Читать книгу Tekst - Dmitry Glukhovsky - Страница 5

2

Оглавление

Ktokolwiek wyczyścił mieszkanie – sąsiedzi, złodzieje czy lekarze pogotowia – wszystkich matczynych kryjówek nie znali. Znaleźli pieniądze w komodzie, znaleźli w pryszczatej fotografii, a pod laminatem za łóżkiem nawet nie szukali. Ukryła tam całych pięć tysięcy w jednym banknocie. Daj trochę kasy, mamo.

Ilja przyjrzał się tej piątce uważnie. Na jak długo jej starczy? Kiedy siedział, rubel stracił połowę wartości. Metro było po dwadzieścia pięć, a teraz po pięć dych. Nie ma sensu oszczędzać: czas i tak wymywa je z rąk ziarenko po ziarenku. No i nie ma żadnego jutra, w imię którego warto by je zachować. Życie zawsze urywa się na teraźniejszości.

Kluczy nigdzie nie było. Może u mamy w kieszeni?

To dziwne, że nie dało się zamknąć domu. Teraz jakby w ogóle nie był to dom.

Wyżebrał u sąsiadki klucz do drzwi na klatkę i powlókł się do sklepu „Magnit” po drugiej stronie ulicy. Wziął sobie butelkę, potem dołożył drugą. Skośnooki kasjer trzy razy przeciągnął jego nowiutką piątkę przez skaner – tak bardzo do Ilji nie pasowała – ale nie wyraził wątpliwości na głos. Pieniądze były prawdziwe, nauczycielskie.

Brzęk butelek w plastikowej torbie to były te same czarodziejskie dzwoneczki, które zawieszono dla rozweselenia przy uprzęży gogolowskiego zaprzęgu, pieprzonego ptaka-trojki. Ilja szedł Moskowską do Depowskiej, po raz pierwszy otwarcie niósł wódkę do domu: nie trzeba było jej przed nikim ukrywać i nie było komu kłamać.

Gdyby tak spotkał przypadkowo Sieriogę. Żeby nie pić za zmarłą, tylko za spotkanie. Żeby można było stukać się kieliszkami. Ale szczęśliwe zbiegi okoliczności wciąż przydarzały się komuś innemu. Może Sierioga też wyjechał – z Moskowskiej do Moskwy?

Wszedł do siebie. Było otwarte.

Usiadł przy stole. Nie pił z butelki, nalał do zakurzonej stopki z kredensu.

Podniósł. Wychylił. Sparzył się. Zaleczył oparzenie kiełbasianym tłuszczem. Od razu chlusnął na nowo. Jeszcze. Trzeba. Koniecznie. Śmierć na trzeźwo jest zbyt niepojęta. Tak jak i miłość, zdaje się prawdziwa tylko po pijaku.

Ostatnia rozmowa była krótka. To już, mamo. Wyszedłem. Wyjeżdżam. No, chwała Bogu, Iljusza. Czekam na ciebie. Chwała Bogu.

Jak to się mogło stać? Dlaczego nie zdążył? Czemu tak się pospieszyła? Ledwie dwa dni przerwy. Teraz ona się nie wypłacze, a on nie będzie jej wyrzucał niepotrzebnych łez.

Ona nie wypyta go o więzienne życie, a on nie zmilczy. Ona nie zarysuje mu ludzkiej przyszłości, a on nie skrzywi się znużony.

Umarła.

Umarła. Trzeba było się do tego przyzwyczaić.

Chwycił butelkę, przeniósł się do dziecinnego, jak matka nazywała jego pokój. Krzyczał o to na nią, a ona obiecywała przestać, ale zapominała.

Ich mieszkanie miało pięćdziesiąt metrów, jak u ludzi. Idealnie dla dwojga, dla jednej osoby zbyt przestronnie. Podłoga z laminatu, tapety na ścianach, ciemnobrązowe meble, sześciometrowa kuchnia, wyłożona kafelkami łazienka, przytulna ubikacja oklejona gumowymi cegiełkami. Loggia.

Jego okno wychodziło na zajezdnię kolejową. Na jej hangary, na porzucone wagoniki i zabawkowe lokomotywy. W dzieciństwie to była jego własna, Ilji, kolejka. Prezent od nikogo. Najlepszy widok w mieście. Można go było chłonąć godzinami.

Do lokomotywowni dochodziły i urywały się w niej zardzewiałe szyny: ślepy tor. Ale Ilja przy tej ślepej uliczce mieszkał, więc jego perspektywa była wywrócona na lewą stronę. Zajezdnia była dla niego punktem wyjścia, początkiem drogi, która prowadziła wzdłuż torów za horyzont.

Ale oto przejechał więziennym wagonem na drugi koniec Rosji. Spędził siedem lat w odbiciu Moskwy, po drugiej stronie lustra. Wrócił do domu: jednak ślepy tor. Stacja końcowa.

Stuknął się z zajezdnią.

Bez zainteresowania przekartkował swoje stare książki; kiedyś myślał, że jest w nich prawda o dorosłym życiu, ale okazało się, że prawda nie nadaje się do druku. Wypił ze Strugackimi, wypił z Płatonowem, wypił z Jesieninem.

Matka uczyła literatury i rosyjskiego.

Ilja przeszedł do jej sypialni. Ukląkł przed łóżkiem mamy. Położył twarz na jej poduszce. Wciągnął powietrze. Nie szkodzi: nikt nie widzi. Kiedy nikt nie widzi, nie czuje się wstydu.

Pachniała czymś kwaśnym. Samotnością, uporem, nadchodzącą starością. Życie mamy tu skisło. Po drodze, w wieku trzydziestu dwóch lat, urodziła Ilję. Nie opowiadała mu nawet żadnych bajek o ojcu, choć ciągle poruszał ten temat: nie ma, to nie ma, nie wszyscy mają. Tak więc mężczyzną w domu był on.

Kiedyś łatwo się było nadziać na tę stal w niej: jakbyś wcinał soczysty kotlet i nagle nieopatrznie z całej siły wgryzasz się w widelec, aż świeczki stają ci w oczach. W klasie zwracała się do niego tylko po nazwisku. Goriunow, do tablicy. Trzy, Goriunow. Siadaj. Wstyd.

W sądzie cała była ze stali. Była ze stali, kiedy sędzia mamrotał wyrok. I na początku odsiadki. A potem zaczęła się kruszyć: przehartowana.

Mężczyzną w domu.

A czy miała innych mężczyzn? Jedno było pewne: nikogo do siebie nie przyprowadzała. Jego pytania ucinała. Aluzje wyśmiewała. Ale przecież była żywym człowiekiem, jak mogła tak bez miłości? Czyżby wszystko oddawała jemu? Cała matczyna miłość nie mieściła się w Ilji, ale nie miał jak się wywinąć. A za tę miłość dużo od niego wymagała.

Spróbował sobie uświadomić, czy matka była piękna. A zamiast tego zdał sobie sprawę, że zupełnie nie może sobie przypomnieć jej twarzy. Przestraszył się tego. Poszperał w komodzie, odszukał album ze zdjęciami.

I dopiero wtedy jakby oblał go lodowaty prysznic.

Dopiero wtedy ją dostrzegł. Dopiero wtedy zrozumiał, że już nigdy jej nie zobaczy. Łyknął z butelki.

Zaczął przeglądać album. Nowych zdjęć nie było. Wszystkie fotografie były wspólne: Ilja i ona w szkole, Ilja i ona w Koktebelu na Krymie, Ilja i ona na daczy u przyjaciółki. Kiedy Ilję zabrali, przestała robić sobie zdjęcia. Zaczęły się lata, których lepiej było nie fotografować.

Napił się jeszcze.

Na końcu albumu był już tylko Ilja. Z kolegami z uczelni, potem z Wierą. Znalazła gdzieś ich wspólne zdjęcia. Te, które zdążył wydrukować. Bo telefon ze wszystkim, czego nie wydrukował, zabrali mu i dołączyli do akt sprawy. A co tam było do dołączania? Naga, śpiąca Wiera? Sierioga i Sańka na dachu wieżowca, na przyprawiającej o zawrót głowy krawędzi? Pijacka sierpniowa jazda na deskorolce na WDNCh?

A dlaczego?!

Dlaczego mu to zrobili?! Co on takiego uczynił, żeby mu to robić?!

Wyrok przełknął, zonę przełknął, zdradę Wiery przełknął, pilnie rysował gazetkę ścienną dla dowództwa klawiszy. Ale nie udało się przełknąć wszystkiego. Nie można było odwrócić się do wszystkiego plecami. A może należało? Czy tak, jak mówiła matka, trzeba było do końca siedzieć u nich w tej jebanej kieszeni? Przyjechałby pół roku wcześniej!

Wódka straciła smak. Cudownie przemieniła się w wodę. Powietrze i tak było bardziej gorzkie od niej.

Ilja siedział, patrzył na domowy telefon. Pokój topniał z gorąca. Wiera patrzyła na niego wesoło z albumu, widocznie mama jej wybaczyła. Nie wycięła Wiery z jego życia.

Podniósł słuchawkę – tylko żeby posłuchać, czy jest sygnał. Sygnał był.

Jęczał, dopraszał się.

Znał na pamięć trzy numery.

Mamy. Wiery. Sieriogi.

Pamiętał je nawet nie umysłem. Kciuk sam zatańczył na przyciskach, Ilji pozostawało tylko na niego patrzeć. Przyłożył zimną słuchawkę do ucha. Chciał ją oderwać, póki nie było za późno, ale przyrosła. Serce mu waliło.

Tak jakby to nie Sierioga siedział na krawędzi dachu, tylko Ilja. Majtał nogami i pochylał się naprzód, żeby lepiej widzieć otchłań.

– Halo.

To ona. Zerwał się z miejsca.

– Halo, kto tam?

Usunęła jego domowy numer. A może zgubiła telefon ze wszystkimi kontaktami. Zgubiła czy usunęła? Wszystko teraz od tego zależało.

– Wiera?

– Kto tam?

– Wierka. To ja, Ilja.

– Jaki Ilja?

– Twój Ilja. No… Goriunow. Wypuścili mnie. To znaczy… Odbyłem karę. Wyszedłem, Wiera.

– Jesteś pijany? Boże, przecież jest osiemnasta.

– Co to ma do rzeczy! Wiera… Tak. Jesteś w Moskwie? Wyjechałaś?

– Co za różnica? Tak. Dlaczego pytasz? Ty… Naprawdę wyszedłeś?

Nieprawdę mówią, że wódka ogłusza: tak, ogłupia, przeszkadza składnie myśleć, budować zdania, strzec się rozmówcy. Ale słuch staje się od niej lepszy. Lepiej słychać i siebie, i drugiego człowieka – choćby nie wiadomo jak, ze swoim trzeźwym umysłem, krył uczucia za słowami. Wódka to jest rentgen.

W głosie Wiery słychać było strach. Strach i niezadowolenie. Pytała: naprawdę wyszedłeś? I chciała, żeby Ilja odpowiedział: żartowałem.

– Naprawdę.

– I czego ode mnie chcesz?

– Ja… Myślałem, żeby się spotkać… No, zobaczyć się? Moglibyśmy?

– Nie. Ilja, nie. Nie, wybacz.

– Wiera… Zaczekaj… Wiera! No, rozumiesz… Ja tam siedem lat… Siedem. Ty tu, a ja tam, rozumiesz?

– Mam swoje życie, Ilja. Swoje. Już od dawna.

– Jasne, że swoje. Masz swoje. A ja w zonie. I wróciłem.

Już to przyjęła, niczego nie dodała. Po prostu milczała. Nawet jakby nie oddychała.

– On… Dobry jest? Fajny? Tak?

Wiera nie odpowiadała, ale też nie odkładała słuchawki. Mogła tak zrobić, mogła wyłączyć Ilję z jego pijackim mamrotaniem, ale z jakiegoś powodu nie rozłączała się. Może zdawała sobie sprawę, że jest mu winna tę rozmowę. Ze wszystkimi odsetkami nazbieranymi przez siedem lat. A może dawała Ilji bilet powrotny?

– Słuchaj! – powiedziała w końcu zdecydowanym tonem. – Ty byłeś w zonie, a ja tutaj, tak. Tylko nie można tego wszystkiego na mnie wieszać, jasne? I nie można mnie naciskać… Ja cię wtedy nie prosiłam. W klubie. Sam polazłeś.

– Byłaś moją dziewczyną! Mogłem coś zrobić inaczej?! Co ja jestem, frajer?!

– Nie wrzeszcz na mnie. On nic by mi wtedy nie zrobił. Co on mógł zrobić? Dookoła byli inni. To ty, ty nie powinieneś był się wtrącać. I nic by się wtedy nie stało.

– Wtrącać?! Nie pamiętasz, jak ty wtedy…

– No i co. No i co! Trzeba było myśleć. Ja byłam młodą dziewczyną.

– A ja kim byłem?!

– Ilja. Jesteś pijany. Prześpij się. To bardzo stara historia. Już od trzech lat spotykam się z innym mężczyzną. Wychodzę za mąż.

Potrząsnął ciężką głową. Policzył niespiesznie, potarł czoło; usta rozciągnęły mu się na boki i do góry.

– Trzech? Czyli nawet nie za tego, dla którego mnie rzuciłaś?

– A co, miałam przez wszystkie twoje siedem lat na ciebie czekać?! Dlaczego?! Dlatego że raz się za mną wstawiłeś? Tak bywa tylko w filmach, rozumiesz? A ja mam prawdziwe życie! Jedno, rozumiesz?! Moje najlepsze lata!

– Najlepsze?

– Nie będę się tłumaczyć! Nie zamierzam!

Ilja przełknął ślinę. Nie, przecież on nie chciał, żeby ta rozmowa przybrała taki obrót. Nie chciał jej o nic obwiniać, już dawno zdecydował, że jej wybacza. Kilka lat temu. Trzeba było inaczej… Jak?

– Wiera… Wieroczka. Ja nie… Ja nic nie mówię.

– Nieprawda, mówisz! – krzyczała, a wódka rzucała światło na jej łzy. – Ty mówisz!

– Ja po prostu… Właśnie oglądałem nasze fotki. Bardzo się stęskniłem. Możemy… po prostu się zobaczyć? Przyjechałbym do centrum. Do Moskwy.

– Nie.

– Proszę?

– Nie. Jestem w ciąży, Ilja. Będę miała dziecko. To wszystko.

Zmieszał się. Zrobił pauzę: przechylił butelkę. Odetchnął. Popatrzył na piegi Wiery, na jej kręcone rude włosy jak druciki, w jej jasne oczy. Będzie miała dziecko. Podobne do jakiegoś tam moskiewskiego sklepikarza. Zresztą nieważne do kogo. Coś takiego jak ciąża to dla niego wyrok.

– A mi matka umarła.

Wiera odetchnęła. Ilja mocno ścisnął słuchawkę, słuchał.

– Co? Tamara Pawłowna? To straszne… Ja… Współczuję.

– Tak. Tak. Posłuchaj… Może po prostu pójdziemy na kawę? Do jakiegoś „Kofiehauzu”, gdzie ci będzie wygodnie, po pracy albo…

– Dobra, Ilja. Nie mogę już rozmawiać. Kończę.

– Zaczekaj!

Ale słuchawka już ogłuchła.

– Wiera!

Natychmiast wykręcił jej numer jeszcze raz. Zabrzmiały sygnały i dzwoniły w nieskończoność, a potem kobiecy głos oznajmił mu obojętnie, że abonent jest niedostępny. Wykręcił jeszcze raz. Na próżno. Jeszcze. Nie. Jeszcze. Na co liczył? Że za piątym razem odbierze? Za dziesiątym?

Wiera miała to w dupie.

– Dziwka!

Ilja zacisnął pięść i od dołu, niezgrabnie, uderzył się w ucho.

Po co on jej to powiedział? O śmierci matki?

Dzwoniło mu w głowie. Bolało, ale przez wódkę niewystarczająco. Uderzył się jeszcze raz.

*

– No i jak?

– Zdałem! Zdałem tę gównianą syntaktykę! I rosyjski jako język obcy! Rosyjski na piątkę, mogę śmiało uczyć zagranicznych szpiegów, może w lecie znajdę dodatkową robotę! A syntaktykę na cztery, ale dzwonili już od Małachowa, mówią: gdzie ten wasz wyjątkowy chłopak, któremu mózg się nie zagotował od syntaktyki współczesnego języka rosyjskiego? Wierzysz, Wiera? To koniec! Jestem teraz wolnym człowiekiem! Sesja zaliczona! Idziemy dziś na miasto?

– A co tam się dzieje?

– Chłopaki idą do „Raju”. Z mojego roku.

– Co to za raj?

– Odlot! W „Krasnym Oktiabrie”, tam gdzie kiedyś była fabryka czekolady. Przywożą jakiegoś supermodnego Szweda, a na środku klubu, jarzysz, basen, w którym bryka olimpijska reprezentacja Rosji w pływaniu synchronicznym! Co prawda kobieca, ale za to olimpijska! Mają rozmach, nie? Jedziemy?

– A wpuszczą nas? Przecież tam jest face control i tak dalej.

– A widziałaś swój face w lustrze? Przecież ty będziesz u nich główną gwiazdą, z łatwością przyćmisz Szweda! Będą się do ciebie modlić, padną przed tobą w proch! No, a ja schowam ci się pod spódnicę i też jakoś się wczołgam.

– Tak w ogóle, to zamierzałam iść w mini – zachichotała w końcu Wiera.

– Tak… Niedobrze. Pod mini mogę się cały nie zmieścić. Ale koniecznie trzeba spróbować! Do odważnych świat należy! Nie no, nie panikuj, chłopaki wydrukują wejściówki, moja jest dla dwóch osób.

Piwo „Klinskoje” kupili na stacji, stukali się zielonymi butelkami i śmiali sami do siebie. Wpatrywali się w granatowy wieczór, czekali aż z jego głębi nadjedzie pociąg z Dmitrowa. Pod latarniami fruwały ćmy, kolejowa bryza gładziła policzki chłodną ręką, zalatywało mazutem i wędzonymi szynami, przejeżdżające obok pociągi towarowe starały się trafić stukotem swoich kół w bit Kasty, której słuchali na jednych słuchawkach, dzięki którym, na szczęście, Wiera nie mogła odejść od Ilji dalej niż pozwalał jej kabelek.

Koniecznie trzeba było właśnie tego wieczoru pojechać do Moskwy późnowieczorną piwną kolejką nabitą takimi samymi podmiejskimi clubberami, porozumiewającymi się wzrokiem nieznajomymi o wspólnych oczekiwaniach.

Koniecznie trzeba było sobie pozwolić na to po czerwcowej sesji, kiedy już nie da się myśleć, kiedy pamięć operacyjna zapchana i nie ma gdzie zapisywać informacji, kiedy ma się astmę od kredy, kiedy od dalekiego muszego bzyczenia profesorów dostaje się w ostatnich ławkach migreny, a wchodząc do egzaminatorów-katów wpada się w drżenie. Poczuć, że przebyło się w końcu ten duszny przedsionek, za którym czeka już prawdziwe lato: przygoda, podróż, miłość, najdłuższe wakacje, jak w szkole. Trzeba było zanurkować w roztańczony tłum, w upojenie, nałykać się wesela aż do mdłości i jeść śniadanie o siódmej rano z głową pełną huku i brzęczenia w jakimś „Kofiehauzie” i krzycząc, szeptać sobie nawzajem banalne olśnienia, pijackie wyznania.

Rozczochrani bardowie śpiewali za wytłuszczone dziesięciorublówki fałszywe ballady i mętne szansony, przekrzykując hurgot wagonów. Gruźlicy handlowali luminescencyjnymi pałeczkami, cyganki prosiły o jałmużnę, a Wiera z Ilją całowali się. Kupili pałeczki, fechtowali się, potem zrobili z nich bransoletki i sczepili się nimi. Pociąg coraz szybciej wciągało w głąb nocnej Moskwy, jak w czarną dziurę, i z samego jej środka, z klubu „Raj”, zza horyzontu zdarzeń, wbrew wszelkim prawom fizyki dobiegały potężne basy coraz głośniejszej muzyki, od której świerzbiło ciało i drżało serce.

Potrzebował tego Ilja i potrzebowała Wiera.

On był na wydziale filologii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego, a ona, zgodnie z nazwą – w Moskiewskiej Akademii Finansów i Prawa, ale zgodnie z lokalizacją – w Łobni, na ulicy Promyszlennej. On uczył się na marzyciela, ona na pragmatyczkę. Dla niej były podstawy rachunkowości i wiedzy o finansach, dla niego literatura europejska dwudziestego stulecia.

Ilja miał na roku stęsknione miłości szesnastolatki, wypuszczające kwiaty rosiczki, moskwiczanki-chuliganki. Tylko po to idą na filologię studiować języki i literatury, żeby z książkowego jedwabiu i romańsko-germańskiego przydechu utkać srebrzystą pajęczynę kobiecych czarów. Nieliczni chłopcy z ich roku byli dla nich pierwszymi rozpieszczanymi muszkami: też szkoła, tylko bardziej niegodziwa i prawdziwsza.

Wiera miała na roku wystrzyżone podmoskiewskie byczki z grzywkami jak u sznaucerów i z psimi nawykami, przyszłych urzędników i spółdzielców. Z takimi zawsze wiesz, jak potoczy się rozmowa: wszystkie ich kwestie były znane zawczasu, można się nie odzywać. Z góry był jasny i cały romans, i małżeństwo, i emerytura.

Dla niego była Moskwa, dla niej troska.

A szkolna miłość to roślina pokojowa – kiedy przesadzisz ją z doniczki do dorosłego życia, zagłuszą ją chwasty.

Wiera była oczywiście zazdrosna o Moskwę, ale on jej z Moskwą nie zdradzał. W wieku dwudziestu lat chwila obecna jest zbyt obecna, żeby planować przyszłość albo grzebać się w przeszłości. Ale kiedy wyobrażał sobie siebie dorosłego w Moskwie, Wiera stała gdzieś obok, a reszta była rozmazana. Od chłopaka nie da się wymagać czegoś więcej i nie ma to sensu. A dla dziewczyny taka krótkowzroczność jest niewyobrażalna.

I wtedy koledzy z roku zaproponowali Ilji, żeby wynająć mieszkanie we trzech o jeden przystanek od ich wydziału. To znaczyło, że z Wierą będzie się teraz widział tylko w weekendy.

Dlatego tak ważne było, żeby znaleźć się w tym pociągu, który wiózł ich oboje w jednym kierunku. A czy jedne słuchawki dla dwojga i sczepione świecące bransoletki mogły utrzymać razem dwoje ludzi, których kosmiczna grawitacja wyciągała na inne orbity? Nie wiadomo.

Pociąg wjeżdżał na ten sam dworzec Sawiełowski.

Letnia Moskwa w dzień to mikrofalówka. Kręci się powoli taca Trzeciej Obwodnicy, Sadowego Kolca, Linii Okrężnej w metrze, niewidzialne promienie gotują cię przez chmury, przez pełne kurzu powietrze, przez sto metrów rudej gliny. Cały czas pokrywa cię lepki pot. Obmyją deszczem wnętrzności miasta, zlepią w grudy pył z ulic, ugniotą z topolowego śniegu brudną watę – i znów będzie prażyć.

Ale kiedy wyłączają promieniowanie, dają odetchnąć, rozcieńczają powietrze, chowają słońce, Moskwa staje się najlepszym miastem na planecie.

Tamtego wieczoru spędzili nad Moskwę chmury: ochłodziło się. Na bladej, nieumiejącej się opalić skórze Wiery pojawiła się gęsia skórka; Ilja zdjął bluzę i okrył nią swoją Wierę. Szli od metra do czekoladowego półwyspu „Oktiabria” i kiedy ulica Polianka – wąska, z jednopiętrową zabudową – wyprowadziła ich na otwartą przestrzeń, musieli zmrużyć oczy. Kreml lśnił oślepiająco, podświetlony od dołu, i nie było na nabrzeżu ani jednego budynku, który nie próbowałby mu wtórować. Chmury podładowały się ziemską elektrycznością i fluoryzowały. Moskwa jest sama dla siebie gwiazdą, inne ciała niebieskie nie są jej potrzebne.

Podjazdy do „Oktiabria” były zaczopowane. Samochody tłoczyły się, wciskając się w jedyną na półwyspie arterię komunikacyjną. Ci, którym się spieszyło, wysiadali i szli piechotą. Wesoły tłum pokonywał kładki, otaczał kluby, brał je szturmem. W kolejkach do wejścia przestępowały z nogi na nogę nimfetki w minispódniczkach, nadymali się ich paziowie. Klubowy ul huczał z ożywieniem, ociekał miodem. Ludzie u progu życia zlatywali tu ze wszystkich krańców miasta, z jego dalekich przyczółków, żeby tu wreszcie rozprawić się jak należy ze swoją uprzykrzoną niewinnością.

Pożegnanie z nią zaczynało się od małego poniżenia podczas face control.

Długa kolejka docierała do odźwiernego, który mógł do woli przyglądać się dziewczynom z gołymi nogami, pedantycznie, i mógł obraźliwie patrzeć im w twarz niewidzącym wzrokiem, jak eunuch. Chłopakom gapił się w oczy, zmuszając ich, by znosili to z uśmiechem: niby to sprawdzając, czy są sympatyczni, nam bydła w klubie nie potrzeba. Mógł, przyjrzawszy się wszystkiemu aż do pieprzyków na skórze, oznajmić: wy nie wchodzicie. I mógł, każąc czekać i błagać, wysłuchiwać syków kolejki, zlitować się i niedbale kiwnąć głową: no dobra. Miłego wieczoru. No i trudno, znosili to. Najważniejsze, że wpuścili, a upokorzenie szybciutko zatrze się w pamięci. Nawet więcej, cieszyli się, że przeszli, jak ze zdanego egzaminu: uczciwie zasłużyli na zamroczenie.

Ilja myślał, że chłopaki z roku wprowadzą go do środka – ale ci nie czekali, napisali SMS-a: spotkamy się w środku.

Wiera była nerwowa.

Wyjął z kieszeni dwa nienadmuchane baloniki. Powiedział Wierze: teraz zapoczątkowujemy ważną tradycję, której będziemy obowiązkowo przestrzegać przez całe życie. Uroczyście zdjął z jej ręki fluorescencyjną bransoletkę, i ze swojej też. Wyprostował je, wcisnął do środka baloników, nadmuchał, zawiązał – wyszły z tego pływające latarnie.

Podeszli do balustrady – w dole płynęła rzeka.

– Pocałuj mnie.

Wziął baloniki i opuścił je na wodę. Opadły obok siebie i niespiesznie popłynęły w parze po ciemnej połyskującej rzece: przez czerwoną i zieloną gumę jarzyły się świetliki. Był to piękny widok. Wiera z Ilją odprowadzili je wzrokiem.

– Płyną razem – powiedziała Wiera.

– Za rok puścimy je tego samego dnia! – oznajmił Ilja. – No dobra, w weekend.

Wziął ją za rękę.

Zza drzwi klubu sączyły się basy. Najwidoczniej w środku handlowano płynnym szczęściem. Chcieli się go nażłopać, aż urwie się im film.

Wytrzymali czekanie w kolejce.

Podobno pary przy wejściu odsiewali – pary mniej wydają, nie muszą się nawzajem upijać. Trzeba było udawać singli, żeby półtoragodzinna wyprawa z Łobni nie okazała się daremna. Ale Ilja nie mógł zdradzić Wiery i puścić jej ręki. Cóż… Raczej nie mógł jej powiedzieć, że tak trzeba – i dlaczego.

Długie minuty postali przy samym wejściu, przytupując do rytmu. Przyjaciele nie odbierali telefonu. Pewnie w środku było głośno.

– Co się tak uśmiechasz, młody człowieku? – spytał selekcjoner.

– Zaliczyłem sesję! – powiedział Ilja.

I „archanioł”, który sam też był kiedyś człowiekiem, przypomniał sobie o tym i wpuścił ich oboje do „Raju”. W objęcia chmur słodkiego dymu, walącej po uszach muzyki, rozkoszy.

Od razu znaleźli się i koledzy z roku – radośni, prawdziwi. Klepali Ilję po ramieniu, tańczyli w kółku. Mieli w dłoniach po drinku, częstowali Wierę ze swoich słomek. Wiera zgadzała się ze śmiechem.

– Chcesz coś? – spytał ją Ilja. – Piwo albo coś?

– Nie trzeba! – opędzała się nieśmiało Wiera.

Ale on i tak poszedł do baru.

Uznał, że dla siebie nic nie weźmie, można napić się w łazience z kranu, tak jak zwykle. Przy barze się wahał, wypytywał o ceny, w końcu zdecydował się na „Śrubokręt”: rozsądna jakość w rozsądnej cenie. Jakieś dziewczyny machały do niego z drugiego końca kontuaru i tylko na moment pożałował, że jest zakochany.

Wiera czekała na niego, ucieszyła się ze „Śrubokręta”, śmiesznie krzywiła się, pijąc wódkę, poczęstowała kolegów, Ilję też, tańce zrobiły się weselsze. Po jakichś czterdziestu minutach w końcu naprawdę zaczął mijać spazm. Super było ogłuchnąć!

Ilja sycił wzrok: Wiera nastroszyła włosy, pod obcisłą bluzką nie było stanika, zamiast mini założyła czarne legginsy, wyszło i niewinniej, i bardziej wyuzdanie. I tak była tu najładniejsza niemal ze wszystkich.

Reprezentacja olimpijska weszła do basenu, wykręcała salta do rytmu, z wielopoziomowych złotych lóż patrzyli na idealne biodra nieznani bogowie, wokół nich uwijali się niczym gady kelnerzy, śmiertelnicy ocierali się o siebie nawzajem na parkiecie, krzesali ogień. Rozpaleni, całowali się po kątach, pojękiwali w niedomkniętych kabinach. Wszyscy mówili, nikt niczego nie słyszał. Klub był przeciwieństwem ziemskiego życia; może i rajem, a czemu nie? Eden z zielonymi łąkami, białymi szmatkami i harfą to nie raj, a jakiś burżujski dom starców. Dla dwudziestolatków trafić do takiego po śmierci to była lipa.

Włączył się stroboskop, tnąc telewizyjny obraz rzeczywistości na poszarpane kadry kroniki filmowej. Dlatego kiedy wszystko się zaczęło, nie od razu można było w to uwierzyć. W tłumie pojawili się ludzie w kominiarkach, w kamizelkach kuloodpornych, ale to mogło być częścią show, przecież były już tańczące karły z przyczepianymi fallusami – dlaczego by teraz nie miało być balu maskowego?

Potem ci żołnierze przedarli się do didżejki i wyłączyli dźwięk.

– Tu kontrola antynarkotykowa! Wszyscy mają pozostać na miejscach!

Ogłupiały stroboskop próbował jeszcze mrugać, potem wyciągnęli kabel z gniazdka, włączyli oślepiające górne światło. To było jak rozebrać wszystkich do naga pod lufami karabinów. Tego ludzie się wreszcie przestraszyli. Odpłynęli z parkietu, pociekli do wyjść – ale tam już na nich czekali. Loże opustoszały.

– Wszyscy zachować spokój! Pozostać na miejscach!

Ubrani na czarno przeczesali salę, wyszukując i wlokąc dokądś najbardziej zaciekłych, którzy kontynuowali tańce pod niemymi głośnikami. Ilja chwycił Wierę, pociągnął ją jak najdalej od zbliżających się zębów grzebienia.

– Stać! Gdzie?!

Wiera pisnęła. Ugrzęzła.

– Popatrz no, niezła!

Jakiś człowiek wczepił się jej w nadgarstek. Kędzierzawy, młody, o gładkich policzkach. W cywilu; dlatego Ilja szarpnął Wierę do siebie. Ale tamten miał chwyt jak buldog.

– A ty co?!

– Puść ją!

– Ilja! Ilja!

– Federalna Służba Kontroli Narkotyków! Ona jest zatrzymana! Proszę nie przeszkadzać!

Wiera – bezradna, zagubiona – tylko kręciła głową, patrząc na Ilję.

– Niech pan pokaże legitymację! – zażądał Ilja łamiącym się głosem.

– Chcesz legitymację? – mężczyzna w cywilu pociągnął nosem; oczy miał szalone, wyłupiaste.

– Tak! Jak należy!

– Masz! – tamten przelotnie wsunął Ilji pod nos blachę: podporucznik jakiś tam. – Już?! Puszczaj ją szybko albo ciebie też zaraz wezmę!

– A na jakiej podstawie?! – Ilja nie rozluźniał uścisku.

– Co ty, ooochujałeś? „Podstawa”?! – ryknął, jąkając się, podporucznik. – Zatrzymuję narkomankę, zaraz zawieziemy ją na badanie! Zabieraj łapy!

– Nieprawda! – Wiera zaczęła beczeć.

– Nie ma pan prawa! Ja tu świadków… Chłopaki! Losza, gdzie jesteś? To wbrew prawu! Po prostu czepiasz się mojej dziewczyny!

– Mam prawo, jestem w trakcie wykonywania obowiązków, a ty mi przeszkadzasz! Sierżancie! Omielczuk! – kędzierzawy zawołał ludzi w czarnych mundurach z naszywkami „FSKN”, przecisnęło się do niego dwóch z nich. – Przytrzymajcie go. A ty idziesz ze mną! – pociągnął Wierę.

Przyjaciele z roku, którzy wciąż jeszcze stali obok, odsunęli się od ludzi w mundurach jak od zadżumionych i zniknęli w tłumie. Wokół zrobiło się pusto, na środku prześwitu stali tylko Ilja z Wierą – i tamci.

– Nie waż się jej ruszać! Ona nie jest narkomanką! Nie waż się! Słuchaj, gnoju! – krzyknął ogłuszony Ilja. – Przecież ty sam jesteś naćpany!

Kędzierzawy puścił rączkę Wiery. Podszedł blisko do Ilji. Nachylił się do jego ucha. Zaszeptał.

– Będziesz mi tu rozkazywał? Taki śmieć? A co ty mi zrobisz? Wiesz, gdzie dupeczki chowają dragi? No, to zaraz położę ją mordą na ziemi…

Beknął Ilji do ucha i ciągnął dalej. Ilja, nie słuchając, odepchnął go od siebie. Kędzierzawy zachwiał się, ale ustał. Kiwnął do Ilji. Skrzywił się.

– Omielczuk! Napaść na funkcjonariusza! Zatrzymujemy! A pani jest wolna, już dobrze – machnął ręką do pochlipującej Wiery. – Idź, czego stoisz?!

– Idź, Wiera!

I Wiera poszła.

– Opór przy zatrzymaniu! – powiedział czarnemu mundurowi cywil.

Ilja szarpnął się, ale nadbiegł jeden operacyjny, potem drugi, wyłamali mu ręce, pochylili go, zgięli do ziemi. I powlekli gdzieś, ściskając go z obu stron.

– Dlaczego go zabieracie? – dzielnie pisnął któryś z kolegów z roku.

– Stój, gdzie stoisz, zaraz po ciebie wrócimy! – ryknął do niego człowiek z naszywką i tamten zniknął.

Ilja cały czas wykręcał szyję – czy Wiera zdążyła zgubić się w tłumie? O siebie się nie bał – co mu zrobią? Próbował raz trawki na wakacjach w szkole, nigdy więcej nie tykał narkotyków. Jest czysty, nic się do niego nie przyklei. Wiera też jest czysta, ale Kędzierzawemu będzie znacznie łatwiej ją ubrudzić. Jeśli Wiera im się wyślizgnęła, to Ilja będzie trzymał się z godnością. Miał mocne postanowienie, że będzie się trzymał z godnością.

Wyrzucili go na ulicę, zapędzili do furgonetki, w której były już jakieś oszalałe małolaty, ludzie w fartuchach, wąsaty dowódca. Puścili go.

– Więc tak! Wywracaj kieszenie! – ryknął ochryple podporucznik. – No, wyciągaj, co tam masz! I dowód osobisty!

Ilja wzruszył ramionami. Wsunął rękę do kieszeni – wyciągnął klucze od domu. Portfel. Coś miękkiego… Niedużego. Wyjął, zmrużył oczy.

– To…

– Więc tak, Pawle Filipowiczu. Proszę spojrzeć, co my tu mamy.

Czarna torebeczka. Coś było w środku. Ilja jeszcze nie chciał rozumieć co.

– Proszę to położyć na stole. Kładź to na stół! – nakazał wąsacz. – Co to?

– To nie moje!

– Więc tak, ma ktoś pęsetkę? I potrzebni nam świadkowie rewizji. Dawaj tu świadków, Pietia – polecił podporucznikowi dowódca.

– Dzieciaki tu siedzą, weźmy je, po co daleko szukać, Pawle Filipowiczu? – kędzierzawy Pietia skinął głową w stronę małolatów.

– No… Młodzieży! Ma któryś dowód? A ty siadaj, siadaj, nie spiesz się – zaszemrał wąsacz do Ilji. – Gdzie ci się tak spieszy…

– To nie moje!

Już rozumiał, ale jeszcze nie mógł uwierzyć, protestował, ale nie mógł mówić, jakby go faszerowali, wpychali mu do ust gęstą, pozbawioną smaku owsiankę, zmuszali do przełykania i dalej pchali mu ją do gardła, dławił się tymi ich słowami, dławił się własną bezradnością, miotał się, tonął w grząskim bagnie, a oni tymczasem szybko robili swoją robotę – rutynowo, mechanicznie.

– Więc tak. Otwieramy.

Rozkleili cienką czarną folię, a w środku pokazały się małe strunowe woreczki z mąką.

– O proszę. Już popaczkowane. Czyli przygotowane do sprzedaży. No, tak można sądzić. Tak więc, młodzieży, wszystko ma pan przy sobie! Jeden, dwa, trzy…

Świadkowie ciężko obracali białkami oczu, posłusznie obserwowali, jak podporucznik przekładał pęsetą torebeczki z proszkiem na wagę. Nie dyskutowali: szala Ilji robiła się cięższa, a ich coraz lżejsza. Każdy myśli o sobie.

– Podrzucili mi! To on mi podrzucił! – przełknął w końcu owsiankę Ilja. – Co tam jest?! Co jest w woreczkach?!

– A o to zaraz spytamy specjalistów.

Tego, co tam było, Ilja dowiedział się później: było tam jego starte na proszek życie, ot co. Artykuł dwieście dwudziesty ósmy, punkt jeden. Przygotowanie do sprzedaży środków odurzających. Kokaina.

– Więc tak! Świadkowie. Podpisujemy się. Piotr! Starannie chowamy dowód rzeczowy. Tam są jego odciski, przypadkiem nie zetrzyj. Dobra, dawaj tu naszych ludzi.

– To nie moje! Dlaczego mnie nie przebadacie?! Macie tu przecież lekarzy! Niech zrobią analizę! Niech pobiorą mi krew! Jestem czysty!

– Potem pobiorą, nie przeżywaj pan tak – obiecał mu wąsacz. – Przecież sami widzimy, że jest pan w normie. Ale to nie ma znaczenia. Wy, dilerzy, jesteście tu przecież w pracy, że tak powiem, na służbie? Musicie mieć chłodną głowę. I czyste ręce! Zupełnie jak my. Dobra, Pietia, bierz go, mamy jeszcze mnóstwo roboty! – Swoimi grubymi palcami, swoim grubym głosem wziął Ilję i wepchnął go do lejka maszynki do mięsa, do rynienki na mięso, delikatnie, ale pewnie wsunął wyrywającego się i piszczącego Ilję do ślimacznicy, a podporucznik Pietia kręcił korbką.

Kiedy prowadzili go do samochodu, Pietia pociągnął wykręcone do tyłu ręce Ilji do góry. I rozmawiał sam ze sobą.

– A masz, ścierwo. A masz, gnoju. Wlepią ci, szczeniaku, siedem lat. Pogrzejesz pryczę, nabierzesz rozumu. Będziesz wiedzieć, żeby się nie stawiać. Opowiesz ludziom w zonie, kto ma jakie prawa.

– Będzie jeszcze sąd! W sądzie niczego nie udowodnisz! Jestem czysty! Nigdy nie brałem narkotyków! I nigdy nie handlowałem! – rozmawiał sam ze sobą Ilja.

*

Ale sędzia nie miała potrzeby tego wszystkiego wiedzieć. Wystarczyło jej co innego: sześć torebeczek po dwa gramy, czarna folia z odciskami palców, zeznania świadków rewizji i kędzierzawego podporucznika. Podporucznika Federalnej Służby Kontroli Narkotyków, Piotra Jurijewicza Chazina. Mama dowiedziała się jego nazwiska od adwokatów podczas procesu. Adwokaci mówili: niech pani im coś zaniesie, rozmyślą się. Ale mama nie miała im czego zanieść.

Co do siedmiu lat, to podporucznik odgadł idealnie.

– Suka! – krzyczał do niego szeptem Ilja przez łzy, kiedy ogłaszali wyrok; i kiedy oddalali skargę kasacyjną. – Sssukaaa.

Chazin nie pojawił się na rozprawie: Ilja już go nie interesował, służba biegła dalej. Sędzia poradziła sobie i bez niego. Wszyscy działali według planu.

Załatwili to szybko i Ilja pojechał do Solikamska.

Tekst

Подняться наверх