferu już nie starczało. W więzieniu nie dało się zadłużyć, tam całe życie było na debecie.

Trudno, przyzwyczaił się żyć bez telefonu. Chociaż przed odsiadką ciągle o nim marzył, rok w rok zamawiał u matki nowy na urodziny, na uniwerku wykładał go na ławkę od razu kiedy przychodził na zajęcia, żeby dziewczyny zachwycały się przekątną ekranu.

A to jeszcze nie najgorsze, do czego trzeba się tam było przyzwyczaić.

Wysiadł na Sawiełowskiej.

Znów menty. Wszędzie menty.

Przez trzecią obwodnicę powoli przewalał się milion samochodów, reflektory paliły się cały dzień, pył spod kół wisiał w powietrzu, ludzie wylewali się z podziemnych przejść, Moskwa ruszała się i oddychała. Żyła. Ilja miał ochotę jej dotykać, dotykać wszystkiego, pieścić. Przez siedem lat chciał dotknąć Moskwy.

– Poproszę do Łobni.

Pociągi bardzo się zmieniły.

Pamiętał, jak były zniszczone, zielone, z porysowanymi szybami, z pomazanymi burtami, ze wspólnymi drewnianymi ławkami, cała podłoga w łuskach od pestek słonecznika, rozlane piwo powoli paruje i wszystko przesiąka jego zapachem. A teraz: nowe białe pociągi z żółtymi strzałami na burtach, miękkie siedzenia, dla każdego jego własne. Pasażerowie siedzieli statecznie. Białe pociągi ich uszlachetniły.

– Nie chciałabyś pójść ze mną na Nawkę? Rewia na lodzie – mówiła jedna podniszczona kobita do drugiej. – Byłam raz i jest fantastyczna.

– Może i bym poszła. Nawka to ta, co ochajtała się z tym, no, z wąsami? Sekretarzem u Putina. Niczego sobie mężczyzna – odpowiadała tamta, ponad pięćdziesięcioletnia, niemożliwie wytapetowana. – Okazały.

– Tak, z nim – machnęła ręką pierwsza. – Nawka znalazłaby sobie też lepszego. Mnie to wiesz, kto się podoba? Ławrow. Ławrow to tak. Ja bym Ławrowowi nie odmówiła. I solidniejszy od tego twojego z wąsami.

Ilja słuchał i nic nie rozumiał. Pociąg jechał wolno. Burczało mu w pustym brzuchu, ssało w dołku. Pożałował na przydworcowy czeburek, bo ceny w budce były moskiewskie, a pieniądze na podróż dostał solikamskie. Po co się wykosztowywać na mięsny pasztecik, skoro wkrótce zje u mamy gorące szczi?

Bardzo mu się zachciało tej zupy. Po trzech dniach gotowania. Z kwaśną śmietanką. Żeby wkruszyć do niej suchy chleb, jak w dzieciństwie, jak pokazywał mu dziadek. Zagęścić polewkę. Namoczyć skórki w zupie, ale nie do miękkości, tylko żeby były jeszcze odrobinę chrupkie, powdychać szczi i parząc sobie język, łyżkę do ust.

Pociekła mu ślinka.

A matka usiądzie bokiem do niego przy ich półmetrowym stoliku i pewnie będzie ryczeć. Tyle się nie widzieli.

Przez pierwsze cztery lata jeździła do niego co sześć miesięcy: wszystko, co mogła odłożyć ze swojej pensji, wydawała na drogę do Solikamska i prezenty przekazywane podczas widzenia. Potem zachorowała na nadciśnienie, Ilja jakoś się w kolonii zadomowił – i zaczął odradzać jej te przyjazdy. Zadowolili się rozmowami telefonicznymi, chociaż matka wciąż się rwała, żeby przyjechać.

Ale przez ostatni rok rozmowy często kończyły się jej łzami. Chociaż po co było płakać, skoro w porównaniu z tym, co odsiedział, zostało już tyle co nic. A co on jej może powiedzieć, jeśli obok jest albo klawisz albo, co gorsza, błatny, od którego Ilja wykupił na minutę swoją mamę? Więc kiedy tylko ta zalewała się łzami, Ilja od razu się rozłączał. Inaczej się nie dało. Czy ona to rozumie?

Trudno, niech dziś się wypłacze. Dziś można. Wszystko się skończyło.

*

– Stacja Łobnia!

Na jednym torze stanął podmiejski pociąg, drugi aż po horyzont zajmował skład towarowy: oszronione cysterny z produktami naftowymi. Na szronie ktoś napisał palcem „Krym nasz”, „Obama to ćwok”, „14/88”, „Witalik + Dasza”, „Maja radzima – Minsk” i coś jeszcze. Ilja czytał mechanicznie, idąc do przejścia podziemnego. Krym wydarzył się, kiedy Ilja był w zonie i stało się to jakoś obok niego. Zeki podchodziły do Krymu obojętnie, podboje państwa klawiszów ich nie ruszały. Zeki z definicji są opozycją. Dlatego nie dają koloniom karnym głosu w wyborach.

Postanowił pójść do domu pieszo. Za pierwszym razem trzeba było wszystko przejść na własnych nogach. Tak chciał. Zresztą wyjdzie szybciej niż czekać na marszrutkę.

W Łobni pogoda była inna. To Moskwa tchnęła gorącem, rozpalona spalinami samochodów. W Łobni powietrze było bardziej przejrzyste, mroźne; z nieba sypało tu zimną solą, chłostało policzki. Chodniki nie odtajały, zamiast asfaltu wszędzie był udeptany śnieg. Oblepione samochody miesiły kołami burą breję. Domy z wielkiej płyty stały ze szwami na wierzchu, spierzchnięte, niewesołe. Ludzie mieli się na baczności. Umalowane blade kobiety pędziły dokądś zdecydowanym krokiem, ziębiąc obciągnięte rajstopami nogi.

Ledwie pół godziny pociągiem od Moskwy, a zdawało się, że wrócił do Solikamska.

Moskwa zestarzała się przez te siedem lat, a Łobnia nie zmieniła się ani trochę: była taka sama jak wtedy, kiedy zabierali Ilję. Taka sama, jak w jego dzieciństwie. I Ilja w Łobni czuł się u siebie.

Z ulicy Lenina skręcił w Czechowa. Były tam trzy odcinki ulic, z jednej strony ograniczone Lenina, a z drugiej Promyszlenną: Czechowa, Majakowskiego i Niekrasowa. Przy Czechowa znajdowała się szkoła matki, ósemka. Matki i jego, Ilji.

Oczywiście umieściła go u siebie, chociaż niedaleko ich domu – niemal na podwórku – była druga szkoła, czwórka. Tam miałby wygodniej, bliżej: do ósemki dziecięcymi krokami szło się pół godziny. Ale mama wzięła go pod swoje skrzydła i aż do siódmej klasy chodzili do szkoły razem. Potem dziewczyny zaczęły się śmiać i Ilja wybiegał z domu dziesięć minut przed matką, żeby dowieść swojej dorosłości i niezależności. Wtedy też zaczęły się papierosy.

Naprzeciw wejścia do szkoły Ilja znieruchomiał. Żółto-biała, z wielkiej płyty, dwupiętrowa, z trzyczęściowymi oknami jak z domków na dziecięcych rysunkach – taka sama jak wszystkie inne w kraju. Zdaje się, że przez ostatnie dwadzieścia lat ani razu jej nie remontowali – trzymali ją dla Ilji w stanie pierwotnym. Żeby łatwiej było wszystko sobie przypomnieć.

Odetchnął głęboko. Popatrzył na okna: na pierwszym piętrze biegały dzieci. Zajęcia pozalekcyjne. Była trzecia po południu.

Matka wyszła już ze szkoły.

Gdyby pociąg przyjeżdżał wcześniej, można by ją było spotkać właśnie tutaj, przy ogrodzeniu. I zamiast wracać do domu po śniegu, zwykłą trasą, pojechać szosą przez przejazd.

Ale razem z nią wychodziłyby przecież i inne nauczycielki. Wicedyrektor, jędza. Oczywiście poznaliby Ilję, mimo ziemistej cery i zgolonych włosów. Tyle lat wbijali mu do głowy swoje cyfry i litery… Na pewno by poznali.

I co wtedy? Jak matka wytłumaczyła swoim koleżankom jego odsiadkę? Jak on sam jej to wyjaśnił? Ona musiała uwierzyć: nie przyjęłaby przecież, że syn jest narkomanem i że handluje narkotykami. A wszystkie te paniusie ze szkoły… One nie mają potrzeby w niego wierzyć. Patrząc w oczy pokiwają głowami, powzdychają, a za plecami? Zhańbił matkę przed wszystkimi. Przywitaliby się z nim? A Ilja z nimi?

Wsunął ręce do kieszeni, nastroszył się i pospieszył dalej. Żeby faktycznie go nie zobaczyły. Spotkamy się z nimi wszystkimi później, kiedy obmyślimy, co mówić i jak się prezentować. Wcześniej czy później się spotkamy. Łobnia to małe miasto.

Promyszlenną, wzdłuż rosyjskiego betonowego ogrodzenia, wyszedł na Bukinską i ruszył poboczem, walcząc z sypiącym mu w twarz śniegiem, ślizgając się, ale nie upadając. Przez śnieg majaczył budynek MFJA. Wiera się tu uczyła.

Przy domu numer dwadzieścia siedem zatrzymał się jeszcze raz.

Wiery.

Szary piętnastopiętrowy blok z przeszklonymi żółtymi loggiami, jak ludzie nazywają balkony, kiedy próbują wyrwać od życia jeszcze parę metrów kwadratowych. Ilja odszukał szóste piętro. Ciekawe, czy jest tam jeszcze Wiera? Czy wyjechała do Moskwy, tak jak zamierzała? Ma teraz dwadzieścia siedem lat, podobnie jak Ilja. Raczej nie mieszka już z rodzicami.

Takie odrapane piętnastopiętrowce z wielkiej płyty, jak ten Wiery, były tu trzy – stały osobno na skraju osiedla. Na dole przykleił się do nich przypominający samowolę budowlaną niewielki budynek z czerwonej cegły – kompletnie niepasujący do tego miejsca teatr. Nad pierwszym piętrem widniały ogromne, nie wiedzieć czemu gotyckie litery: „SCENA KAMERALNA”. Ilja przesunął po nich wzrokiem. „Cela kameralna”, pomyślał uśmiechając się ironicznie.

Teatr tkwił tu od zawsze i odkąd Ilja pamiętał, odkąd chodził do tego domu odprowadzać Wierę i spotykać się z nią, zawsze tak się nazywał. Repertuar: Baal, Przyszedł mężczyzna do kobiety, Pięć wieczorów. Niedługo zaczną grać przedstawienia noworoczne.

Skulił się. Wśród tych betonowo-ceglanych dekoracji jego wyblakła przeszłość zwaliła się na niego w pełnym kolorze. Wspomnienia były wyraźniejsze, niżby chciał.

W dziesiątej klasie, w kwietniu, zaprosił tu Wierę. Na sztukę Mądremu biada. Rodzice ją puścili. Przez całe przedstawienie gładził jej kolano, słuchał jej urywanego oddechu. Słuchał i odpływał. Aktorzy mamrotali coś niesłyszalnie.

A Wiera odsunęła jego rękę i w ramach przeprosin splotła się z nim palcami. Miała słodkie perfumy z jakąś ostrą nutą. Potem się dowiedział: ta pikantność w mdłym koktajlu to była ona sama, Wiera, jej piżmo. Karetę! Hej! Karetę!

A potem, na klatce, głupio ją pocałował. Pachniało kotami i przeciekającym parowym ogrzewaniem: przytulnie. Jej język okazał się w smaku taki sam jak jego własny. Pocałunek w niczym nie przypominał tych książkowych. Pulsowało mu w dole brzucha, wstydził się tego i nie miał siły się zatrzymać. Wiera szeptała. Kiedy z szóstego piętra krzyknął do niej w dół ojciec, Ilja wydrapał w tym miejscu kluczem: „Wiera + Ilja”. Pewnie do dziś wyznanie to nie zniknęło. Mija je codziennie i ma je gdzieś.

A po wakacjach, kiedy wszyscy już bardzo dorośli, zaprosiła go do siebie. Rodziców nie było. Odróbmy razem lekcje. Wygnieciony pasiasty dywan. Piżmo. Nie perfumy, jak się okazuje. Było jasno i przez to bardzo niezręcznie. Na podłodze stała opróżniona do połowy dwulitrowa butelka fanty. Potem – chudzi, spoceni – po kolei pili łapczywie musujący pomarańczowy napój i patrzyli na siebie, nie wiedząc, jak dalej żyć.

No, a dalej. Dalej szło tak jednak jeszcze przez trzy lata. Żyli sobie.

Ilja zmrużył oczy, patrząc na jej balkon, na okna: czy nie mignie tam sylwetka? Nie dało się nic dojrzeć. Zresztą pewnie nie ma tam Wiery. Wyjechała do Moskwy. Pusty, bezoki balkon. Mleczna szyba, a za nią rower, słoiki z marynatami, wędki ojca.

Przeszedł przez przejazd kolejowy, ruszył dalej Bukinską, próbując wyobrazić sobie na ciemniejącej ośnieżonej ulicy lato i letnie spacery z Wierą na tej samej trasie. Nie udawało mu się. Zamiast tego natrętnie, jak papierosowy dym, którego nie dało się rozpędzić ręką, wisiał mu przed oczami obrazek z „Raju”. Tamta noc. Parkiet. Suka. Wszystko to, co się stało. Dym wisiał i gryzł w oczy do łez. Wszystko wtedy zrobił jak należy? Tak. Tak? A ona potem? Mimo wszystko – tak?

To nic. Teraz już po wszystkim. Te siedem lat wkrótce pójdzie w zapomnienie. Nadejdzie zwykłe życie.

Po lewej stronie zostawił w tyle łobnieński skwerek: cztery ławeczki w kwadracie u stóp olbrzymiego słupa energetycznego i gromadka brzózek, wątłych i wykoślawionych przez sąsiedztwo z wysokim napięciem. Mimo że z nieba sypało lodowatą solą, na ławkach dyżurowały mamusie z wózkami, karmiąc niemowlęta tlenem.

Skręcił w Batariejną.

Minął pomnik poświęcony baterii przeciwlotniczej, która broniła Łobni w czasie wojny: cokół ze starą zenitówką, ustawiony jakby w wyłożonym granitem ogromnym okopie. Na wewnętrznym murze wisiały tabliczki z nazwiskami poległych bohaterów. Z ulicy prowadziło tam tylko jedno wąziutkie przejście, a poza tym wnętrza okopu znikąd nie było widać. Zwykle palili tu z Sieriogą po szkole, a obok nich bezdomni truli się wódką z niewyraźnymi etykietkami. Ilja z Sieriogą czytali nazwiska na tabliczkach i szukali: który miał większą bekę, ten wygrywał. Bezdomni z wysiłkiem rozmawiali o życiu w swoim równoległym wszechświecie. Ilja zapamiętywał słowa. Potem szli do Sieriogi ciąć na PlayStation, póki starzy nie wrócili. A potem chodził jeszcze sam po ulicach, żeby dym wywietrzał. Gdyby matka przyłapała go na paleniu, byłoby po nim.

Za pomnikiem przeskoczył ulicę i już był na początku Depowskiej. Ścisnęło mu się serce.

Podwórko było otoczone blokami z epoki Chruszczowa: bure cegły, białe ramy. Przyprószona śniegiem przekrzywiona karuzela. Nagie sześciopiętrowe brzozy.

Ukazał się już dom, Ilja znalazł nawet swoje okno – szczytowe. Czy matka go teraz widzi? Bo na pewno biega go wypatrywać, póki jedzenie się grzeje. Pomachał jej.

Przeszedł obok garaży.

Na śmietniku byli namalowani bohaterowie studia Sojuz­multfilm: Lwiątko, Żółw, Kubuś Puchatek, Prosiaczek. Wyblakłe postacie łuszczą się i śmieją. Nad garażami rozciągnięto drut kolczasty: z tyłu jest teren lokomotywowni, od której nazwano ulicę. Staruszka kruszy chleb dla zmarzniętych śmietnikowych gołębi i przyzwyczaja je do darmowego jedzenia. Nieznajoma dziewczyna w pluszowym domowym ubraniu wybiegła wynieść śmieci. Dostrzegła Ilję: musiałaby się z nim spotkać przy kontenerach. Na wszelki wypadek odwróciła się i mimo zimna podreptała ze swoimi workami do dalszego śmietnika. Ilja tylko wsunął głębiej ręce do kieszeni.

Wejście na klatkę.

Uniósł palec do guzików domofonu. Zakręciło mu się w głowie. Guziki były te same, co siedem lat temu. Te same drzwi. Za to palec zupełnie inny. Ale klatka schodowa – w środku – przecież taka sama? I mieszkanie. I mama.

Nacisnął: zero, jeden, jeden. Przywołanie. Zabrzęczało. I mocniej zabiło mu serce. Nie sądził, że będzie się denerwował. Czym tu się denerwować?

Tyle razy wyobrażał sobie ten dzień. Tyle o nim myślał. Kiedy w więzieniu trzeba było cierpieć, myślał o tych drzwiach, o tym domofonie. O powrocie. Były rzeczy, które należało przełknąć – po to żeby wrócić. Żeby znów stać się normalnym.

Jak?

Kontynuować naukę. Matka mówiła przez telefon: nie możesz im pozwolić, żeby cię zdemoralizowali. Odebrali ci tyle lat, ale wciąż jeszcze jesteś młody. Wszystko naprawimy. Raz udało ci się dostać bez łapówki na MGU, jakoś się przygotowaliśmy, to uda ci się i wrócić. Nie filologia, nie MGU, to coś innego. Jesteś zdolny, masz lotny umysł, nie daj mu tylko zdrewnieć, zesztywnieć. Nie pozwól sobie zdziczeć. Masz warstwę ochronną. Ona wszystko odbija, całą podłość. Cokolwiek będzie się tam z tobą działo, w więzieniu, nie wpuszczaj tego do środka. Tak jakbyś to nie był ty. Jakby to była rola, którą musisz grać. A prawdziwy ty skryłeś się w wewnętrznej kieszeni i przeczekujesz. Nie próbuj tylko, na miłość boską, zgrywać tam bohatera. Rób, co ci mówią. Bo cię złamią, Iljusza. Złamią albo zabiją. Systemu nie pokonasz, ale można się stać niewidzialnym i on o tobie zapomni. Trzeba to przeczekać, przetrzymać. Wrócisz i wszystko naprawimy. Jak sąsiedzi będą krzywo patrzeć, przeniesiemy się do twojej upragnionej Moskwy. Tam nikt nikogo nie zna osobiście, ludziom starcza tam pamięci na jeden dzień. I dziewczynę sobie znajdziesz, trudno już z tą Wierką, w końcu i ją można zrozumieć. Tylko wróć żywy, wróć zdrowy. Możesz chociażby rysować, trudno już, tylko wróć! Dwadzieścia siedem lat – wszystko się dopiero zaczyna!

Domofon milczał.

Więc jeszcze raz. Zero. Jeden. Jeden. Może wyszła po coś do jedzenia? Śmietany nie ma albo chleba. Ilja rozejrzał się z zakłopotaniem: nie miał klucza. Bez matki nie mógł wrócić do domu.

Szarpnął za lodowatą klamkę.

Cofnął się o kilka kroków. Znalazł swoje okno na drugim piętrze. Czarna dziura otwartego lufcika – kuchnia się wietrzy – a w pozostałych szybach odbija się płynny cement nieba. Zapada zmrok. Nie czas zapalić światło? U sąsiadów już się świeci.

– Mamo! Maaamo!

Czyżby jednak wyszła? I jak długo ma tu teraz stać? Czy musi obejść wszystkie okoliczne sklepy spożywcze? Nie ma chleba – no i olać go! Można było na niego poczekać, sam by po niego skoczył. Dwie doby w drodze, łeb go swędzi, w brzuchu skręca, do tego jeszcze przycisnęła go potrzeba, kiedy szedł tu ze stacji.

– Mamo! Ma-ma!!! Jesteś w domu?!

Okna były koloru ołowiu.

Nagle obleciał go strach.

Zero-dwanaście.

– Kto tam? – ochrypły głos.

Chwała Bogu.

– Ciociu Iro! To ja! Ilja! Goriunow! Tak! Matka coś nie otwiera! Wróciłem! Wypuścili mnie! Odbyłem całą karę! Otworzy mi pani?

Sąsiadka najpierw przyjrzała mu się przez domofon. Ilja specjalnie stanął pod żarówką, żeby ciocia Ira mogła rozpoznać jego rdzeń przez wszystkie roczne słoje, którymi obrósł.

Zazgrzytał zamek. Wyszła na klatkę: spodnie, krótko ostrzyżone włosy, obrzękła twarz, damski papierosek. Księgowa z Depowskiej.

– Ilja. Iljuszka. Jak oni cię…

– A nie wie pani, gdzie jest mama? Nie mogę się dodzwonić, a teraz też…

Ciocia Ira pstryknęła zapalniczką. Jeszcze raz. Zapadły jej się policzki. Popatrzyła na zsyp między piętrami – omijając wzrok Ilji.

– Ona przedwczoraj… Pogorszyło jej się z sercem. Palisz?

– Palę. Bo ja dzwonię… Wzięli ją do szpitala, tak? Do którego? A nie wzięła ze sobą telefonu?

Ciocia Ira dała mu cienkiego białego papierosa ze złotą obwódką.

– Pogotowie powiedziało, że to był zawał. Rozległy.

Z trzaskiem wciągnęła w siebie całego papierosa. Zapaliła jednego od drugiego.

– Czyli… – Ilja pokręcił głową. Brakowało mu tchu, żeby palić. – Czyli? Jest na reanimacji? To dlatego?

– I tu ją… W sumie próbowali. Ale długo jechali. Chociaż ile to jechać.

Zamilkła. Nie chciała mówić tego na głos, wolała, żeby Ilja sam się wszystkiego domyślił.

– Przecież dopiero co… Przecież właśnie przedwczoraj z nią rozmawiałem… Kiedy wychodziłem… Zadzwoniłem do niej… Ona mówi… Mniej więcej w południe…

– Widzisz, w południe. A ja zapukałam do niej pewnie koło piątej… Szłam do mięsnego. Myślałam, żeby może coś dla niej wziąć. No i… Drzwi były niezamknięte, ta siedzi na podłodze, ubrana. Od razu dzwonię po pogotowie!

– Jej już nie ma? Ciociu Iro!

Ilja oparł się o ścianę.

– Mówię im: co wy tak wolno jechaliście! – sąsiadka podniosła głos. – Kiedy ja was wzywałam! A ci na to: było drugie wezwanie, też pilne, mieliśmy się rozerwać? Burza magnetyczna, wszystkie staruszki nieprzytomne. A ja do nich: co do tego mają staruszki? Wstydzilibyście się! Kobieta ma ledwo sześćdziesiątkę! Nawet mniej!

– A gdzie? Dokąd ją wzięli?

– A tutaj, do naszego. Miejskiego. Pojedziesz? Przecież trzeba będzie ją zabrać. Wymyślić coś z pogrzebem. Pogrzeb to kłopotliwa sprawa, ty tego nie wiesz, ale ja pochowałam kiedyś starszą siostrę, nawet sobie nie wyobrażasz. Tym daj, tamtym daj, wszystkim daj!

– Pojadę. Nie teraz. Ja… Potem.

– No tak, przecież ty prosto z drogi! Może wpadniesz? Jesteś głodny?

– A jak się dostanę do domu?

– Jak to jak… Otwarte. Kto ją tam wie, gdzie trzymała klucze. Wpadniesz?

– Nie.

Ilja odwrócił się w stronę swoich drzwi. Nasłuchiwał, co się tam dzieje. Ciocia Ira nie zamierzała wracać do siebie, była ciekawa. A Ilja wciąż nie mógł chwycić za klamkę.

– Przecież przedwczoraj z nią rozmawiałem.

– No widzisz, tak to bywa. Był człowiek i nie ma. W końcu często skarżyła się na serce. Ale brała pod język maleńką tabletkę, ssała i zaraz odpuszczało. A kto teraz zdrowy! Ja sama – niby nic, a jak coś z pogodą, to głowa mi pęka.

– Potem do pani zajdę. Za pogotowie… Dziękuję z całego serca.

Ilja popchnął drzwi. Wszedł do mieszkania. Włączył światło w przedpokoju. Rozpiął kurtkę. Powiesił ją na wieszaku. Zamknął drzwi. Wsunął stopy w kapcie. Kapcie czekały na niego. Chwilę postał. Trzeba było iść dalej.

– Mamo? – powiedział szeptem. – Mamo.

Zrobił krok i znalazł się w jej sypialni. Pościel zmięta, materac się zsunął.

Zdjęcie Ilji w ramce przewrócone, Ilja leży na wznak. Uśmiecha się – dumny z siebie, pryszczaty, wesoły. Przyjęli go na wydział filologiczny. Wszyscy mówili, że bez koperty go nie przyjmą, ale z taką maturą nie odważyli się odrzucić. Matka go przygotowała.

Szuflada w komodzie wysunięta. Ta, w której trzymała pieniądze. Zajrzał – pieniędzy nie było. Wszystko wygrzebali.

Przeszedł do swojego pokoju.

Pusto. Mamy tam nie ma, Ilji też.

Książki na półkach stoją nie w tej kolejności, fantastyka wymieszana z klasyką, tak jakby i wśród książek szukali zaskórniaków. Ale na biurku leży jego stary rysunek, rysował ołówkiem ilustracje do Kafki. Do Przemiany. Ołówek leżał obok. To on tu siedział przed tamtą nocą, rysował. Zanim go zabrali. Ta kartka przeleżała tu siedem lat, a i wszystko oprócz książek pozostało tak, jakby Ilja po prostu pojechał na uniwerek.

Pozostało sprawdzić kuchnię. Jeśli nie ma jej w kuchni, to nie ma jej nigdzie.

W kuchni było zimno. Firanka wybrzuszała się od przeciągu. Czerstwy bochenek chleba na poniszczonej ceracie w kwiaty, nóż do wszystkiego, zeschnięta kiełbasa lubitielska z białym tłuszczem, pomarszczona obwódka skórki. Na martwym palniku kuchenki – ogromny emaliowany garnek.

Ilja podniósł pokrywkę.

Szczi. Pełny garnek szczi.

W toalecie stał w ciemności. Z początku nie mógł. Potem poleciała struga – i wydało mu się, że to płynie krew. Nie krwista ciecz, jaka zdarza się, kiedy odbiją człowiekowi nerki, ale czarna krew z żył, gęsta i wyjałowiona. Nie czuł się lepiej. Spojrzał do sedesu – nie, to nic. Mydlił ręce dwa razy. Potem umył je lodowatą wodą.

Łyżką wazową nalał sobie ugotowanego przez matkę wystygłego szczi, tak jak stało, nie odgrzewał. Pokroił nożem zaschniętą piętkę, zamieszał.

Włączył telewizor. Leciał Comedy Club.

– Jakie hasło? A spróbuj „Szojgu”!

– O! Pasuje!

– Oczywiście! Szojgu wszędzie pasuje!

Sala zaśmiewała się, szczerząc białe zęby. Śmiały się piękne młode kobiety. Śmiali się opaleni zadbani mężczyźni. Ilja mrugnął. Niczego nie rozumiał. Nie zrozumiał ani jednego żartu.

Wsunął do ust łyżkę zimnej zupy. Przepchnął do gardła. Jeszcze jedną. Do gardła. Jeszcze. Jeszcze. Jeszcze. Za mamę.

Trzeba było kupić wódkę. Wódkę, ot co.

Tekst

Подняться наверх